Reklama
Między górami

Czeski Liberec

Cóż nasi południowi sąsiedzi mogą nam zaoferować? Helenę Vondračkovą, krecika, knedliki i piwo? Czeska ziemia wciąż pozostaje nieodkryta, zaś Liberec kojarzy się nam ze sportami zimowymi - z Adamem Małyszem i Justyną Kowalczyk. A przecież to piękne miejsce ma wiele twarzy.

Nie można było chyba wybrać piękniejszego miejsca na usytuowanie miasta - Liberec leży między Górami Łużyckimi a Izerskimi w naturalnej kotlinie, na styku trzech krajów: Czech, Niemiec i Polski. To niezwykłe położenie miało wpływ na historię i charakter miasta oraz na losy jego mieszkańców. Liberec robi na mnie ogromne wrażenie. Nie mogę oderwać oczu od kamienic, kościołów, galerii, ale mam już opracowany plan wycieczki, więc najpierw wyruszam obejrzeć ratusz.

Wędrówka Rollanda

Pierwsza siedziba władz miejskich została wzniesiona w 1603 roku, obecny budynek stoi około 30 metrów dalej i jest imponujący. Nic dziwnego, bo Franz Neumann, który go zaprojektował, podobno inspirował się wiedeńskim ratuszem. Ten austriacki architekt zwieńczył 65-metrową wieżę rzeźbą Rollanda. W czasach komunizmu rycerz został zastąpiony czerwoną gwiazdą, a po 1990 roku - lwem.

Reklama

Przeznaczenie okazało się jednak silniejsze niż historia i po latach tułaczki rycerz wrócił na swoje miejsce. Z balkonu nad wejściem do ratusza przemawiali m.in. cesarz Franciszek Józef, Adolf Hitler, Edvard Beneš, Vaclav Havel. Ale dziś to miejsce jest otwarte dla każdego, bo budynek nie tylko pełni funkcję pałacu ślubów, ale też to tu wita się nowych mieszkańców Liberca i wręcza świadectwa maturalne.

W środku znajdują się przepiękne witraże, jeden z nich przedstawia kobietę trzymającą portfel - to symbol miasta. Warto też wejść na wieżę, zobaczyć panoramę miasta i okolicznych gór.

Naprzeciwko ratusza stoi pomnik Neptuna. Co ciekawe, w Czechach, które nie mają dostępu do morza, tego boga możemy spotkać bardzo często, co tłumaczy się wpływami niemieckimi. Zresztą libereckiemu Neptunowi też się "dostało" - w latach 50. usunięto go z placu i wrócił dopiero trzy lata temu.

Łaźnia z kulturą


Następnym punktem programu są Łaźnie im. Franciszka Józefa.

W pięknym październikowym słońcu kieruję się do najelegantszej i najbogatszej dzielnicy Liberca - Lidovych Sadów. Po drodze mijam teatr, w którym właśnie wystawiają sztukę o niepokojącym tytule... "Polska krew". Niezrażona idę dalej. Nieopodal nowoczesnego gmachu biblioteki miejskiej, która powstała na miejscu zniszczonej podczas nocy kryształowej w 1938 roku synagogi, znajduje się niezwykły przystanek autobusowy.

"Śniadanie olbrzymów" to dzieło kontrowersyjnego czeskiego rzeźbiarza Davida Černego. Ma formę obficie zastawionego stołu, pod którym stoją oczekujący na autobus. Odnoszę wrażenie, że w tym mieście sztuka naturalnie zrasta się z użytkowymi elementami architektury. Gdy zbliżam się do łaźni, mój kolega Czech wyjaśnia mi, że kiedyś ta okolica była terenem pawilonów wystawienniczych.

Liberec był miastem targowym. Pamięta, jak jego mama jechała tu 60 kilometrów, żeby kupić czerwone plastikowe wiaderko. "Było ohydne, ale to magia tego miejsca przyciągała tłumy z całej Czechosłowacji". Potem tę funkcję przejęło Brno. Kiedy mi to wszystko opowiada, nie mogę oderwać wzroku od "pawilonów wystawienniczych", które tak naprawdę są pięknymi willami. Dziś znajdują się w nich restauracje, muzea, galerie, ale i domy mieszkalne. Nie mam wątpliwości, że nad tymi neorenesansowymi i neobarokowymi budynkami unosi się duch samego cesarza Franciszka Józefa.

W 1902 roku otwarto łaźnie miejskie jego imienia - w ten sposób uczczono 50-lecie (chociaż tak naprawdę były to już 54 lata) jego panowania. Największe oblężenie przeżywały pokoje kąpielowe z wannami (I, II i III klasy w zależności od zamożności), prysznice, a także rzymsko-irlandzka łaźnia parowa. Basen był płytki, bo niewielu potrafiło wtedy pływać. Od 2011 roku mieści się tu galeria sztuki. Warto ją zwiedzić, zobaczyć, jak "stare" połączono z "nowym". W kolekcji znajduje się 220 obrazów, które przekazał miastu dwa lata przed śmiercią Heinrich von Liebieg, przemysłowiec i największy mecenas sztuki w Libercu.

Jego potomkowie żyją dziś w Niemczech, Austrii, Francji, Hiszpanii i choć nadal pomagają miastu i przyjeżdżają na różne uroczystości, to żaden z nich po wojnie nie wrócił do Czech na stałe. Najbardziej spodobał mi się pomysł z interaktywną wystawą malarstwa, gdzie sami możemy układać obrazy, eksperymentować z kolorami, tworzyć perspektywę. Oczywiście, jak przystało na to miejsce, nie zabrakło pamiątek. Rękawiczki do pływania, wymyślne czepki, koszulki żeglarskie - oto czeskie poczucie humoru.

Ale gdy w kawiarni zamówiłam wodę mineralną, zaskoczył mnie również kształt butelek. Moja miała postać kobiety z obrazów Gauguina. Prawdziwe dzieło sztuki!

Gdy opuszczam łaźnie, na fasadzie budynku dostrzegam kolejnego Neptuna. Co tu dużo mówić, w 1930 roku 97 proc. mieszkańców Liberca stanowili Niemcy. Do dziś wiele osób z tego regionu doskonale mówi po niemiecku, włączając w to mojego kolegę, chociaż po wojnie, jak sam przyznaje, nie był to powód do dumy.

Po całym dniu miło usiąść w piwniczce niedaleko rynku. Gęsina z gruszkami i knedlikami w sosie migdałowo-dyniowym nie jest zła. A wręcz wyśmienita. No i oczywiście lokalne piwo, bo bez tego w Czechach ani rusz. 

Pierwsze latarnie i porsche

Kolejny dzień, przynajmniej jeśli chodzi o pogodę, również zapowiadał się obiecująco. A było to ważne, bo wybieraliśmy się na górę Ještěd (1012 m n.p.m.), która jest swoistym genius loci Liberca. Jej szczyt zdobi mistrzowskie dzieło Karela Hubáčka - hotel połączony z nadajnikiem telewizyjnym w postaci odwróconego lejka. Za ten projekt z 1969 roku architekt otrzymał międzynarodową nagrodę Auguste’a Perreta.

Niestety, władze komunistyczne nie zezwoliły mu na wyjazd do Brazylii po jej odbiór. Patrząc na Ještěd z daleka, zdaję sobie sprawę z tego, że nie dam rady wjechać na nią rowerem, jak początkowo planowałam. Znajomy proponuje, żebyśmy pod samą górę podjechali tramwajem, a potem wjechali kolejką górską, z powrotem zaś zeszli asfaltową drogą, która prowadzi z samego szczytu.

Tramwaje w Libercu mają trzy tory. Po węższych, zabytkowych jeździ się w dni świąteczne. Wysiadamy prawie pod samą górą. Tu zaczynają się szlaki turystyczne, trasy zjazdowe, a nieco dalej - tam, gdzie kursuje kolejka - są skocznie. Zbocza góry nadają się do uprawiania nie tylko sportów zimowych, ale i letnich - dla spragnionych adrenaliny powstał nawet specjalny szlak rowerowy La Spaghetta.

Dobrze, że wzięłam cieplejszą kurtkę, bo lodowaty wiatr przypomina, że zima idzie, i nie ma na to rady. Na tarasie widokowym, pod skałą, siedzi... Mały Marsjanin (Malý Mart’an) autorstwa Jaroslava Róny. Ta rzeźba nagiego chłopca z brązu z 2004 roku budzi we mnie współczucie. Nie wiem dlaczego, może, że taki mały (chociaż ma 170 cm), że taki sam i że pewnie mu zimno.

My na szczęście możemy ogrzać się w hotelowej restauracji. A w niej czas się zatrzymał. Jakbym znalazła się na planie filmu z lat 70.! Powiem tylko, że krzesło, które próbowałam odsunąć, ważyło 28 kilogramów! Ten niezwykły hotel ma szansę zostać 13. zabytkiem w Czechach wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z okna pokoju hotelowego widać cały Liberec.

Szczególnie "kosmicznie" miasto prezentuje się nocą. Może stąd ten mały Marsjanin? Schodzenie zajmuje nam trochę czasu. Buki, dęby i jesiony jak barwne rumieńce zdobią dostojną, ale i smutną o tej porze roku zieleń. Inne widokowe atrakcje spotykają tych, którzy odwiedzają Liberec wiosną, gdy w całym mieście kwitną tysiące rododendronów.

Te krzewy lubią górskie powietrze, w końcu przywędrowały z Himalajów. Wracając do centrum, przejeżdżamy przez dzielnice przemysłowe. Znajomy objaśnia mi, że Liberec otrzymał prawa miejskie w XVI w. (choć pierwsze wzmianki o nim pochodzą z XIII w.), ale to dziewiętnaste stulecie było jego złotym wiekiem. Działało tu wtedy 50 fabryk tekstylnych i 60 metalurgicznych. To właśnie tutaj swój pierwszy warsztat miał Ferdynand Porsche!

Jednak najwięcej przedwojenny Liberec zawdzięczał nie rodowi Porsche, a rodzinie Liebieg. Heinrich von Liebieg ze swojego pałacyku lubił chodzić na kolację do oddalonego o kilkaset metrów hotelu, a ponieważ gdy wracał, było już ciemno, to kazał wzdłuż drogi postawić elektryczne latarnie. Była to pierwsza oświetlona droga w mieście. Kolejni przemysłowcy poszli za jego przykładem. Współcześni Czesi dystansują się od swojej historii i przeszłości pełnej niemieckich nazwisk i wpływów. Ale, jak sama się przekonałam, można ten ich dystans skrócić. Zwłaszcza przy kuflu dobrego czeskiego piwa.

Agnieszka Babicz

PANI 11/2014


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy