Reklama

Metropolis

Miasto - symbol spełnionych marzeń. Przez dziesięciolecia Nowy Jork był bramą do lepszego życia dla emigrantów z całego świata. Dziś wciąż przyciąga magiczną aurą i energią. Tu naprawdę wszystko może się zdarzyć…

W nocy spadł śnieg. Nowy Jork leży na tym samym równoleżniku co Rzym, więc choć klimat Ameryki Północnej jest bardziej surowy niż Europy, to za każdym razem biały puch bywa tu atrakcją dla dzieciaków, a zima "zaskakuje drogowców". Razem z sąsiadem, pakistańskim taksówkarzem w tradycyjnym turbanie i z imponującymi wąsami, solidarnie zabieramy się do odśnieżania chodnika i ukrytych w potężnych zaspach samochodów. Godzinę później jedziemy już jego żółtym chevroletem z Brooklynu na Manhattan.

Szary mur wieżowców, wyglądających jak postrzępione pasmo górskie, pojawia się nagle, tuż przed wjazdem na most Williamsburski. Po robotniczym i nieco prowincjonalnym Greenpoincie naszym oczom ukazuje się zapierająca dech w piersiach panorama futurystycznego miasta niczym z "Metropolis" Fritza Langa. Za każdym razem w tym miejscu wzruszenie ściska mi gardło. Dokładnie tak i samo jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyłem Manhattan z okien taksówki, która wiozła mnie z lotniska Johna F Kennedy'ego. Tylko że pod koniec lat 90. najbardziej dominującym elementem krajobrazu były dwie bliźniacze wieże World Trade Center. Dziś w tym miejscu Manhattanu zieje pustka przypominająca o tragicznych zamachach terrorystycznych z 11 września 2001 roku.

Reklama

Przejeżdżamy nad pokrytą płatami pływającej kry East River, po lewej ręce mijając majestatyczny most Brooklyński, i od razu wpadamy w gąszcz uliczek allenowskiego Lower East Side. Wysiadam przy Canal Street i metrem podjeżdżam kilkadziesiąt przecznic do Central Parku. Jest wciąż wczesne przedpołudnie, więc największy nowojorski park jest raczej pusty. Zbyt późno na porannych biegaczy, a jeszcze za wcześnie na zakochane pary i spacerowiczów. Mija mnie tylko narciarz śmigający krokiem łyżwowym po pokrytych śniegiem alejkach. Para emerytów karmi wiewiórki. Podchodzę bliżej, bo w pierwszej chwili nie wiem, co to za zwierzaki biegają u podnóża bezlistnych drzew. Są większe od swoich sióstr z warszawskich Łazienek i nie rude, ale ciemnoszare.

Mam w Central Parku swoje ulubione ścieżki, jednak zawsze w końcu docieram I przed pomnik króla Jagiełły. Zwycięzca spod Grunwaldu siedzi wyprostowany na czarnym koniu i trzyma w dłoniach dwa nagie krzyżackie miecze. To jeden z najbardziej spektakularnych pomników w Nowym Jorku, pamiątka po światowej wystawie z 1939 roku. Z powodu wojny brązowy Jagiełło, zdobiący wejście do polskiego pawilonu, nie wrócił do ojczyzny, ale dzięki zabiegom naszego konsula Kazimierza Krasickiego nowojorskie władze znalazły mu godne miejsce w Central Parku, na tyłach Metropolitan Museum.

Omijam kępę pokrytych śnieżną kołdrą drzew i wychodzę wprost na Piątą Aleję - najbardziej prestiżową ulicę Nowego Jorku. Niemal na rogu Central Parku strzela w niebo wieżowiec Trump Tower - jedna z wizytówek miasta. Cały parter zajmuje wielki sklep z zabawkami. To tu szalał kiedyś Macaulay Culkin w filmie "Kevin sam w Nowym Jorku" Chrisa Columbusa. Przy witrynach sklepu siedzą dziś bezdomni i z podziwem patrzą na dekoracje. Za wielkimi taflami szkła królują bohaterowie disneyowskich bajek. Ale sklepowa wystawa to pokaz nowoczesnej techniki. Wszystkie zabawki poruszają się - pędzą gdzieś elektryczne pociągi, unoszą się helikoptery, pluszaki machają widzom z pokładu rakiety kosmicznej, która lewituje dwa metry nad ziemią.

Kilka przecznic dalej filmowcy rozkładają w pośpiechu kamery. Temperatura na pewno wzrosła już powyżej zera. Śnieg za chwilę może stopnieć, a białe czapy na choinkach zdobiących ślizgawkę przy Rockefeller Center stanowią atrakcyjne tło dla jakiejś komedii romantycznej. Przez chwilę stoję, obserwując gromadkę dzieciaków bawiących się na lodowisku. Filmowcy sprawdzają światło elektronicznymi miernikami i piją kawę w tekturowych kubkach z pobliskiego Starbucksa. Pewno czekają na przyjazd Meg Ryan i Toma Hanksa. Gwiazdy lubią długo spać, więc obiecuję sobie, że jeszcze tu wrócę, a na razie idę dalej Piątą Aleją w kierunku Empire State Building.

Poszczególne przecznice, zwane w Ameryce "blocks", dzieli zaledwie kilkadziesiąt kroków. Po pokonaniu 15 "bloków" tak jak reszta nowojorczyków przestaję zwracać uwagę na światła na skrzyżowaniach. Ulice są permanentnie zakorkowane, więc przechodząc przez jezdnię tak samo na zielonym, jak i na czerwonym świetle, trzeba lawirować pomiędzy samochodami. Za takie lekceważenie przepisów w Los Angeles dostałbym surowy mandat, a tu policjanci przyglądają się całemu zamieszaniu z wyrozumiałym uśmiechem, zajadając się ociekającymi tłuszczem pączkami.

Przy skrzyżowaniu z 34. ulicą zadzieram głowę i próbuję dojrzeć iglicę budynku, który przez blisko 40 lat był najwyższy na świecie, a po zburzeniu World Trade Center odzyskał tytuł najwyższego nowojorskiego drapacza chmur. W okolicy roi się od sklepów najbardziej znanych projektantów mody na przemian z podejrzanymi norami z tanią elektroniką. Zastanawiam się, kto ma tu wyższe obroty, i jak zwykle mylę drogę.

Zamiast iść dalej Piątą Aleją w stronę Wall Street, skręcam w Broadway. To jedyna ulica w tej części Manhattanu, która nie biegnie pod kątem prostym, a lawiruje, przecinając wyspę na ukos. Wyżej, w okolicach Central Parku, Broadway to reprezentacyjna aleja, przy której stoją teatry, ale już kilkadziesiąt przecznic dalej pokazuje swoją prawdziwą twarz. Wąska uliczka ze schodami przeciwpożarowymi na zewnątrz budynków przechodzi najpierw przez dzielnicę koreańską, potem włoską, wreszcie chińską. W powietrzu unoszą się egzotyczne aromaty z pobliskich tanich garkuchni. Uważnie stawiam kroki, bo z otwartych studzienek buchają kłęby gęstej pary - pewnie gdzieś pękła rura z gorącą wodą.

Już blisko stąd do południowego krańca wyspy. To najstarsza część miasta. Zamiast przejrzystej siatki ulic, są jakieś kręte zaułki, miniaturowe parki i wieżowce ze szkła i betonu wciśnięte pomiędzy kamienice w stylu art déco. Nagle, za kolejnym zakrętem, wychodzę wprost nad ocean. To już koniec Manhattanu. U sprzedawcy, który stoi na nabrzeżu przy dwukołowym wózku, kupuję typowego nowojorskiego hot doga z cebulową posypką. Krzykliwe mewy krążą mi tuż nad głową, czekając na chwilę nieuwagi, by ukraść słodkawą bułkę z parówką. Na niebieskim zimowym niebie widać błyszczące punkciki. To samoloty kołujące nad lotniskiem Kennedy'ego. Przed sobą mam Atlantyk. Tuż za mną zaczyna się ośmiomilionowa metropolia najeżona drapaczami chmur. To właśnie Nowy Jork.

Sergiusz Pinkwart

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy