Reklama

Korsyka: Najdalsza wyspa

Bonifacio niczym linoskoczek balansuje na krawędzi klifu. Miasto rozparło się na biało-szarych skałach. Fasady kamienic rzucają wyzwanie losowi, równając sie z krawędzią urwiska. Kilka lat temu jedna z nich z hukiem runęła w przepaść. Nie uciekam stąd tylko dlatego, że trudno znaleźć bardziej zachwycające miejsce.

Miasto budowano na widowiskowej stromiźnie, nie było najbezpieczniej. Po kruszących się klifach nikt się nie wdrapie - chociaż jak głosi legenda, w 1420 r. żołnierze oblegającego Bonifacio króla Aragonii wykuli w jedną noc 187 stopni prowadzących na szczyt. W rzeczywistości schody, przecinające skośną linią klif, były tu dużo wcześniej.

Do miasta-twierdzy prowadzi jedna, wspinająca się na szczyt zbocza droga. Wąziuteńka, nad urwiskiem. A i tak nie można się powstrzymać, żeby nie rzucić okiem na port w zatoczce w dole.

Jacques zarządza hotelem Colomba. To rodzinny biznes - bar należy do jednego z braci, restauracja do drugiego. Przy stoliku w rogu sali emeryturę spędza, dyskretnie doglądający przejętego przez dzieci interesu, brzuchaty patron rodu. W sezonie ze sporym wyprzedzeniem trzeba rezerwować stolik na należącym do rodziny tarasie. To najlepszy punkt w Bonifacio. Stąd właśnie rozciąga się najpiękniejszy widok na poszarpane 70-metrowe klify, na których zbudowano miasto...

Reklama

Korsykanie mówią o sobie, że są "rodzinnymi indywidualistami". Więzy krwi są tu najważniejsze. Również w biznesie, chociaż niejasne "rodzinne interesy" rodem z odległej zaledwie o 12 kilometrów Sardynii należą już do przeszłości. Inne miejscowe powiedzenie każe wyspiarzom nazywać się "góralami". Rzeczywiście, ma się wrażenie, że dominują tu góry, a nie wybrzeże. - Choć plaże są piękne, można na Korsyce spędzić wakacje, nawet nie widząc morza - mówi Georges, pilot śmigłowca ratunkowego. I faktycznie, turystów z plecakami, teleskopowymi kijkami i solidnymi butami widać równie często, co tych w kostiumach kąpielowych.

Najwyższą górę, liczący 2700 m n.p.m. Monte Cinto, dzieli od brzegu tylko 20 kilometrów. Wokół niewiele niższe, ośnieżone do późnej wiosny szczyty. Korsyka jest najbardziej górzystą ze śródziemnomorskich wysp. Widziana z okien samolotu wygląda jak poszarpane, wystające z lazurowego morza Alpy. Noa z Izraela przyjechała z mężem pochodzić po wąwozach. Ich marzeniem jest G-20, legendarny przecinający wyspę szlak wędrowny. Uchodzi za najtrudniejszą marszrutę w Europie. - Jego pokonanie zajmuje 14-17 dni, więc zanim się na niego porwiemy, chcieliśmy poczuć tutejsze góry - mówi, napełniając butelkę wodą ze strumienia.

- Rozsądne podejście - komentuje Georges. - G-20 to nie jakiś tam spacerek po górach. W dwa tygodnie pokonują go ci, którzy maszerują stałym tempem codziennie przez siedem, osiem godzin. Reszta zdecydowanie za często ląduje w moim helikopterze. Łańcuch gór dzieli wyspę skośną linią na dwie części: zachód - z budowanymi przez najeźdźców miastami Ajaccio czy Bonifacio, o którym kiedyś mówiło się "tam" lub "ziemia panów", i wschód, czyli "tu" albo "ziemia ludu". Korsykanie rzadko identyfikowali się z władcami wyspy. W milczącym, dumnym, wybuchającym raz na jakiś czas oporze przetrwali Fenicjan, Rzymian, Francuzów, Anglików, Niemców, Toskańczyków, książąt Pizy, a potem Genui.

Ci ostatni zasiedzieli się tu najdłużej. Zdążyli otoczyć wybrzeże kamiennymi wieżami strzegącymi wyspy przed piratami. Z genueńczykami Korsykanie długo i zaciekle walczyli. W końcu, w 1755 roku, udało im się zdobyć wyspę i na krótko stworzyć własne państwo pod przywództwem bohatera narodowego Pasquale Paolego. Jego pomniki, popiersia i portrety są dziś niemal wszędzie.

To najlepiej wspominany okres w dziejach Korsyki. Jego symbolem jest Głowa Maura, profil czarnoskórego mężczyzny z czołem przepasanym białą chustką, będąca dziś herbem wyspy. Wolność szybko się skończyła, bo Genua pozbyła się korsykańskiego problemu, oddając wyspę Francuzom w zamian za długi. Rok później armia Ludwika XV rozgromiła wojska Paolego. Jacques zapytany, czy jest Francuzem - odpowiada dumnie: Je suis Corse! Podobnie uważa znakomita większość mieszkańców Korsyki.

Tłumaczy to zaciekły opór przed "obcymi", którym zasłaniają się bojówki Narodowego Frontu Wyzwolenia Korsyki i konkurującego z nim Armata Corsa, podkładając bomby pod "symbole kolonializmu": francuskie banki czy sklepy. Jednak wyspiarze są praktyczni - doniesienia o zamachach przycichły, kiedy w referendum z 2003 roku okazało się, że walka bojówkarzy nie ma poparcia społecznego - większość głosowała za nieodłączaniem wyspy od Francji.

- Bojownicy przekonali się, że walczą tylko ze sobą i ze swoimi demonami, więc trochę odpuścili - komentuje Georges. - Ludzie mieli dość ich metod. Poza tym głosujący zdawali sobie sprawę, że Korsyka pewnie nie poradziłaby sobie bez pieniędzy, które w nią ładuje Francja. Tu nie ma prawie żadnego przemysłu. Ja sam jestem Francuzem i choć przeprowadziłem się tu 20 lat temu, żadne nieprzyjemności mnie nie spotkały.

Jednak Francuzi zdają sobie sprawę z tego, że Korsykę "mają", jednocześnie jej nie mając. Nazywają ją nawet najdalszą z francuskich wysp. Choć w żartach Francuzi z kontynentu śmieją się z "charczącego francuskiego" wyspiarzy, to już rozmowy dwóch Korsykanów nie mają szans zrozumieć. Język corsu, równolegle funkcjonujący na wyspie, nie jest francuskim dialektem. Bardziej przypomina włoski.

Jego korzenie można odnaleźć w łacinie mocno doprawionej toskańskim. Posługuje się nim tylko 300 tysięcy ludzi, a i tak ma wiele regionalnych odmian. Na przykład popularny na wyspie liliowaty kwiat złotogłów ma w różnych odmianach corsu aż 18 nazw: "l'albucciu" na najbardziej wysuniętym na północ półwyspie Cap Corse i "u zirlu" w Nebbio, tuż obok.

Mieszkańcy wyspy są bardzo przywiązani do ziemi i miejsca, z którego pochodzą. Gdy spotkają się dwaj Korsykanie, pierwszym pytaniem jest: "Di chi paese site?", czyli "z której wioski jesteś?".

Paradoksalnie, ta obsesyjna wręcz więź i waga, jaką przywiązują do "terroir", łączy ich z Francuzami. AOC, czyli appellation d'origine contrôlée, określające dokładnie pochodzenie danego produktu i określające prawem miejsce jego wytwarzania, przyjęło się na Korsyce wyjątkowo szybko.

Na niewielkiej skądinąd wyspie jest dziewięć apelacji wina, sześć miodu i pięć oliwy. Pod uprawę nadaje się jednak tylko kilkanaście procent powierzchni wyspy, nic dziwnego, że często brakowało tu jedzenia. W czasach głodu mieszkańców wyspy ratowały kasztany. Smażono je, pieczono, gotowano, mielono na mąkę lub gruboziarnisty zamiennik polenty. Wymyślono z nich wiele potraw, a na weselach w położonym wśród prawdziwych kasztanowcowych lasów miasteczku Castagniccia do dziś tradycją jest podawanie 22 dań z tych owoców.

Na całej wyspie popularne są naleśniki i ciasta z mąki kasztanowej. Jednak już nie je się ich z głodu - jako lokalna specjalność produkty zawierające kasztany awansowały z najniższej na najwyższą półkę. Również cenową. W cieniu kasztanowców rosną paprocie. Rolnicy ścinają je jesienią, by zimą zwierzęta miały co jeść. Część liści suszą na płaskie, sprasowane "płachty". Będą oryginalnym opakowaniem sera a filetta, którego nazwa znaczy tyle co paproć, w którą jest zawinięty. - Paproć ma też ukryty sens - tłumaczy farmer. Korsykanin, który opuścił wyspę i zapomniał o swoich korzeniach, nazywany jest zapomnianą paprocią - un' cumnosce pifi a filetta. Ci, którzy wyjeżdżali za chlebem, zawsze dostawali liść paproci.

Najokazalsze domy, nawet gdy ich okiennice otwierają się tylko podczas wakacji, należą właśnie do tych, którzy dorobili się za morzem. Korsykańskie przywiązanie do ziemi każe im je tu budować... Kamienna piwnica Aloghja w Calvi - jeden z niewielkich przybytków miejscowej tradycji kulinarnej.

Zapach dojrzewających szynek prisuttu czuć na długo, nim da się odczytać szyld sklepu. Zwisają pod łukowatym sklepieniem, obok owinięte sznurkiem pęta boczku pancetta i figatelli - mocno czosnkowej kiełbasy z wątróbki wieprzowej. W chłodni piwnicy leżą kręgi sera. Próbuję intensywnego, owczego niolo. Dojrzewa w koszykach, których sploty odciskają się na skórce. Z kolei lekko cytrusowy w smaku brin d'amour, czyli "odrobina miłości", wygląda jak przyprószony popiołem. - To sproszkowany rozmaryn, jagody jałowca i chili - tłumaczy sprzedawca.

Nie mniej oryginalny jest venaco, dojrzewający trzy, cztery miesiące w skalnych jaskiniach. Oleisty, intensywny. Korsykańscy smakosze przed zjedzeniem kroją go i marynują w czerwonym winie. Królem miejscowych serów jest jednak skromny brocciu - miękki ser wyrabiany tu od setek lat. Niezastąpiony składnik tradycyjnych, pieczonych na liściu kasztanowca ciastek falculelle, w których więcej jest sera niż mąki. Korsykanie starannie pielęgnują tradycje. Szlak rzemieślników (Route des artisans) biegnie pełną zakrętów drogą przez wioski na zachodnim krańcu wyspy. Jadąc nim, można trafić do Pigna, kamiennego miasteczka, które niczym czapka zwieńcza szczyt wzgórza z lazurem morza za plecami.

Na każdym rogu doskonałe rękodzieło. Garncarz, manufaktura instrumentów muzycznych, rytownictwo... I czarodziejski sklepik Scat'a Musica, prowadzony przez dwie przyjaciółki, sprzedający pozytywki grające lokalne melodie. - Chciałyśmy przywrócić do życia tradycyjne pieśni. Do każdej pozytywki dołączamy słowa piosenki. Posłuchaj tej - Marie nakręca pozytywkę ukrytą w czarnym koniku. - To kołysanka. Odzywa się mechaniczna melodyjka, leniwe dzwonienie dzwoneczków. Im dłużej gra, tym wolniejsza się staje i nietrudno wyobrazić sobie, jak usypiające dziecko coraz mocniej zamyka oczy.

Anna Janowska

Twój STYL, nr 4/2010

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: podróże | Francja | wyspa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy