Reklama

Julia i jej samotna podróż dookoła świata

Wakacje, które zmieniły moje życie – najczęściej to tylko pobożne życzenie. Podróże nam powszednieją, po powrocie zaskakująco szybko wracamy do codzienności. W przypadku Julii Raczko było inaczej. Pojechała w półroczną podróż dookoła świata, z której nigdy nie wróciła. Zakochała się i zamieszkała w Australii. Niedawno ukazała się jej druga książka pt. „Julia jest w Australii”.

Magdalena Żelazowska, www.zgubsietam.pl: W twojej pierwszej książce "Gdzie jest Julia" i na blogu whereisjuli.com dzielisz się wrażeniami z podróży, która zmieniła twoje życie. Postanowiłaś sobie przed wyjazdem, że ta wyprawa będzie przełomem?

Julia Raczko: Wyjechałam bez żadnych oczekiwań. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie marzyłam o podróżach. Wcześniej zdarzały mi się wyjazdy na urlop typu all inclusive, ale nie miałam potrzeby wypuszczać się nigdzie dalej. Byłam szczęśliwa w Polsce. Nie szukałam siebie, życiowego spełnienia ani odpowiedzi na nurtujące pytania. Kiedyś przez przypadek dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak bilet dookoła świata. Dopiero wtedy zaczęłam myśleć o dalszej podróży. Z czasem otworzyłam się na to nowe marzenie, niezwiązane z moją dotychczasową drogą życiową ani z tym, czego pragnęłam do tej pory. Podjęłam spontaniczną decyzję - jadę!

Tajlandia, Malezja, Indonezja, Australia, Nowa Zelandia, Polinezja Francuska, Chile, Peru, Kuba, Meksyk. Od razu skok na głęboką wodę!

- Może trudno w to uwierzyć, ale miejsca, jakie miałam zobaczyć, grały w mojej podróży drugorzędną rolę. Interesowali mnie przede wszystkim ludzie, których chciałam spotkać. To ich byłam najbardziej ciekawa. Zdecydowałam się na zakup biletu dookoła świata, bo było to praktyczne rozwiązanie dla kogoś bez podróżniczego doświadczenia. Miałam ustalone ramy wyjazdu, nie musiałam zastanawiać się nad kolejnymi etapami podróży.

Reklama

Jak wyglądało twoje życie przed podróżą?

- Niczego mi nie brakowało. Miałam kochającą rodzinę, świetnych przyjaciół i psa, wynajmowałam mieszkanie w starej kamienicy na Mokotowie, który uwielbiam.  Przez sześć lat pracowałam jako producentka programów telewizyjnych w TVN i uwielbiałam tę pracę.

Nie bałaś się z niej zrezygnować?

- Po kilku latach zaczęło mnie męczyć to, że non-stop muszę być kreatywna. Nie chciałam rzucać pracy, ale potrzebowałam przerwy. Porozmawiałam z szefem i zapewnił mnie, że będę mogła wrócić. Pracowałam od projektu do projektu i wiedziałam, że znajdzie się dla na mnie następny, nawet jeśli nie w tej firmie, to w innej. Nie bałam się, że wypadnę z obiegu, przeciwnie, wierzyłam, że podróż da mi dodatkową energię. Przepracowałam ileś lat, zdobyłam doświadczenie i określone umiejętności, czułam więc, że mogę na tym polegać. Praca to nie tylko miejsce, to przede wszystkim wiedza, którą można wykorzystać na różne sposoby. Inaczej coś jest nie tak.

Zdecydowałaś się na samotny wyjazd. Celowo czy nie udało ci się znaleźć towarzystwa?

- Od początku zakładałam, że jadę sama. Nie chciałam czekać, aż znajdzie się ktoś, kto będzie chciał ze mną wyjechać, z kim musiałabym się dogadać w sprawie terminu, budżetu, trasy i tempa zwiedzania. Chciałam się też przekonać, czy będzie mi dobrze samej ze sobą. A wyszło tak, że przez cały czas i tak ktoś przy mnie był. W Indonezji dołączyła do mnie mama, na Kubie przyjaciółka. Poznałam też mnóstwo ludzi po drodze.

Czy podróż w pojedynkę - zwłaszcza z perspektywy kobiety - ma więcej plusów czy minusów? Nie czułaś się samotna, nie bałaś się?

- Nie da się porównać samotnej podróży i podróży z kimś, to zupełnie różne doświadczenia. Jasne, że się bałam. Miałam 27 lat, wygląd nastolatki, brakowało mi doświadczenia. Najważniejsze było dla mnie bezpieczeństwo, musiałam więc zrezygnować z wielu rzeczy. Nie zwiedzałam wieczorami, nie chodziłam samotnie po miastach uchodzących za niebezpieczne, na przykład po Limie, nie jechałam w miejsca, w które można się było dostać tylko nocnym autobusem. Pewnie sporo mnie ominęło, ale była to świadoma decyzja. Z drugiej strony samotnie podróżującym kobietom jest łatwiej, bo ludzie przeważnie chcą je otaczać opieką. Do plusów zaliczyłabym też to, że w pojedynkę jesteśmy bardziej otwarci na innych, a innym też łatwiej nawiązać z nami kontakt, niż kiedy jesteśmy w grupie.

- Uważam, że każdy powinien chociaż raz w życiu odbyć samotną podróż. To doskonały sposób, by lepiej poznać siebie i innych. Dzięki temu jako społeczeństwo moglibyśmy być mniejszymi ignorantami wobec innych kultur. Podobnie jak każdemu przydałby się rok studiowania psychologii. Łatwiej by nam wszystkim się żyło.

Ile trwała twoja podróż i ile kosztowała?

- W podróż pojechałam w 2012 roku. Przeznaczyłam na nią pół roku i wydałam 55 tysięcy złotych. Z tego koszt biletu dookoła świata to 12 tysięcy.

W jaki sposób przygotowywałaś się do wyjazdu?

- Wyznaję zasadę, że w życiu nie można zbyt dokładnie planować i zbyt długo się do wszystkiego przygotowywać. Jeśli nasz cel odwlekamy zbyt daleko w czasie, to droga do niego staje się kręta. Zmieniają się okoliczności, a przede wszystkim my sami, i ryzykujemy, że z naszych planów może nic nie wyjść. Od mojej decyzji o wyjeździe do wylotu minął około rok. Po tym, jak postanowiłam, że jadę, przystąpiłam do gromadzenia funduszy. Oszczędzałam, dorabiałam, brałam dodatkowe projekty, wyprzedawałam niepotrzebne rzeczy, rezygnowałam z niektórych przyjemności. Wyjechałam na kilka samotnych weekendów w Europie. Wykupiłam potrzebne szczepienia i ubezpieczenie. Zaczęłam też przygotowywać się fizycznie - biegać, ćwiczyć w siłowni, uczyć się podstaw samoobrony.

Spakowałaś plecak pełen przewodników?

- Nie zbierałam wielu informacji o krajach, które planowałam odwiedzić. Tak jak wspomniałam, bardziej niż na zwiedzaniu zależało mi na przebywaniu z ludźmi. Czytałam więc o kulturach, żeby nikogo nie urazić, choć nie uniknęłam popełniania drobnych gaf. Ale przecież nie uczymy się wyłącznie z książek, tylko poprzez doświadczanie.

- Nie chciałam wyjeżdżać naszpikowana wiadomościami z przewodników, bo uważam, że zbyt szczegółowa wiedza o danym miejscu z góry ustawia nam wyobrażenie o nim, o jego mieszkańcach, o atrakcjach, które trzeba zaliczyć i potrawach, których trzeba spróbować. To nas zamyka i często naraża na rozczarowania. W niektórych indiańskich plemionach panuje przekonanie, że dzieci powinny uczyć się czytać i pisać jak najpóźniej, aby nie ograniczać wrodzonych talentów i naturalnych umiejętności poznawczych. Myślę, że podobnie jest z podróżami. Kiedy wiemy za dużo, nie poznajemy, tylko oczekujemy.

Twoja książka podoba mi się dlatego, że nie jest podróżniczą laurką. Otwarcie piszesz o tym, że niektóre miejsca lub osoby cię rozczarowały. Przeżyłaś zawód, bo przywiozłaś własne wyobrażenia?

- Do pewnego stopnia na pewno. Na Bali czy Polinezję jechałam oczekując raju, którego nie znalazłam. Spodziewałam się rajskich plaż i uniesień rodem z "Jedz, módl się, kochaj" i wróciłam zawiedziona. Ale na dobre lub złe wspomnienia składa się wiele czynników: w jakim jesteś humorze, jaki masz dzień, jaka jest pogoda, co się wydarzy. Trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Podczas mojego pobytu na Polinezji cały czas padało. Za to na Bali najbardziej podobało mi się właśnie w deszczowy dzień. Każdy z nas jest inny, każdemu spodoba się gdzie indziej. I bardzo dobrze!

W książce piszesz też o trudnych momentach podróży.

- Zachorowałam i miałam problemy z ubezpieczycielem. Na szczęście udało mi się odzyskać pieniądze. Polecam każdemu kontakt z rzecznikiem osób ubezpieczonych, który oferuje darmową pomoc w podobnych przypadkach.

Podczas twojej wyprawy szukałaś ludzi, ale znajomości zawierane w podróży często trwają tyle, ile wakacje. Czy po kilku latach nadal pielęgnujesz nawiązane przyjaźnie?

- Z wieloma osobami jestem w kontakcie do dziś, z kilkoma blisko się zaprzyjaźniłam. Ale nawet nietrwałe znajomości coś mi dały i mam nadzieję, że ja też zostawiłam po sobie jakiś ślad. Podróżując, często zapominamy o wzajemności. Chcemy poznać ludzi i ich kulturę, ale nie oferujemy nic w zamian. Z tego powodu przestałam być fanką coach surfingu. Przyjmując gości, często mam wrażenie, że niektórzy chcą tylko zaoszczędzić, przekimać gdzieś za darmo i dowiedzieć się, co zwiedzić. A przecież ja nie jestem ani hotelem, ani informacją turystyczną.

- Ideą tego portalu były spotkania, rozmowy i wymiana doświadczeń. To w ogóle zasada, której warto przestrzegać w podróży. Jeśli ktoś nas czymś częstuje, miejmy ze sobą coś, co też możemy komuś dać. Jeśli ktoś nas zaprosi do domu, pokażmy zdjęcia naszej rodziny i opowiedzmy o naszym kraju.

Podczas podróży pisałaś blog whereisjuli.com. Czy to był sposób na radzenie sobie z tęsknotą? Nie sprawiał, że jedną nogą wciąż byłaś w Polsce, nie otwierając się całkowicie na podróż?

- Bloga założyłam z myślą o bliskich, żeby przez cały czas wiedzieli, co się ze mną dzieje. Szybko zyskał szerszą publiczność, potem przyszła propozycja wydania książki. Pojawiają się w niej zresztą fragmenty z bloga, ponieważ zależało mi na oddaniu klimatu podróży i towarzyszących mi emocji. Blog nie przeszkadzał mi w podróży, przeciwnie, dużo mi dał.

W jego nazwie pojawił się znaczący dopisek: Where is Juli + Sam. Zakochałaś się i zamieszkałaś w Australii. Nie bałaś się, że to tylko wakacyjny romans, że postawisz na głowie całe swoje życie pod wpływem impulsu?

- W mojej drugiej książce zamierzam opowiedzieć więcej o tej decyzji i o życiu w Australii. Jeszcze w trakcie mojej podróży postanowiliśmy z Samem, że spróbujemy zamieszkać razem w Brisbane, bo nie byliśmy gotowi na związek na odległość. Sam przyleciał do Polski poznać moją rodzinę i przyjaciół, potem ja pojechałam z nim do Australii z biletem powrotnym zarezerwowanym za trzy miesiące. Był to okres próbny, który sobie wyznaczyliśmy. Gdyby się nie udało, każde z nas wróciłoby do swojego życia. Zdaliśmy egzamin, jesteśmy razem od czterech lat.

Tak gładko poszło?

- Przez pierwsze pół roku było fantastycznie, przeżywaliśmy nasz miodowy miesiąc. Byłam oczarowana naszym związkiem i samą Australią. Odpowiadał mi tamtejszy luz, uśmiech na twarzach. A jednocześnie - czystość, nowoczesność, w pewnym sensie europejskość. Ale po roku spędzonym z dala od domu zaczęłam tęsknić. Rodzina i przyjaciele nie byli zachwyceni decyzją o przeprowadzce.

- Moje doświadczenie zawodowe w Australii nie miało znaczenia, nikt tam nie słyszał o TVN. Poszłam do pracy w kawiarni. Nie było to dla mnie ujmą, ale jednak sporym krokiem do tyłu. Z czasem jednak wszystko się ułożyło. Znałam się na marketingu, więc z kawiarni szybko przeszłam do biura. Po roku założyłam własną działalność i obecnie obsługuję media społecznościowe australijskich i polskich firm. Współprowadzę też polską sobotnią szkołę w Brisbane, w której polskie dzieci uczą się po polsku i zawierają przyjaźnie.

- Poza tym jestem współprowadzącą audycji o Polsce w lokalnej rozgłośni etnicznego radia. I piszę. Zrozumiałam, że moją największą pasją nie są podróże, tylko pisanie.

Na twoim blogu czytam: Już nie tęsknię, Polsko. Emigracja i tęsknota idą w parze. Ale z nimi idzie też idealizacja przeszłości i konformizm. Nie chcę iść tą drogą, skręcam w swoją.

- W tym roku po raz pierwszy wyjechałam z Polski do Australii bez łez, tęskniąc za moim australijskim domem. Dziś czuję, że mój dom jest już tam, a nie tu, co jest dla mnie wielką ulgą. Udało mi się nauczyć żyć z tęsknotą za Warszawą, za polską kuchnią. Choć w pewnym sensie ulegałam iluzji: przecież mieszkając w Polsce nie byłam wielką miłośniczką tradycyjnych potraw, poza tym mogę sobie wszystko ugotować. A ulubione miejsca mam też w Australii. Nie da się przestać tęsknić tylko za ludźmi. Choć i to bywa złudne, bo tęsknota idealizuje relacje. Nagle wydaje się, że wszystkie były doskonałe, a przecież to nieprawda.

Czy masz poczucie, że nie wracając z podróży coś poświęciłaś, coś cię ominęło?

- Omija mnie wiele niezastąpionych chwil, choćby narodziny dzieci moich przyjaciółek. Nie da się tego uniknąć, muszę się z tym pogodzić. Każda droga, którą wybieramy w życiu, sprawia, że coś zyskujemy, ale i tracimy.

Jeszcze jeden cytat z twojego bloga: Przyglądam się czasem temu światu blogerów, podróżników, pisarzy, zerkam na siebie samą krytycznie i myślę, że historia zatacza koło. Wypadamy z wyścigu szczurów, tylko po to, żeby zaraz wpaść w kolejny, który sami organizujemy.

- Piszę tutaj o pewnej pułapce, w którą wpadają podróżnicy. Jedziemy w świat wypaleni, szukając wolności. A potem znów zaczynamy pogoń. Zakładamy blogi, piszemy relacje, publikujemy zdjęcia. Chcemy mieć jak najwięcej czytelników, fanów na Facebooku, marzymy o wydaniu książki. To pułapka, w którą sama czasem wpadam. Oczywiście, chcę, żeby mój blog był popularny, a książka miała wielu czytelników. Najważniejsze jednak jest dla mnie to, żebym nadal to lubiła, żeby lubili to moi czytelnicy. Staram się o tym nie zapominać.

Podróż dookoła świata zaspokoiła twój podróżniczy apetyt? A może dopiero go rozbudziła?

- Myślę, że nie potrafiłabym żyć w podróży. Z Samem nadal często podróżujemy, ale uwielbiam wracać. Lubię mieć swoje miejsce na ziemi, dom, ściany, na których wieszam zdjęcia. To moje niedawne odkrycie.


Tekst: Zgubsietam.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy