Reklama

Ciekawe miejsca w Angoli

Posiadająca diamenty, złoto i ropę Angola nie zabiega o reklamę. Aż dziw, że nie ma w tym kraju turystów. A przecież miejsc wartych zobaczenia w tym zakątku Afryki nie brakuje.

Chcecie rozbić tu namiot? Uważajcie na węże – ostrzega nas chłopak sprzedający napoje. Po takich słowach przed oczami staje nam kilkumetrowy boa, jakiego (już zabitego) widzieliśmy dzień wcześniej na przydrożnym straganie. Cóż, węże się w Afryce jada. Widząc moją minę, chłopak wskazuje skały, na których nic nie rośnie – Tam węży nie ma... – zapewnia, a my musimy mu uwierzyć.

Miejsce na biwak jest wymarzone, bo tuż obok mamy imponujące wodospady Kalandula. Z wysokością 110 m i szerokością ponad 400 m, są trzecie co do wielkości w Afryce.

Reklama

Gdyby taka atrakcja znajdowała się w Europie czy USA, byłyby przy niej tłumy turystów, sklepiki z pamiątkami i zapewne trzeba byłoby płacić za wstęp. W Angoli nie. To kraj, w którym turystów prawie nie ma. Powód jest prosty. Kraj kojarzy się z wojną, choć ta zakończyła się kilkanaście lat temu.

Teraz bogate w ropę i szlachetne kamienie państwo szybko podnosi swój gospodarczy poziom. Widać to zwłaszcza w stolicy, Luandzie. Patrząc na centrum Luandy z zastawionej luksusowymi jachtami mariny, trudno uwierzyć, że to Afryka. Las wieżowców, reklamy luksusowych produktów i eleganckie centra handlowe potwierdzają, że bogaczy tu nie brak, a Luandę zalicza się do najdroższych miast świata.

My skupiamy się na zabytkach stanowiących kontrast do architektury XXI w. Oglądamy zbudowane jeszcze za Portugalczyków kościoły (Angola do 1975 r. była kolonią portugalską), zaglądamy do XVII-wiecznej twierdzy Sao Miguel, a potem jedziemy zobaczyć fort wykorzystywany obecnie jako Muzeum Niewolnictwa (statki płynące z Angoli przewoziły niewolników do Ameryki Płd.).

Najciekawsze jest jednak południe, gdzie pokonujemy jedną z najbardziej krętych, a zarazem najbardziej niebezpiecznych dróg świata. Zniszczone barierki i wraki aut ostrzegają, że nie wszystkim udaje się bezpiecznie dotrzeć do celu.

Z położonej na wysokości 2200 m równiny zjeżdżamy na nadmorską bezkresną „piaskownicę”, północny kraniec pustyni Namib. W przewodniku czytamy, że warto tam zobaczyć skalny łuk z jeziorkiem o niesamowitym kolorze wody. Spektakularny łuk, owszem, jest, ale jeziorka brak.

Dopiero znak informujący o zakazie pływania uzmysławia, że autor przewodnika musiał być tu w porze deszczowej. My zjawiliśmy się w suchej. Rozczarowani jednak nie jesteśmy, bo krajobrazy i tak są niesamowite.

W drodze powrotnej robimy przystanek przy welwiczjach, pustynnych roślinach, które dzięki magazynowaniu wilgoci w swoich mięsistych liściach mogą przetrwać setki lat (wiek najstarszych szacuje się nawet na 2 tysiąclecia!). Jednak najbardziej kojarzącą mi się z Angolą rośliną i tak pozostają baobaby.

Miąższ z ich owoców przerabia się na soki, a nawet lody. Próbuję baobabie cukierki, ale są tak kwaśne, że chłopcy, którzy mnie częstują, na widok mojej miny wybuchają śmiechem. Coś tam komentują, ale i tak nic nie rozumiem, bo mówią w języku swojego plemienia, kimbundu.

Trudno mi pojąć jak w kraju cztery razy większym od Polski, gdzie żyje o połowę mniej ludzi niż u nas, w codziennym użyciu są 42 lokalne języki. Angolańczycy mogą porozumiewać się ze sobą tylko urzędowym portugalskim. – Łączy nas piłka nożna – twierdzą miejscowi. Kiedy słyszą, że jestem z Polski, od razu wykrzykują: Lewandowski!!!

Jak by tego było mało, niektórzy przypominają sobie, że w lokalnej lidze mają białego piłkarza, którym jest właśnie... Polak. Jacek Magdziński, bo o nim mowa, nie kryje, że początkowo myślał, że chodzi o kontrakt w... Anglii, co jednak nie zmienia faktu, że dobrze się w Afryce zaadaptował.

Jak ważna w Angoli jest piłka, widzę w wielu miejscach, nawet na lotnisku. Otóż żegna mnie wielka figura antylopy będącej narodowym zwierzęciem, symbolem kraju. Nie byle jaka figura, ale ubrana w strój angolańskiej reprezentacji narodowej.

Ile to kosztuje

Polskie biura podróży nie oferują wycieczek do Angoli. Wizy załatwia się w kilka dni w ambasadzie w Warszawie (koszt wizy turystycznej: 100 dolarów).

Przelot z Warszawy do Luandy (i z powrotem) kosztuje od ok. 3600 zł. Na dalekich dystansach w Angoli warto rozważyć niedrogie przeloty, ale stan samolotów nie budzi zaufania. Językiem urzędowym jest portugalski, dość popularne – hiszpański i angielski.

Monika Witkowska

Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy