Reklama
Cicha noc w dolinie

Podróże: Austria

Karl Mauracher z Zillertal był wędrownym cieślą i budowniczym instrumentów. Właśnie reperował organy w podsalzburskim Oberndorfie, kiedy natrafił na tekst i nuty nieznanej i pięknej pieśni o Bożym Narodzeniu. Skopiował je i zabrał do rodzinnej doliny. Najsłynniejszą kolędę wszech czasów zaśpiewano w Zillertal po raz pierwszy w 1819 roku.

Historię doliny najlepiej rozumieją paralotniarze. Bo z powietrza najłatwiej dostrzec to, co w X wieku zrobił Arnulf z Karyntii, król wschodnich Franków i pretendent do tronu cesarskiego. Nadał on prawo do doliny Cilarestal arcybiskupowi Salzburga.

Granica diecezji przebiegała wzdłuż płynącej doliną rzeki Ziller. Dziś dachy kościołów diecezji salzburskiej (na prawym brzegu) mają kolor zielony. Te po przeciwnej stronie czerwonobrązowym kolorem podkreślają związek ze stolicą biskupią w Innsbrucku.

I to chyba ostatni ślad podziału, jaki rzeka Ziller wyżłobiła w tej części Alp. Od lat bowiem robi się tu wszystko, żeby ów podział zatrzeć.

Reklama

Alpejskie stoki położone po obu stronach doliny zawsze były dla miejscowych górali prawdziwym błogosławieństwem. Jednak niemal od początku XX wieku to nie leżące na nich szerokie górskie pastwiska ani nawet nie kryjące się w ich wnętrzu złoża węglanu magnezu i poszukiwanego wolframu decydowały o góralskim dobrobycie. Mieszkańcy doliny jako jedni z pierwszych w państwie Habsburgów docenili korzyści płynące z turystyki. A jako jedni z pierwszych w Alpach w ogóle - niezależnie, czy chodzi o Austrię, Włochy, Szwajcarię, Francję, Słowenię czy Niemcy - pojęli, że wspólny interes właścicieli górskich pastwisk jest ważniejszy niż partykularyzmy gospodarskich rodzin.

Tuż po połowie XIX wieku leżące u zamknięcia doliny Mayrhofen stało się celem coraz liczniej przybywających wspinaczy. Wkrótce na stokach wyrosły pierwsze alpejskie schroniska, czy raczej szałasy, w których mogli spędzić noc zdobywcy do niedawna dziewiczych jeszcze okolicznych trzytysięczników.

Kolejka i kolejki

Ciągnięte przez czerwoną lokomotywę wagoniki kolejki wąskotorowej wtaczają się na stację w Mayrhofen. To koniec trasy, ostatni przystanek. Pochód narciarzy i deskarzy zdaje się nie mieć końca. Ale całkiem sporo wśród nich miejscowych w tradycyjnych lodenach. Bo choć dziś cała dolina z konieczności - ekonomicznej, co tu kryć - bardzo się unowocześniła, mało gdzie w austriackich Alpach tak powszechnie czuje się tyrolską tradycję.

Czerwone i czarne lokomotywy kursują tu od 1902 roku, kiedy otworzono, liczącą niecałe 32 kilometry, linię kolejową między Mayrhofen a Jenbach. W tym ostatnim miasteczku mieszkańcy doliny, a przede wszystkim coraz liczniej napływający turyści, przesiadali się do "dużego" składu cesarsko-królewskich kolei.

Wiek XX przyniósł Zillertal nowych gości, zwolenników wynalezionej niedawno i coraz popularniejszej dyscypliny - narciarzy. Pierwsze wyciągi założono tu jednak dopiero na początku lat 50. Za to natychmiast zaczęły się mnożyć w imponującym tempie.

- Trudno za tym nadążyć. Jeszcze kilka lat temu nie postrzegaliśmy doliny jako całości. Jeździło się do Mayrhofen i jego wysoko leżących stoków albo do rodzinnych Zell i Kaltenbach z dziesiątkami wyciągów, albo do Hintertux na lodowiec, czy żeby pojeździć na długich połączonych trasach Zillertal Arena - wspomina Piotr, dziennikarz jednego z portali narciarskich, który od lat co roku wpada zimą w te okolice.

- Jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku właściwie nie opuszczało się miasteczka czy terenu wyznaczonego przez dolną stację kolejki. Teraz wszystko się zmieniło... Niemal dokładnie w miejscu, w którym zbudowano pierwszy wyciąg, dziś jest ich... 50. To Zillertal Arena. Obok - trasy narciarskie Mayrhofen obsługiwane przez 53 wyciągi i lodowiec Hintertux z "zaledwie" kilkunastoma, ale za to z niemal 200 kilometrami tras zjazdowych. A wszystko to (plus kilka pomniejszych terenów) można zjeździć w ramach jednego karnetu.

Zillertaler Superskipass pozwala wsiąść na 177 (!) wyciągów i objechać niemal pół tysiąca kilometrów. Co więcej, sześć dni jazdy kosztuje tu niewiele więcej niż na, powiedzmy, słowackim Chopoku czy Kasprowym Wierchu. Może także stosunek ceny do wartości wpływa na to, że ośrodki Zillertal pełne są Polaków.

Polski trop

- Najbardziej odpowiada mi różnorodność - ciągnie Piotr. - Mayrhofen jest balangowe. Miasteczko długo nie śpi, zabawa après-ski zaczyna się jeszcze na stoku, tańce na barze nie należą do rzadkości, a knajpy są oblężone. Gerlos jest do przesady spokojne, pełne tras biegówkowych i spacerowych. Idealne dla rodzin z dziećmi. Hintertux jest z kolei "sportowy", jedyny w Austrii całoroczny ośrodek narciarski przyciąga różnych wariatów i wyczynowców. Narty, snowboard, paralotnie, biegówki i marsze w rakietach. Plus, rzecz jasna, aktualne szaleństwo - skitouring. Knajp nie ma tu zbyt wiele, panuje zwyczaj wczesnego kładzenia się spać i wczesnego wstawania. Można się zmęczyć. Polaków tu dużo, fakt. Ale okazuje się, że nie tylko narty łączą Zillertal z Polską.

Kolejni arcybiskupi Salzburga odznaczali się względną tolerancją wobec mieszkających w dolinie nielicznych protestantów. Jak zwykle wszystko się popsuło, kiedy wmieszała się władza świecka. W 1837 roku cesarz Ferdynand I złożył tamtejszym ewangelikom ofertę przejścia na katolicyzm lub... przez granicę. Ponad czterystu górali wybrało to drugie, trafiając do sąsiednich Prus, konkretnie zaś na Śląsk, gdzie Fryderyk Wilhelm osiedlił ich w pobliżu miejscowości Hermannsdorf, czyli dzisiejszych Mysłakowic i Sosnówki. Wyrosło tam ponad 50 charakterystycznych tyrolskich chat z bali ze zdobionymi drewnianymi balkonami. A pomnik przywódcy wędrowców - Johanna Fleidla - stoi w Mysłakowicach do dziś.

Cicha noc i spódniczki

Do wędrówek mieszkańcy doliny mieli zresztą wyraźną predylekcję.

- Zillertal przez stulecia słynęła z wędrownych grup rzemieślniczych - budowniczych i cieśli, którzy stawiali domy i kładli dachy między Salzburgiem a Innsbruckiem - opowiada Sabine z biura informacji turystycznej w Schlitters. - Najsłynniejsi jednak byli (i w gruncie rzeczy są do dzisiaj) wędrowni zillertalscy muzykanci, śpiewacy w szczególności. Śpiewem na poziomie półprofesjonalnym trudniono się tu tradycyjnie w niemal co drugiej góralskiej chałupie. Dziś jest już niemal pewne, że rozprzestrzenienie się kolędy Cicha noc zawdzięczamy właśnie im - wyjaśnia z przejęciem Sabine. - Zdaje się, że gdyby nie śpiewające rodziny z Zillertal (słynne chłopskie dynastie Rainerów, Strasserów, Leo i Hollausów), które natychmiast włączyły Cichą noc do repertuaru, utwór stworzony w jednej z podsalzburskich wsi nie stałby się bożonarodzeniowym hitem wszech czasów. W każdym razie Zillertal jest miejscem, w którym powszechnie znaną dziś kolędę śpiewano wkrótce po jej powstaniu w roku 1818.

To jednak nie wszystko, jeśli chodzi o związki mieszkańców doliny z rozpowszechnianiem utworów muzycznych (zwłaszcza w krajach niemieckojęzycznych). Z Zillertal wywodzi się bowiem również megapopularny w Austrii, Niemczech i Szwajcarii zespół Schürzenjäger, którego ciężkawe piętno odcisnęło się na tyrolskiej muzyce ludowej. Gdyby chodziło o inny region Alp, może nawet nie warto byłoby o podobnym zespole wspominać. Wiadomo alpejska muzyka ludowa stanowi genre raczej dla koneserów i nie każda wrażliwość pozwala się w niej rozsmakować.

Zillertal jest jednak (podobnie jak i sami Schürzenjäger) przypadkiem szczególnym. Alpejski rock, czyli gatunek muzyczny stworzony przez miejscowy zespół, jest tu obecny niemal na każdym kroku, a pangermańska kariera istniejącej od lat 70. frywolnej grupy (jej nazwa to dosłownie: polujący na spódniczki) zaczęła się od nagranego w 1990 roku Marsza weselnego z Zillertal.

Miłośnicy alpejskiej ludowszczyzny otrzymali, co chcieli - uwspółcześnioną wersję folkowych (volkowych?) przyśpiewek ułatwiających grupowe kiwanie się, wspólne przysiady i chóralne powtarzanie refrenu z poprockowym pazurem. Dzięki kapeli z Zillertal, która wydała niemal trzy razy tyle płyt co Beatlesi, gatunek odżył i ma się świetnie.

Konie i sanie

Państwo Kröllerowie z Gmünd - wioski leżącej tuż spokojnego Gerlos - postanowili, wbrew powszechnemu tu zwyczajowi zakładania szkółek narciarskich, założyć szkółkę jeździecką. Aż dziwne, ale są jedyni. Pewnie dlatego mają nadkomplety chętnych.

Góry w okolicy pełne są wytyczonych szlaków konnych (również zasługa państwa Kröllerów) - i letnich, i zimowych, a widok kawalkady ciągnącej trawersem przez ośnieżone stoki nie należy do rzadkości. W dodatku szkółka Kröllerów zakłada jazdę kowbojską, czyli w stylu western, a konie układane są według zasad tzw. szkoły naturalnej.

Kilkugodzinny zimowy rajd na parujących, pokrytych grubą sierścią koniach po chwili wydaje się sportem będącym tu równie na miejscu jak jazda na nartach.

Prawdziwą i powszechną obsesją mieszkańców Zillertal jest jednak saneczkarstwo. W całej dolinie jest aż 14 naturalnych torów (zwykłe sanki z lekko sportowym pazurkiem) oraz Arena Coaster, czyli rodzaj kolejki górskiej na specjalnym rusztowaniu (dla odważnych, choć miejscowi zachwalają to jako rodzinną rozrywkę). Najlepszym przykładem szaleństwa jest liczący siedem kilometrów (!) górski tor w Gerlosstein: jazda przez las, jazda w nocy, wypadanie z toru, niekontrolowane prędkości itd. Do pokonania w godzinę.

Choć wywrotki to tu oczywistość i o uraz nietrudno, przyciąga tłumy, zwłaszcza przy gorszej pogodzie. Wytaplani w śniegu i mokrzy saneczkarze tradycyjnie lądują potem w jednej z dwóch wielkich term - w Fügen lub Mayrhofen, gdzie w ciepłej wodzie dochodzą do siebie przed wyzwaniami kolejnego dnia w Zillertal.

Łukasz Modelski

Twój STYL 11/2014

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy