Reklama

Chiny: Zanim zaplanujesz podróż

"Podróże kształcą" to wyświechtany frazes, ale jakże prawdziwy. Jego chiński odpowiednik w moim niezdarnym tłumaczeniu brzmi: "Sto usłyszanych informacji nie równa się jednemu spojrzeniu własnym okiem". Żadne studia teoretyczne i lektury nie nauczą nas więcej o tym, jak wyglądają dzisiejsze Chiny, niż podróż. Zanim się tam jednak wybierzemy jako turyści, czas na garść informacji przygotowawczych.

Przeczytaj fragment książki "Chiny bez makijażu" Marcina Jacoby’ego:

(...) Nie zobaczą państwo w Chinach jeżdżących na rowerach tłumów w jednobarwnych mundurkach ani malowniczych, błotnistych pól ryżowych, dziewiczych lasów i soczystych łąk. W przeważającej większości chińskie widoki to raczej potężne miasta, szerokie drogi, zony przemysłowe. W końcu widzimy wieś, ona też pełna jest betonu, a pola są rudożółte, spękane i pokryte kurzem. Ale to wielki kraj i bardzo zróżnicowany geograficznie, więc niemało tu też wspaniałych atrakcji turystycznych.

Reklama

Jako sinologa ciągnęło mnie zawsze przede wszystkim do atrakcji kulturowo-historycznych: słynnych miejsc, dawnych miast, muzeów. To kraj o przebogatej historii, a te tysiące lat rozwoju kultury zostawiły niemal wszędzie, a szczególnie na Równinie Centralnej, mnóstwo śladów. Co krok pojawia się jakiś teren dawnej bitwy, miasto, gdzie żył wielki mąż stanu, pawilon, gdzie tworzył słynny artysta, czy miejsce, gdzie archeolodzy zlokalizowali grobowiec kogoś możnego - pełen ciekawych znalezisk. Ma się wrażenie, że gdziekolwiek robotnicy zaczną kopać w ziemi, zaraz wykopią jakieś starożytne naczynia z brązu, odnajdą fragment pradawnego muru, pozostałości osady czy fundamenty książęcego pałacu.

Tak, Chiny to historia, a wrażenie to potęguje jeszcze godna podziwu świadomość historyczna ich mieszkańców. Dlatego wydaje mi się, że wybranie się w podróż po Chinach bez znajomości tej historii byłoby niepowetowaną stratą. To trochę tak, jakby pojechać do Aten, nie wiedząc, czym była starożytna Grecja, czy odwiedzać Rzym tylko po to, by napić się kawy i zjeść coś smacznego na Zatybrzu. Oczywiście tak też można, ale każdy filolog klasyczny gorzko by zapłakał nad takim turystą. A zatem i ja, w pełnej solidarności z europejskimi miłośnikami starożytności, polecam Chiny, które mówią do nas poprzez miejsca, zabytki, ślady przeszłości.

Nie tylko Wielki Mur

Oczywiście na ulicach miast niewiele już z tego zostało. Nie tylko Pekin, ale właściwie każde miasto chińskie to dziś nowoczesna i niekoniecznie ładna metropolia, która swoją przeszłość pogrzebała pod fundamentami wieżowców i zakopała pod powierzchnią autostrad. Ostały się tylko fragmenty, a i one nie zawsze są autentyczne. Właściwie jedynym większym ważnym historycznie miastem z zachowanymi murami miejskimi jest Xi’an. Wszędzie indziej zostały one zburzone lub rozmontowane. Xi’an i jego okolice są ciekawe zresztą z kilku powodów. Nie tylko masywne, potężne mury świadczą o historycznej wadze tej dawnej stolicy. Las Stel, czyli muzeum, gdzie zebrane są dziesiątki kamiennych stel ze słynnymi dziełami chińskiej kaligrafii, jest drugim takim miejscem w Xi’anie. Trzecim zaś grobowiec Wu Zetian, jak już wiemy, jedynej kobiety cesarza w historii Chin. I na koniec oczywiście nekropolia Pierwszego Cesarza Qin, gdzie będziemy mogli zwiedzić Muzeum Armii Terakotowej. A jeśli o muzeum mowa - świadectwa wielkości tego regionu znajdziemy także w Muzeum Prowincji Shaanxi.

Jeśli jesteśmy miłośnikami murów, to poza Xi’anem zainteresuje nas na pewno Wielki Mur, ale proponuję wycieczkę w inne miejsca niż turystycznie zadeptane Badaling, dokąd można już nawet dojechać z Pekinu specjalną kolejką. Badaling to rzeczywiście fragment Wielkiego Muru, który jest najłatwiej dostępny i prezentuje się najokazalej: faluje w rytmie górskich szczytów i ma bardzo szerokie zwieńczenia, po których mogą przechadzać się tłumy. Widoki są przepiękne, a kolorowe souveniry na wyciągnięcie ręki. Ale jeśli tłumy nas męczą, a szerokość muru nie jest dla nas wyznacznikiem jego atrakcyjności, to możemy się wybrać w okolice nieco rzadziej odwiedzane, choć nie są one ani dzikie, ani puste. Simatai, do niedawna najdziksze miejsce wśród dostępnych z Pekinu, przeszło pełną modernizację i zostało otwarte ponownie. Teraz jest już gotowe na przyjmowanie rzesz turystów, ale nadal potrafi zachwycić widokami.

Mutianyu oprócz pięknych widoków oferuje jeszcze dość kuriozalną atrakcję, jaką jest ogromny napis: "Lojalni Przewodniczącemu Mao", ułożony z bielonych wapnem kamieni podczas "rewolucji kulturalnej" na stoku najwyższej góry, niedawno odnowiony i widoczny bardzo wyraźnie podczas zwiedzania Wielkiego Muru. Najbliżej Pekinu znajduje się Juyongguan, mój ulubiony fragment muru, położony nad zbiornikiem wodnym na samym początku pasm górskich na północ od stolicy. Po krótkiej wędrówce bardzo stromymi i wąskimi schodami ze zwieńczenia muru otwierają się piękne widoki na przedgórze. Pamiętajmy jednak, że nie jest on wcale taki stary, jak może nam się wydawać, i nie znajdziemy w nim raczej fragmentów fortyfikacji budowanych niewolniczą pracą poddanych Pierwszego Cesarza Qin.

Mur w okolicach Pekinu, który można datować na epokę Ming (1368-1644), w dzisiejszych czasach, i to zupełnie niedawno, poddany został gruntownej renowacji, żeby móc przyjmować turystów. Poza tymi kilkoma kawałkami otwartymi dla zwiedzających większa jego część jest albo w ruinie, albo w ogóle niełatwa do zidentyfikowania. Jest tak również dlatego, że w różnych miejscach budowany był przy użyciu różnych technologii i z różnych materiałów: z kamieni, ubitej gliny, cegieł. Gdzieniegdzie, szczególnie na zachodzie, jest to po prostu wysoki wał, który z biegiem wieków prawie całkowicie spłynął z deszczami w dół.

Miasta znikały i powstawały na nowo

Turystę o dobrym przygotowaniu historycznym zdecydowanie rozczaruje większość dawnych stolic Państwa Środka. W przeciwieństwie do metropolii europejskich z zachowanymi średniowiecznymi katedrami, zamkami i starymi miastami w metropoliach chińskich niczego podobnego nie znajdziemy. Nie były one rozlokowane wokół rynku, nie miały solidnej kamiennej architektury, właściwie wszystko oprócz murów i fundamentów budowano z drewna. Po kilkuset latach taki "zużyty" budynek był rozmontowywany i stawiano go właściwie od nowa, z nowych materiałów, czasami w nieco inny sposób. Nie wspomnę już o tym, co działo się podczas pożaru czy wojny. Miasta znikały i powstawały na nowo. Dlatego najstarsze zabytki autentycznej architektury drewnianej w Azji Wschodniej są w Japonii i datuje się je najwcześniej na czasy panowania chińskiej dynastii Tang (VII-X wiek).

W Chinach nie znajdziemy niczego starszego niż z epoki Song (X-XIII), a większość zabytków drewnianych nie jest w rzeczywistości starsza niż dwieście, trzysta lat. W niczym im to oczywiście nie umniejsza, ale musimy być świadomi, że to, co zwiedzamy, nie zawsze jest tak stare, jak myślimy. Wiele zabytków odnowiono w ostatnich latach, czasem w sposób nie do końca odpowiadający europejskim normom konserwacji.

Pamiętam mój pierwszy szok, gdy zwiedzałem miasto Hangzhou, a tam wznoszącą się nad Zachodnim Jeziorem słynną pagodę Leifeng, którą znałem z literatury. Na początku lekko skonfundowały mnie prowadzące do niej ruchome schody. Potem zdziwiła mnie winda w środku. Dalej uniosłem brew na widok masywnej, najwyraźniej stalowo-betonowej konstrukcji, na której się wznosiła. Stałem w ogromnym holu na dole i zastanawiałem się, co z takim zabytkiem począć. Przeczytałem wszystkie opisy po angielsku, z których wynikało jedynie, że pagodę odnowiono w 2002 roku. Nie dałem za wygraną i wczytałem się w opis po chińsku. Moje zmarszczone czoło w końcu się wygładziło, a twarz rozjaśniła. Okazało się, że pagoda runęła w 1924 roku i została na przełomie wieków zbudowana od nowa przy użyciu naszej wspaniałej nowoczesnej wiedzy i technologii, czytaj: betonu i stali. Po prostu zbudowano nowoczesny budynek z zewnątrz przypominający historyczną pagodę i już. Schody ruchome i winda są wygodne, pagoda w nocy rozświetla się na całą okolicę, wszyscy są zadowoleni. Tylko historyk sztuki płacze, ale kto by tam na niego zwracał uwagę!

Miasteczka jak skanseny

Takich opowieści możemy znaleźć w Chinach całe mnóstwo, choć muszę przyznać, że są też przykłady dobre. Najefektywniejszym z nich jest projekt renowacji Zakazanego Miasta w Pekinie, rozpoczęty w 2002 roku i rozpisany na osiemnaście lat (!). I już bliski końca (2020), momentu, kiedy sukces tak ogromnego przedsięwzięcia zostanie w pełni pokazany podczas obchodów sześćsetlecia tego ogromnego zespołu pałacowego.

Projekt jest ciekawy zresztą nie tylko z powodu skali, ale przede wszystkim dlatego, że jego celem jest przywrócenie Zakazanemu Miastu oryginalnego charakteru oraz zachowanie jak najwięcej z pierwotnych materiałów. Dlatego nie pokrywa się dachów nowymi dachówkami zrobionymi w jakiejś fabryce z nowoczesnych materiałów, ale dokładnie ogląda się każdą zdjętą z dachu, sprawdza, czy nadaje się do użycia, a jeśli nie, to tradycyjnymi metodami produkuje się taką, która będzie imitować historyczne poszycie dachu w odpowiedni sposób. Pieczołowicie rekonstruuje się kolory i zdobienia budynków, rozbiera się i usuwa te zbudowane w "międzyczasie", które zaburzają pierwotną architekturę. Chińczykom z kontynentu pomagają zagraniczni partnerzy (przede wszystkim Amerykanie) i jest to kolejny dowód na to, że zmiany idą we właściwym kierunku.

Niestety, dobrych czasów dla konserwacji nie doczekały takie historyczne miasta jak Suzhou, Luoyang czy właśnie Hangzhou. Jeśli odwiedzimy je, żeby poczuć atmosferę dawnych dni, to wrócimy bardzo rozczarowani, bo z wyjątkiem pojedynczych zabytków całe miasta zostały gruntownie przebudowane. Tym, co obecnie ratuje Suzhou i Hangzhou, są słynne ogrody południowe. To fragmenty dawnych posiadłości urzędników, erudytów i kupców, które dziś stanowią osobny punkt, i to obowiązkowy, do zaliczenia przez turystę.

W tych niewielkich, przemyślnie wykonanych intymnych przestrzeniach przyroda miała imitować rozległe górskie pejzaże. Właśnie tam, w niewielkich altankach czy otwartych pawilonach, chińska śmietanka artystyczna i intelektualna tworzyła swoje dzieła i dyskutowała o filozofii, politycy omawiali strategie i zawiązywali sojusze, kupcy urządzali wystawne przyjęcia i chwalili się swoimi zbiorami sztuki. Wiele z tych słynnych ogrodów przetrwało do dziś i warto się tam wybrać, by poczuć namiastkę atmosfery oaz spokoju stworzonych dla możnych dawnych czasów.

Żeby móc pochodzić historycznymi uliczkami, musimy udać się do jednego z niewielkich miast, które funkcjonują jako na wpół skanseny. Kilka z nich to miasteczka malowniczo położone nad kanałami na południu Chin, w okolicach dzisiejszego Szanghaju. O Wuzhen już wiemy, inne podobne miejsca to Zhouzhuang (dawniej dużo popularniejsza "chińska Wenecja" niż Wuzhen) czy nieco mniejsze Tongli. We wszystkich obowiązują bilety wstępu, stąd wrażenie, że wchodzi się do skansenu, choć w najstarszych częściach tych urokliwych miasteczek wciąż mieszkają zwykli ludzie. Zupełnie gdzie indziej, w prowincji Yunnan, odwiedzić można Lijiang, przepiękne miasteczko, którego poprzecinana malowniczymi kanałami starówka wpisana została na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

W suchym centrum historycznych Chin chyba jedynym takim miejscem jest Pingyao (też na liście UNESCO), gdzie zachowane są i mury, i architektura wewnątrz miasta, a wszystko datowane co najmniej na XIV wiek. To dawne centrum bankowości, zwane kiedyś małym Pekinem, jest najlepszym miejscem, jeśli chcemy poczuć, jak mogły wyglądać starożytne miasta chińskie Równiny Centralnej, niekoniecznie położone nad kanałami.

Buddyjskie świątynie i groty

Kolejnym tropem w naszej wędrówce po historii mogą być świątynie, klasztory i groty buddyjskie. Czasy maoizmu, a szczególnie "rewolucja kulturalna", były dla tych obiektów okrutne. Wiele z tych miejsc o wielowiekowej historii, żeby nie powiedzieć, że wszystkie, w jakimś sensie podzieliło los duchownych, poddanych przymusowej sekularyzacji. Zostały zniszczone lub co najmniej splądrowane, później albo stały puste, albo wykorzystywane były jako szkoły czy magazyny. Dziś odradzają się dość dynamicznie i niektóre już wróciły do dawnego, choć niekiedy mocno zmodernizowanego blasku.

Wiele zespołów sakralnych ważnych jest dla Chińczyków z powodów historycznych. Należą do nich: świątynia Famen koło Xi’anu, pagoda Wielkiej Dzikiej Gęsi w samym Xi’anie czy świątynia Białego Konia w Luoyangu. Ale jeśli nie znamy dobrze dziejów buddyzmu w Chinach, niewiele nam to powie. Z punktu widzenia turysty z zagranicy zdecydowanie najsłynniejszym klasztorem chińskim jest Shaolin, i to wcale nie z powodu architektury czy wagi religijnej, ale ze względu na sztuki walki, z których wiele właśnie tam widzi swoją kolebkę. Dziś klasztor Shaolin jest szeroko otwarty dla turystów, wokoło powyrastały setki szkół, a w nich trenują do upadłego przyszli zawodnicy wushu, aktorzy czy kaskaderzy. Shaolin to cały przemysł edukacyjno-kreatywny, nie oczekujmy więc, że znajdziemy tam miejsce do kontemplacji i wyciszenia.

Klasztory bardzo często budowano wysoko w górach. Najsłynniejszy klasztor taoistyczny, a raczej cały zespół klasztorów, znajduje się w górach Wudang i też słynie ze sztuk walki, choć daleko mu do sławy Shaolinu. Jednym z najbardziej spektakularnych przykładów budowli sakralnej w górach jest Świątynia Zawieszona nad Przepaścią (inaczej Wisząca Świątynia) na górze Heng w prowincji Shanxi i proszę mi wierzyć, że jest to nazwa dosłowna. Zbudowano ją jako zespół buddyjski, ale dziś szczyci się typową dla Chińczyków inkluzywnością, gdyż przygarnęła również Konfucjusza i Laozi - patriarchę taoizmu. Około czterdziestu grot z dobudowanymi fasadami imitującymi pawilony pałacowe łączą drewniane tarasy i korytarze przyklejone do ściany skalnej kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Robi to niezwykłe wrażenie szczególnie wtedy, gdy ogląda się tę konstrukcję z dołu.

Zespoły grot buddyjskich to dość nietypowy i w oczach Europejczyka egzotyczny pomysł. Powstawały przede wszystkim na zachodzie Chin podczas panowania buddyjskiej i etnicznie niechińskiej dynastii Północnej Wei (IV-
-VI wiek), rozbudowywane były do schyłku panowania dynastii Tang (VII-X). Najsłynniejsze zespoły grot to Longmen, Yungang no i przede wszystkim Dunhuang, niemal zapomniane pod koniec XIX wieku, do pełni sławy przywrócone najpierw przez badaczy europejskich w pierwszych latach ubiegłego wieku, a potem w jego latach pięćdziesiątych przez artystów chińskich. Dwa pierwsze zespoły prezentują zwiedzającym wspaniałe płaskorzeźby i rzeźby wykute w ścianie skalnej, Dunhuang zaś znany jest przede wszystkim z tysięcy malowideł, którymi zdobione są wewnętrzne ściany grot. Takich grot z wykutymi w ścianach skalnych buddyjskimi rzeźbami jest w Chinach bardzo dużo, nie wszystkie są znane turystom i nie wszystkie można zwiedzać.

Niezwykłym obiektem w chińskiej turystyce są napisy kaligraficzne tradycyjnie ryte na skałach i głazach w ważnych, czasem świętych, a czasem po prostu ładnych miejscach. Dziesiątki takich napisów znajdziemy na świętej górze Tai (jedna ściana skalna wygląda tam jak gigantyczny słup ogłoszeniowy), inne w takich miejscach jak Czerwone Klify, gdzie rozegrała się jedna z najsłynniejszych bitew starożytnych Chin. W 208 roku n.e. armia generała Cao Cao starła się ze zjednoczonymi wojskami państw Wu i Shu, które mimo ogromnej liczebnej przewagi wroga zwyciężyły taktyką i pomysłem.

Góra Tai (Taishan) jest jedną z pięciu świętych gór starożytnych Chin. Każda leży na jednym z pięciu tradycyjnych chińskich kierunków kardynalnych (północ, południe, wschód, zachód, centrum). Tai - na wschodzie (prowincja Shandong), Hua - na zachodzie (prowincja Shaanxi), od północy i południa - dwie góry Heng, zapisywane innymi znakami (odpowiednio w prowincjach Shanxi i Hunan), środek okupuje góra Song w prowincji Henan. Wszystkie są atrakcjami turystycznymi, Taishan przede wszystkim z powodów historycznych, a Hengshan (w prowincji Hunan) i Huashan dla pięknych widoków. Właśnie na zboczu Hengshan w prowincji Shanxi znajduje się Świątynia Zawieszona nad Przepaścią, o której przed chwilą była mowa.

Jeśli chcemy obcować z pięknem górskich widoków na sposób chiński (lub w ogóle azjatycki), to powinniśmy wybrać wędrówkę ciemną nocą, by na szczyt naszej ulubionej góry dostać się o brzasku. Oglądanie wschodu słońca z górskiego szczytu to bardzo popularna atrakcja azjatycka, mająca też swój mistyczno-magiczny podtekst. Chińczycy wierzą, że w ten sposób można absorbować największe ilości męskiego pierwiastka yang, emitowanego przez słońce najsilniej o poranku. A gdzie znajdziemy lepsze na to miejsce niż szczyt góry, który jest łącznikiem pomiędzy domeną Nieba a światem Ziemi?

Folklor jest wszędzie

Gdy już poznaliśmy zabytki i święte miejsca, czas na trochę atrakcji o charakterze folklorystycznym. Chiny to kraj wielu grup etnicznych, a chińska polityka wewnętrzna i strategia promocji zewnętrznej opiera się w dużej mierze na wydobyciu wieloetnicznego charakteru tożsamości chińskiej i pokazania kraju jako miejsca, gdzie różne języki, wierzenia i obyczaje koegzystują ze sobą w szczęściu i harmonii.

Z tego powodu udawanie się tam, gdzie oferuje się turyście takie atrakcje, naznaczone jest dużym ryzykiem, że wpadnie się jak śliwka w kompot w nurt propagandy szczęścia i mocno polukrowanej "ludowości". Zobaczymy wspaniałe kolorowe stroje, wiecznie uśmiechnięte młode dziewczęta i młodych chłopców z mniejszości narodowych tańczących razem, sporo imitacji czegoś autentycznego: wiosek, budynków, zabytków, sporo wymyślonych lub przystosowanych do potrzeb i gustów turystów "egzotycznych" obrzędów i bardzo powierzchownych "tradycyjnych wierzeń". Folklor to w Chinach ogromny biznes turystyczny, nie dziwmy się więc, że wszystko wygląda tak, jak wygląda.

Wioski mniejszości narodowych to teraz ogromne centra przyjmujące setki tysięcy turystów, niemal parki tematyczne, gdzie na ogromnych scenach w plenerze codziennie zobaczyć można potężne produkcje teatralne, które opowiadają historię danych grup etnicznych czy pokazują charakterystyczne dla nich tańce i stroje, a robią to w sposób szczególnie efekciarski, choć technicznie sprawny. Powiem tylko, że w dziedzinie kultury spektakle te są prawdziwym fenomenem, bo choć dostarczają wątpliwych doznań estetycznych i kosztują miliony, zarabiają jeszcze więcej, a na dodatek dają zatrudnienie tysiącom (!) mieszkańców tych terenów, które żyją właściwie tylko z turystyki. A zatem mimo całej okropnej komercjalizacji kultur etnicznych działania takie dość efektywnie nakręcają lokalną gospodarkę.

W Chinach folklor znajdziemy wszędzie: w telewizji, w centrach handlowych, w teatrach, w trakcie wydarzeń politycznych i masowych imprez. Czy gdzieś jednak moglibyśmy zobaczyć autentyczne kultury mniejszości etnicznych? Podobnie jak to dzieje się wszędzie na ziemi od niepamiętnych czasów, kultura dominująca, w tym wypadku Han, wypchnęła inne grupy albo w wysokie góry, albo na tereny jałowe, półpustynne, o trudnym klimacie. Od Aborygenów w Australii przez Indian w Ameryce aż po różne mniejszości w Chinach. Jeśli chcemy je gdzieś znaleźć, to musimy udać się w miejsca najmniej atrakcyjne z punktu widzenia szlaków komunikacyjnych, jakości ziemi uprawnej czy klimatu. W Chinach najwięcej różnych egzotycznych mniejszości zamieszkuje góry w prowincji Yunnan oraz pas przygraniczny prowincji Yunnan, Sichuan i Tybet. Szczególnie w Yunnanie warto się trochę pobłąkać również ze względu na piękno przyrody, choć prawdziwe życie mniejszości nie jest ani tak kolorowe, ani radosne, jak pokazują to występy sceniczne dla turystów.

Oczywiście dla badacza niezwykle ważni kulturowo i historycznie pozostają Ujgurzy na północnym zachodzie oraz Mongołowie i Mandżurowie na północy, ale rejony te raczej nie przyciągają spragnionych wrażeń turystów, co zrozumiałe, jeśli weźmie się pod uwagę choćby napięcia i incydenty terrorystyczne w Xinjiangu.

Trzeba też powiedzieć trochę o tym, jak Chińczycy sami patrzą na swoje mniejszości etniczne. Te bardziej egzotyczne z południa Chin traktowane są trochę tak jak nasi "dzicy" z czasów kolonialnych. Oczekuje się, że pokażą jakieś tajniki prostej szczęśliwości życia z dala od cywilizacji, że reprezentują czystość i pierwotność człowieka sprzed wieków. Traktowane są trochę paternalistycznie i pobłażliwie, zainteresowanie nie wychodzi zazwyczaj poza poszukiwanie egzotyki, czegoś, co dziwi i bawi. Jest też w chińskim podejściu do mniejszości etnicznych interesujący wymiar erotyczny. Ponieważ niektóre z nich szczycą się obrzędami i tradycjami sprzed kilku tysięcy lat, nie brak przykładów dość swobodnych nawet jak na dzisiejsze standardy praktyk seksualnych (choćby doroczne święta wiosny dające młodym okazję do seksualnej inicjacji) czy zupełnie innej organizacji społecznej (społeczności matriarchalne). To wszystko pobudza fantazję osób, które wychowały się w dość opresyjnym czy jałowym seksualnie społeczeństwie głównego nurtu. Pobyt wśród "egzotycznych tubylców" jest więc jak wycieczka do innego świata, gdzie nie ma sztywnych reguł moralnych i gdzie wszystko jest dozwolone. Oczywiście jest to tylko idealizacja i marzenie, ale kształtuje ono pewien specyficzny obraz mniejszości etnicznych postrzeganych w Chinach jako śmiałe i swobodne obyczajowo.

Obcowanie z nimi często połączone jest ze zwiedzaniem pięknych krajobrazowo terenów, a takich przecież w tym kraju nie brakuje. Mimo całej urbanizacji, rozwoju gospodarczego, industrializacji i przeludnienia regionów nadmorskich i miast, Państwo Środka może się pochwalić dziesiątkami zakątków o zapierających dech w piersiach krajobrazach. Wymienię tylko kilka, nawet nie próbując aspirować do tego, żeby ich lista w jakiejkolwiek mierze była kompletna.

Najpierw góry: wspomniałem o pięciu szczytach, ale są i inne wspaniałe i słynne pasma górskie. Być może najwspanialsze to Huangshan w prowincji Anhui, które stanowiły i stanowią nadal inspirację dla wielu malarzy chińskich. Podobnie warte zobaczenia są góry Wuling w prowincji Hunan i góra Lu (Lushan) w prowincji Jiangxi. Do tego musimy dodać Himalaje, o których nie wszyscy pamiętają, że co najmniej w połowie są chińskie. Cały Tybet jest oczywiście pełen pięknych i naprawdę dzikich miejsc, choć z powodów politycznych nie jest to rejon otwarty dla turystyki. Podobnie piękne potrafią być stepy Mongolii Wewnętrznej, a nawet pustynie, takie jak potężna Takla Makan. Ale to są atrakcje dla wytrawnych podróżników, zwykły śmiertelnik nie powinien nawet próbować tam się dostać, bo z przyrodą w takiej skali i na takich obszarach nie ma żartów.

Skok do wody

Z pustyni warto wskoczyć od razu do wody, pamiętajmy więc, że ta sama prowincja Xinjiang mieści przepiękny Niebiański Staw (Tianchi) i rezerwat Hanas z widokami jak w Kanadzie. W Tybecie leżą nie tylko źródła Rzeki Żółtej i Jangcy, ale również ogromne święte jezioro Mapam Yumco o powierzchni około czterystu kilometrów kwadratowych. Na Rzece Żółtej w jej środkowym biegu, na granicy prowincji Shaanxi i Shanxi, możemy podziwiać przepiękne spiętrzenie zwane Hukou, gdzie żółte wody rzeki spadają po skałach pienistymi kaskadami. Do niedawna jedną z najsłynniejszych atrakcji turystycznych Chin były tak zwane Trzy Przełomy (Qutang, Wuxia, Xiling), czyli górny odcinek ogromnej rzeki Jangcy, ciągnący się na przestrzeni ponad stu dziewięćdziesięciu kilometrów od granic miasta wydzielonego Chongqing do Nanjinguan w prowincji Jiangxi.

Niestety, budowa Tamy Trzech Przełomów, jedno z największych w Chinach przedsięwzięć inżynieryjnych, wiązała się z zalaniem ogromnej części tych terenów. Nie ma już Trzech Przełomów Jangcy znanych z niezliczonych wierszy chińskich, zniknęły pod wodą słynne miejsca i mnóstwo zabytków, choć przed zalaniem prowadzono tam szeroko zakrojone, gorączkowe wykopaliska ratunkowe, żeby ocalić, co się tylko dało.

Gdy mówi się o najsłynniejszych widokach Chin, nie można nie wspomnieć o przełomach rzeki Li w regionie autonomicznym Guangxi na samym południu, z charakterystycznymi górami w kształcie maczug i ostrych stożków, wyłaniającymi się niemal pionowo z wody, i ikonicznymi oswojonymi kormoranami wyręczającymi rybaków w połowie ryb. W tym samym regionie, w wiosce Ping’an, leżą najsłynniejsze pola tarasowe, zwane Grzbietem Smoka.

Bezkonkurencyjnie najatrakcyjniejsza jest jednak znów prowincja Yunnan, która poza wcześniej opisanymi atrakcjami architektonicznymi i etnicznymi szczyci się też całą listą wspaniałych krajobrazów. Warto tu wymienić choćby jezioro Lugu, park krajobrazowy Baishuitai w powiecie Shangri-la czy jedyny obszar Chin leżący w strefie klimatu tropikalnego - Xishuangbanna, niedaleko granicy z Laosem i Wietnamem.

Nie dla tych, co cenią ciszę i spokój

Wszystkiego podczas jednej podróży nie zobaczy nawet najwytrwalszy (i najzasobniejszy) podróżnik. Musimy pamiętać, że zwiedzanie Chin jest jak zwiedzanie Europy: bardzo dużo różnorodności, bogata historia, którą szkoda pominąć, niemałe odległości. Należy wciąż podejmować decyzje, co zobaczyć, a co nie, gdzie pojechać, a co zostawić na później. Do tego dodajmy barierę językową i kulturową, ograniczenia administracyjne w zwiedzaniu niektórych obszarów, pazury, które wyciąga do nas na każdym kroku przemysł turystyczny ze swoimi udogodnieniami, programami wycieczek, pamiątkami i przekąskami w postaci lokalnych potraw. Po paru dniach w podróży możemy się poczuć tym wszystkim nieco zmęczeni, zwłaszcza że wraz z nami miejsca te niewątpliwie odwiedzać będą całe tłumy chińskich turystów. Raczej od nich nie uciekniemy, gdziekolwiek byśmy się skierowali.

Zwiedzanie Chin zdecydowanie nie jest dla tych, którzy lubią ciszę i spokój. Ale podróżnikowi ciekawemu świata i zainteresowanemu historią cywilizacji chińskiej kraj ten oferuje atrakcji tyle, że starczy ich nie na jedną, ale na coroczne wizyty.

***
Fragment książki "Chiny bez makijażu" - opisu podróży przez współczesne Państwo Środka, do której zaprasza czytelników znawca i pasjonat chińskiej kultury, Marcin Jacoby. Autor proponuje opowieść o chińskiej teraźniejszości widzianej przez pryzmat historii kulturowej, politycznej i gospodarczej, ale i bezpośrednich, osobistych doświadczeń - życia i pracy z Chińczykami, a także obserwacji z licznych podróży do Chin. W księgarniach od 27 kwietnia.


Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy