Reklama

Bezsenna kraina

Nie ma tu zatłoczonych kurortów, są za to białe piaszczyste plaże i zatoki wśród skał. Krajobrazy jak we Władcy Pierścieni. Latem nie zachodzi tu słońce, a dzień, który trwa non stop, daje czas, by odkryć atrakcje tych norweskich wysp. Wspinaczka na szczyty, wyprawa morskim kajakiem w poszukiwaniu fok. Albo nurkowanie na arktycznej rafie koralowej i surfing. A potem piknik na plaży i własnoręcznie złowiona ryba upieczona nad ogniskiem. Oto archipelag Lofotów. Raj za kołem polarnym.

Mijamy czerwone drewniane domki na palach, które stoją przy turkusowej lagunie. Dalej schowaną za poszarpanymi skałami plażę z białym piaskiem. To nie Karaiby, ale wioska rybacka za... kołem polarnym. Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów nowoczesną drogą łączącą kolejne wyspy archipelagu Lofotów na północy Norwegii. W tej pozornie zimnej krainie w lipcu temperatura sięga 25 stopni. A słońce przez kilka tygodni wcale nie zachodzi. O 23 zalewa pomarańczowym światłem drewnianą willę zbudowaną nad przepiękną zatoką.

To typowa "hytta", czyli dom letniskowy w Ballstad na położonej w środku archipelagu wyspie Vestvågøya. Zatrzymuję się na kilka dni. Gospodarze Ada i Daniel - polsko-słowackie małżeństwo, które prowadzi tu biuro podróży Lofoten Diving - zapraszają na kolację. Świeżutki halibut i krewetki prosto z grilla. Rozmawiamy o pomysłach na kolejne dni. Co wybrać? Surfing, kajaki, rowery, wspinaczkę? Nurkowanie.

Reklama

- A może chcesz najpierw poznać prawdziwego wikinga? - pyta Daniel. Oglądamy foldery z atrakcjami, o 2 w nocy nikomu nie chce się spać. Trwa dzień polarny, pomarańczowe słońce przesuwa się po widnokręgu, ale nie zachodzi. Lofoty przez dwa letnie miesiące stają się "bezsenną" krainą. W końcu zasłaniam w sypialni żaluzje i udaje mi się zasnąć.

Rano przy śniadaniu (kawa i popularne tu gofry z brunostem - karmelizowanym, słodkim twardym serem) planujemy z Adą i Danielem dzień. Cel: zdobywamy szczyt. Dostaję kije do nordic walkingu, mam ubrać się na "cebulkę", bo wysoko może wiać. Ada jest przewodniczką, wspinamy się stromym podejściem na górę Nonstinden. Zwalniam tempo i co chwila przystaję. Każdy widok wart jest wielu zdjęć! Błękitna woda, jaskrawozielona trawa na polanach, poszarpane skały i ustawione przy pomostach czerwone rybackie domki.

- Jeden z naszych gości dosłownie ukląkł porażony tym widokiem - śmieje się Ada. Wyżej jest tylko lepiej. Wieje ciepły wiatr. Na szczycie fotografuję kilkusetmetrową przepaść. Adrenalina i zachwyt - Niech mi pozazdroszczą - od razu wysyłam zdjęcia na Facebook. Obok mnie na skałach przywiązany sznurkiem zeszyt w folii. Taka "księga pamiątkowa", w której i ja dopisuję kilka słów. Schodząc, kilka razy ląduję na pupie, ślizgając się na stromych kamieniach, ale wspinaczka była warta siniaków.

Po powrocie krótka przerwa na lunch w niewielkiej restauracji - lokalne pulpety z ryb i podane w miskach z kolorowego szkła marynowane śledzie, tak zwane slid. Są na słodko, w curry, z ziołami albo z cebulką. Naparstek aquavitu - wódki z ziemniaków o posmaku kminku - i jestem gotowa poznać Olava Langvika, tutejszą legendę arktycznego surfingu. Jedziemy do wioski Unstad, do której dopiero w ’87 roku przebito tunel w skale. Wcześniej można tu było tylko dopłynąć od strony morza. Duża zatoka otwarta na północ ma świetne warunki do uprawiania surfingu - fale dogodne i dla zawodowców, i dla początkujących surferów.

Widzę Olava. Prawdziwy wiking! Wielki, długowłosy blondyn mieszka na kamienistej plaży w starym volkswagenie busie. Inaczej niż na Hawajach wypływa w morze, stojąc na desce i odpychając się wiosłem. Potem długo sunie po fali. Od chłodu chroni go pianka i czapka ze skóry renifera.

- To prostsze, niż myślisz - namawia, ale nie mam odwagi spróbować, woda ma około 11 stopni. Wracając do domu, mijamy żółte znaki drogowe, ostrzegające przed łosiami, ale drogę tarasują nam tylko leniwie drepcące owce. - Jagnięcina z Lofotów uznawana jest za najlepszą na świecie - opowiada Daniel. Ale i tak te wyspy słyną rybami. Suszony dorsz, czyli sztokfisz, po norwesku tørrfisk, znany jest na całym świecie. Żerdzie, na których od kwietnia suszą się miliony tych ryb, to symbol Lofotów. I choć w wakacje już są puste, przy każdej unosi się specyficzny zapach.

- Zapach pieniędzy - żartuje Daniel. Rybołówstwo to główne źródło utrzymania mieszkańców. Dość opłacalne, bo coraz więcej rybaków stać na "podwójne życie". Część roku - w czasie połowów i przetwórstwa ryb, mieszkają na Lofotach. A kiedy nadchodzi jesień, a potem noc polarna (od grudnia do stycznia), wynoszą się najczęściej do domów na Wyspach Kanaryjskich Lofoty nie byłyby tak piękne, gdyby nie "rorbuer". Dziesiątki ustawionych w rzędy rybackich chatek zwiedzamy w osadzie Nusfjord.

Czerwony kolor nie jest przypadkowy - kiedyś impregnowano je tranem z domieszką krwi wielorybów, bo tak było najtaniej. Pierwsze "rorbuer" pojawiły się XII wieku. Kazał je zbudować dla rybaków norweski król Øystein II, dostrzegając w Lofotach bogactwo. Ale dopiero w XIX wieku, kiedy wokół Lofotów pojawiły się gigantyczne ławice dorszy i śledzi, nastąpił ekonomiczny boom. Z tamtych czasów pozostało niewiele oryginalnych domów, ale mieszkańcy utrzymali spójny architektoniczny styl. Dziś chatki to przede wszystkim przytulne apartamenty dla turystów, wyposażone w zmywarki i telewizory plazmowe.

Para Polaków - Agata i Erwin, postawiła właśnie na turystykę, prowadząc ośrodek domków Eliassen Rorbuer. I choć zimą wieje wiatr tak silny, że trudno otworzyć drzwi, wiosną i latem jest przyjemnie. Na tarasie stolik, kawa, bo na Lofotach to najpopularniejszy napój. W porcie przy molo czeka na nas łódź rybacka.

- Mamy najczystszą na świecie wodę do wędkowania - mówi Erwin i zapuszcza silnik. - Ludzie z całego świata przyjeżdżają tu na połowy, które nigdy nie rozczarowują. Łatwo złapać zębacze, molwy i brosmy, karmazyny albo makrele i łososie. W morze wypływa z nami rodzina z dziećmi. Chłopcy nakładają na haczyk przynętę i podekscytowani piszczą, kiedy już po kilkunastu minutach pod wodą pojawia się cień sporej ryby. Erwin pomaga wyciągnąć kilkukilogramowego halibuta i opowiada, że rybakom trafiają się nawet 80-kilogramowe sztuki.

Po połowie niespodzianka - chrzest na "lofociarza". Gospodarze wciskają mi kubek z tranem: - Przegryź suszonym dorszem i hop do oceanu! Włażę w podwiniętych spodniach po kolana. Szkoda, że nie starcza nam czasu nam wyprawę kajakami. To tutaj popularna atrakcja. Krystaliczna woda, cisza i pływanie wśród skał - najlepiej na południowych wyspach. Tam wystające z morza góry dosłownie oblepione są ptakami: maskonurami, kormoranami i orłami. A w wodzie na pewno trafilibyśmy na bawiące się foki. Ale nie orki pokazywane w folderach turystycznych, bo te drapieżniki pojawiają się w wodach archipelagu między październikiem a styczniem.

Daniel pociesza: - Jutro w czasie nurkowania zobaczysz cuda. Bezmiar życia pod wodą. To dzięki golfsztromowi, ciepłemu prądowi, który niesie żyzną wodę - tłumaczy. Z Danielem, który jest świetnym instruktorem nurkowania, wprost z tarasu jego domu wskakujemy do morza. Schodzimy niżej, "wizura", czyli przejrzystość wody, sięga 30 metrów! Już nie marudzę.

Pierwszy raz w życiu widzę arktyczną rafę koralową, a potem las brunatnic. Ukwiały! Są gigantyczne, podobnie jak meduzy. Na piaszczystym dnie leżą kolorowe rozgwiazdy. Jedne mają tylko trzy ramiona, inne nawet 14! Rzeczywiście cuda. Po południu rozmawiam z polskimi nurkami, którzy zamieszkali w naszym pensjonacie. Właśnie wrócili z jednego z wraków. Na Lofotach pod wodą jest wiele zatopionych kutrów i okrętów wojennych. Ktoś z ekipy nurkowej chce spróbować nurkowania z kuszą. Norwegia to jedno z niewielu państw w Europie, w których jest to legalne. Męska rozrywka...

Wieczorem Ada i jej kilkuletni syn zabierają mnie do "fast foodu" - jak mówią o sklepie rybnym, do którego na zapleczu przytulony jest bar. Nasz fast food to sashimi z wieloryba i krewetki w papierowej torebce. Uczta, tylko cena niefastfoodowa. Wysokie ceny to dotąd jedyny minus na Lofotach. Następnego dnia wyruszam do Muzeum Wikingów w Borg. Zrekonstruowana chata ma 83 metry długości. Około 700 roku naszej ery żył tu wódz wikingów. Ognisko wewnątrz, a na nim kocioł z zupą.

Obsługa przebrana za Wikingów wcale nie ma na głowach słynnych hełmów z rogami, a przewodnik tłumaczy, że to był "łagodny lud, który używał broni tylko do obrony własnych domów". Największą frajdą jest dla mnie jednak wizyta na wikińskiej łodzi. Nie wiedziałam, że w 1995 roku ten 23-metrowy drakkar zbudowali w Chałupach polscy szkutnicy. Nie ma już miejsc na rejs, bo wiosłowo-żaglowy okręt zapełnia wycieczka z Francji. Obsługa wnosi na pokład pieczone mięsa - prawdziwą kolację wikingów.

Czuję głód, czas na pożegnalną kolację z Adą i Danielem. Stoły w restauracji są ustawione na beczkach. Na przystawkę zamawiam brązowy ser - już uzależniłam się od jego smaku. Słodkawy, pachnący delikatnie owczym mlekiem... Kelnerka podaje go wraz z ciemnym pieczywem i konfiturami truskawkowymi. Pycha i milion kalorii! Omijam w menu pudding rybny i świeżą wątrobę z dorsza, ale nie mogę nie zjeść ciepłej zapiekanki z tą rybą. Przekładanej pomidorami, ziemniakami z czosnkiem, cebulą, oliwkami, w wersji luksusowej z winem i sherry.

Kończymy kolację o północy i znowu nie chce mi się spać. Z Adą i Danielem na rowerach jedziemy do zatoczki i rozstawiamy namiot. W Norwegii można biwakować w dowolnym miejscu, nawet w rezerwatach. Dlatego ostatnią noc na Lofotach postanawiam spędzić na rozświetlonej słońcem plaży. Jutro w Polsce znowu zobaczę gwiaździste niebo.

Marta Bednarska

Twój Styl 07/2013

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: turystyka | podróże | Norwegia | lofoty | wakacje | jedzenie | krewetki | śledzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy