Reklama
Żyje się raz, ale czasem to wystarczy

Frank Sinatra

Za dużo pił, bywał nieobliczalny i miał problemy z wiernością. Ale kobiety go uwielbiały.

Niewiele brakowało, a świat nigdy nie poznałby Franka Sinatry. Domowy poród nie szedł zgodnie z planem. W końcu użyto kleszczy, a akuszerka - sądząc, że dziecko nie żyje - odłożyła je na blat kuchenny. Gdy lekarz zajmował się matką, babcia zanurzyła niemowlę w lodowatej wodzie i mały zaczął krzyczeć w niebogłosy.

Do szkoły było mu nie po drodze

Francis przyszedł na świat we włoskiej rodzinie w Hoboken w New Jersey. Ojciec, Anthony, był strażakiem, matka Nathalie, położną (przeprowadzała też nielegalne aborcje, za co dwa razy stawała przed sądem). Państwo Sinatra chcieli, by ich jedynak został inżynierem. Jego jednak nie interesowała nauka. Wolał boks i występy na scenie.

Reklama

Od ósmego roku życia śpiewał za napiwki w barach. Marzenia rodziców o zdobyciu przez Franka wyższego wykształcenia poszły z dymem, kiedy wyrzucono go z liceum. Wystarczyło mu 47 dni, by zrazić do siebie nauczycieli!

Dorabiał w stoczni i jako goniec. W końcu Nathalie znalazła mu miejsce w grupie muzycznej The Three Flashes. Tam wypatrzył go agent i zaoferował udział w reklamie konkursu dla młodych talentów. Sam wygrał jedną z edycji, ale nie udało mu się podpisać żadnego kontraktu. Chcąc nie chcąc, zatrudnił się jako śpiewający kelner. Jego kariera ruszyła z kopyta dopiero, gdy dostrzegł go Tommy Dorsey i zaproponował dołączenie do swojej grupy. Wtedy zaczął zarabiać przyzwoite pieniądze i zdecydował się na oświadczyny.

W 1939 roku poślubił dziewczynę z sąsiedztwa, Nancy Barbato. Ukochana Franka jeszcze wtedy nie wiedziała, na co się pisze. Chwilę później Frank został prawdziwym bożyszczem nastolatek, a dziewczyny dostawały na jego widok prawdziwej histerii. Uwielbiały go kobiety w każdym wieku, ale on sam nie uważał się za przystojniaka. Ukrywał bliznę po porodzie kleszczowym, jako nastolatek nie mógł się też uporać z trądzikiem, który zostawił ślady na jego twarzy. Przez większość dorosłego życia maskował je makijażem. Nosił też buty na platformach (mierzył tylko 170 cm wzrostu).

Przyjaciel mafii i kobieciarz

W 1941 roku magazyn Billboard okrzyknął go wokalistą roku, a jego sława sięgała zenitu. Ściągnęła zresztą na niego uwagę FBI. Jeden z radiosłuchaczy zaniepokojonych szaloną popularnością Franka, wysłał donos do agencji, przewidując, że może zostać kolejnym... Hitlerem.

Były także inne powody, by przyjrzeć się wokaliście. Podejrzewano go o związki z mafią. Faktem jest, że w 1940 roku piosenkarz odwiedził Hawanę w towarzystwie mafijnej rodziny Fischetti. Był też kumplem Sama Giancana. Mafioso chwalił się bransoletką z szafirami - prezentem od Franka.

Dobra passa artysty trwała blisko 10 lat. Każdy jego singiel stawał się hitem. Grał również w popularnych filmach, takich jak: "Podnieść kotwicę" i "Burzliwe życie Kerna". Wszystko, co dobre, kiedyś jednak się kończy. W 1948 roku sprzedaż płyt zaczęła spadać, więc Frank postanowił mocniej zaangażować się w aktorstwo. Film "Zabierz mnie na mecz" był hitem i pomógł wrócić Sinatrze na szczyt. Wpadł w wir imprez. Zaczęło go też nużyć życie rodzinne.

W 1951 roku drugi raz się ożenił. Jego burzliwe małżeństwo z Avą Gardner przetrwało 2 lata (rozwiedli się jednak dopiero w 1957 roku).

Sinatra romansował z wieloma pięknościami, m.in. Lauren Bacall i Rafaellą Carrą. Ta ostatnia przedstawiła go Mii Farrow, która została trzecią żoną Sinatry. Ich małżeństwo było kolejną pomyłką. Jak przyznawał Frank, nie rozumiał płci przeciwnej.

- Powinienem mieć doktorat ze znajomości kobiet, ale oblałem ten przedmiot więcej niż raz - mówił.

Po rozwodzie Frank cieszył się życiem kawalera przez 8 lat. Przed ołtarz zaciągnęła go Barabara Marx i ona okazała się kobietą jego życia.

Depresja i alkohol

Kariera Franka kwitła, był sławny i kochany, ale wciąż walczył ze swoimi demonami.

- Chwycę się wszystkiego, co pomoże mi przetrwać noc: modlitwy, uspokajaczy albo butelki Jacka Danielsa - wyznał.

Miał też skłonności do depresji. Gdy przechadzając się po Times Square, zobaczył tłumy dziewcząt otaczających Eddiego Fishera, usiłował popełnić samobójstwo. Menedżer znalazł go w ostatniej chwili z głową w piekarniku. Być może dlatego, że nie znosił konkurencji, znienawidził rock’n’rolla.

- Jest fałszywy i nadęty. Śpiewany, grany i pisany w większości przez kretyńskich gamoni - mówił.

Bał się powolnego końca kariery, więc w 1970 roku postanowił skończyć ze śpiewaniem. Nie umiał jednak żyć bez sceny. 3 lata później wrócił z albumem "Ol’ Blue Eyes Is Back". I już do końca robił to, co kochał. Nawet gdy podupadał na zdrowiu. W 1996 roku przeżył zawał i udar, kolejny zawał miał rok później, trzeci go zabił w 1998 roku.

Legenda głosi, że pochowano go z butelką Jacka Danielsa, paczką Cameli, zapalniczką Zippo i garścią monet na szczęście. Czy czegoś w życiu żałował?

- Kilku rzeczy... Jest ich zbyt wiele, by je wymieniać - mówił.

W zeszłym roku obchodziliśmy setną rocznicę urodzin artysty.

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy