Reklama

Oriana Fallaci: Ameryka oczami Włoszki

Oriana Fallaci w latach 60. /East News

Pamiętaj, że nasze prawo głosi: Skuj-mordę-zanim-ktoś-skuje-ją-tobie - taką radę dała aktorka i autorka bestsellerowych książek Shirley MacLaine, kiedy Oriana Fallaci, jedna z najbardziej znanych dziennikarek świata, przyjechała do Nowego Jorku w 1965 roku. Jedną z pierwszych osób, jakie tam poznała był Eddie Fisher, były mąż Elizabeth Taylor.

Przeczytaj fragment książki Oriany Fallaci "Podróż po Ameryce":

Nowy Jork, lipiec [1965 r. - red.]

Z powodu taksówki można nawet zacząć strzelać

Ledwie zdążyłam przejść przez kontrolę celną na lotnisku imienia Johna F. Kennedy’ego, a już dostrzegam Shirley MacLaine, która przyleciała z Hollywood i kłóci się właśnie z kierowcą taksówki. W Nowym Jorku trwa strajk taksówkarzy i do nielicznych łamistrajków strzela się z rewolweru albo obrzuca ich kamieniami, taksówka ma taką samą wartość, jak rower podczas wojny w Europie: taksówkarz jest równie arogancki, jak ktoś, kto pożyczył ci niegdyś rower.

Reklama

- Albo ty, albo walizka - mówi, wskazując bagaż, z którym przyjechała Shirley, a kolejka ludzi liczących na to, że zajmą jej miejsce, obserwuje scenę beznamiętnie, w milczeniu; mniej zainteresowana, niż gdyby oglądała film w telewizji.

- Ale walizka jest ze mną, a ja jestem z walizką - odpowiada Shirley MacLaine oburzona.

- Albo ty, albo walizka - powtarza z uporem taksówkarz.

Albo ja, albo ty. Moje życie albo twoje. Albo wsiądę do taksówki ja, albo wsiądziesz do taksówki ty. Jeśli będziesz musiała iść pieszo, jeśli zgubisz walizkę, jeśli zdechniesz, nic mnie to, moja droga, nie obchodzi: Chrystus umarł dwa tysiące lat temu. Walcząc w napięciu o przetrwanie, Shirley wibruje jak stalowa struna, jej oczy ciskają błyskawice, nie zamierza ustąpić; kiedy ją wołam, proponując, że ją podwiozę, nawet mnie nie słyszy. Trzeba siłą wcisnąć jej do rąk bukiet kwiatów, by ją przekonać, że Chrystus nie umarł, czasami na chwilę zmartwychwstaje: Duilio, mój kolega fotograf, przyjechał po mnie z bukietem róż.

- Masz, Shirley, ty je weź.

Shirley ma łzy w oczach, patrzy na nas, jakbyśmy byli aniołami, dobrymi wróżkami, duchami, w końcu wybucha: - Co do diabła robisz w Ameryce? Głupia wariatko, nie wiesz, że tu jest piekło? Jedź z powrotem!

Shirley wcale się nie zmieniła od dnia, w którym ją poznałam we Włoszech i który stał się początkiem naszej przyjaźni. Włosy raz rude, raz blond, obecnie są czarne, trzy z jej słynnych krogulczych paznokci się złamały, ale buntowniczość pozostała niezmieniona, podobnie jak nienawiść do Nowego Jorku. Nie należy zapominać, powiada, że mniej więcej dwa lata wcześniej w tym mieście przez ponad pół godziny dźgano pewną kobietę nożem w obecności trzydziestu pięciu osób, które z okien przyglądały się scenie, nie kiwnąwszy nawet palcem, nie wydając z siebie krzyku ani nie wzywając policji.

- Przyglądały się nieruchomo, w milczeniu, mniej zainteresowane, niż gdyby oglądały film w telewizji; tej samej zimy przytrafiło mi się coś podobnego. Szłam Park Avenue, wcześniej spadł śnieg i chodnik zamienił się w lodowisko. Please, powtarzałam, please, pomóżcie mi, please, podnieście mnie, wezwijcie karetkę, lekarza, please! Ale oni przechodzili obok i nie robili nic, nie mówili nic. Żeby nie tracić czasu, rozumiesz, żeby nie zrobić sobie krzywdy, nie przewrócić się razem ze mną. Albo ja, albo ty. Albo moje życie, albo twoje. Leżałam tak przez dwadzieścia minut i nikt nie podał mi ręki, nie spojrzał na mnie; w końcu dowlokłam się sama, pomagając sobie rękami, do bramy i tu potrzeba było kolejnych dwudziestu minut, a każda minuta trwała wieczność, aby udowodnić portierowi, że nie jestem pijana ani pod wpływem narkotyków, tylko jestem kobietą, która złamała nogę. Jednym słowem, po co do diabła tu przyjechałaś?

Następnie zwraca się do Duilia: - A ty? Po diabła tu przyjechałeś?

- Mnie Ameryka się podoba - odpowiada Duilio. - I podoba mi się Nowy Jork. Ameryka jest jak służba wojskowa: trzeba ją zaliczyć. Wszyscy powinni zaliczyć Amerykę po dwudziestym pierwszym roku życia albo przynajmniej Nowy Jork. Na kimś, kto mieszka w Paryżu albo w Rzymie, albo w Mediolanie, Nowy Jork robi takie samo wrażenie, jak na jakimś kalabryjskim rekrucie Paryż albo Rzym, albo Mediolan. Kiedy musisz się bronić, przetrwać, stajesz się inteligentniejszy.

- I chudszy - dodaję. - Strasznie schudłeś. Jesteś na diecie?

- Jaka tam dieta - odpowiada Duilio. - Tutaj rekrut traci pół kilograma tygodniowo. Jestem tu od pół roku, więc policz: schudłem dwanaście kilogramów. Jeśli przetrwam kolejne pół roku, schudnę jeszcze dwanaście.

Bez wstrząsów, bez podskakiwania nasz samochód pędzi parkwayem Manhattanu i teraz jedzie wzdłuż miejskiego cmentarza, długiego na sześć mil. Sześć mil łodyg krzyży i płyt nagrobnych, jedne tuż obok drugich, bez przerwy, bez żadnego odstępu, nie ma na świecie dłuższego cmentarza niż ten, wydaje się, że cała ludzkość jest tam pochowana, za każdym razem, kiedy wracam do piekła i jadę wzdłuż tego cmentarza, zamykam oczy i chciałabym krzyczeć, uciekać; może Shirley ma rację, jeśli tutaj zostanę, mnie również zabiją. Ale dodaję sobie odwagi i zostaję: jestem przecież u siebie. Amerigo Vespucci był florentczykiem, Giovanni da Verrazzano pochodził z Val di Greve w Chianti.

Mam prawo tu być, zobaczyć, jaką krzywdę wyrządzono Ameryce, jak mi ją zniszczono. Mam prawo wiedzieć, kim są Amerykanie, czy są szczęśliwi, czy nie, czy są łajdakami, czy ludźmi przyzwoitymi. Mam prawo słuchać ich, obserwować, podglądać. Jeśli mnie nie wykończą, albo aż do dnia, kiedy to się stanie, wszystko wam będę opowiadać za pośrednictwem tego mojego dziennika.

Miejsce w piekle pięć na cztery

Kiedy przyjeżdżam do piekła, mieszkam zwykle w hotelu albo motelu. Tylko raz jeden, wiele lat temu, zdarzyło mi się dzielić dom z pewną dziewczyną z Greenwich Village, ale dziewczyna była Francuzką, Village jest w europejskim stylu, a zatem to się nie liczy. W prawdziwym mieszkaniu, amerykańskim mieszkaniu wyłącznie dla mnie, nigdy nie byłam; stąd ogarniająca mnie nerwowość, kiedy wchodzę, eskortowana przez Shirley i Duilia, pod numer dwieście dwadzieścia na Wschodniej Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy. Nigdy nie widziałam podobnego mieszkania, nawet na zdjęciu: znalazł je dla mnie przyjaciel z NBC i wiem jedynie, że jego wynajęcie kosztuje dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie plus opłaty. Drobnostka, jeśli pomyślę, że jest położone w Upper East Side, to znaczy na wschód od Piątej Alei.

Jak wiedzą to nawet dzieci, Piąta Aleja stanowi niewidzialny mur, który pod względem politycznym, światowym, ekonomicznym dzieli Nowy Jork na Upper East Side i Upper West Side tak, że podobnie jak istnieje Berlin Wschodni i Berlin Zachodni, istnieje wschodni i zachodni Nowy Jork. Podczas gdy jednak w Berlinie część wschodnia jest bardziej postępowa i biedna, a część zachodnia bardziej reakcyjna i bogata, w Nowym Jorku część zachodnia jest bardziej postępowa i biedna, a część wschodnia bardziej reakcyjna i bogata. Odnosi się to wszakże jedynie do terenów między Dziewięćdziesiątą a Czterdziestą Ulicą; poza nimi bowiem część wschodnia staje się (jak w Berlinie) bardziej postępowa i biedna, część zachodnia zaś bardziej reakcyjna i bogata.

A teraz uwaga. Między Dziewięćdziesiątą a Czterdziestą nie można mieszkać, gdzie się chce, trzeba mieszkać w rejonie między Pięćdziesiątą a Siedemdziesiątą, najwyżej Osiemdziesiątą. Naturalnie nikt nikogo nie zmusza, aby mieszkał między Pięćdziesiątą a Siedemdziesiątą, to jest wolny kraj, demokratyczny, o zdrowych zasadach, lecz kto nie mieszka między Pięćdziesiątą a Siedemdziesiątą, ten uchodzi za nędzarza albo skąpca. Jeśli poza tym ten ktoś jest kobietą, mieszkanie między Pięćdziesiątą a Siedemdziesiątą przestaje być kwestią nędzy lub skąpstwa, a jest kwestią życia lub śmierci, ponieważ tylko między Pięćdziesiątą a Siedemdziesiątą są budynki pilnowane przez uzbrojonego portiera, który przepytuje i przeszukuje wszystkich wchodzących, by zapobiec najpopularniejszej dyscyplinie sportowej w Nowym Jorku: polega ona na dostaniu się do mieszkania kobiety i uduszeniu jej we śnie albo i kiedy się obudzi, kto wie dlaczego. Za taki przywilej bycia pilnowaną przez uzbrojonego portiera trzeba płacić, no właśnie, dwieście pięćdziesiąt dolarów miesięcznie: drobnostka, zgoda, ale jest to również suma, za którą spodziewałam się znaleźć mieszkanie duże, eleganckie, ze wszystkimi wygodami. Po czym otwieram drzwi i dowiaduję się, że moje mieszkanie to pokój pięć na cztery.

W głębi jest spore okno, pod oknem łóżko przerobione z dużego tapczanu, na prawo od łóżka komoda w stylu szwedzkim, po lewej stronie znajdują się półki na książki, przed nimi ogrodowy żelazny stolik pomalowany na biało, na stoliku telewizor, a obok dwa krzesła. Nic więcej. Drzwi skrywają szafę w ścianie: malutką. Inne drzwi prowadzą do łazienki: malutkiej. Jeszcze inne do kuchni: malutkiej. Szafa, łazienka, kuchnia mają razem nie więcej niż sześć metrów kwadratowych, z czego wynika, że życie przeciętnego amerykańskiego obywatela toczy się na dwudziestu sześciu metrach kwadratowych: tyle ma łazienka w moim wiejskim domu. Wybucham płaczem w ramionach Duilia i Shirley. Ale zaraz potem się otrząsam, przypominam sobie o Giovannim da Verrazzano i Amerigu Vespuccim, moich przodkach, i oświadczam stanowczo, że muszę wyprawić się w kosmos, wylądować na Księżycu, wyemigrować na inne planety, żeby zmieścić tam moje ubrania, moje książki, być może czynsze są tam niskie.

Właścicielka z Hongkongu

Właścicielka mojego mieszkania przebywa w Hongkongu i z jej fotografii na ścianie wnioskuję, że jest brunetką w wieku między trzydzieści pięć a czterdzieści lat, ma okrągłe oczy i wąskie wargi, złośliwe. Zostawiła dla mnie list, dobrze widoczny na łóżku, pisze w nim, że nie wie, jak długo zostanie w Hongkongu: może dwa miesiące, może trzy, może cztery; pewne jest tylko, że przed wyjazdem wyśle mi telegram, żebym w ciągu doby spakowała swoje rzeczy. Tymczasem mam natychmiast zapłacić jej czynsz i przesyłać codziennie pocztę, z gazetami włącznie, drogą lotniczą, za pośrednictwem American Express w Hongkongu.

Przykazuje, żebym nie zniszczyła telewizora, nie używała gramofonu, nie wpuściła do domu pluskiew, karaluchów, komarów: Nowy Jork pełen jest pluskiew, karaluchów, komarów, lecz w tym mieszkaniu nigdy nie było pluskiew, karaluchów, komarów, ponieważ ona wyrzuca śmieci dwa razy dziennie do spalarni, i jeśli po powrocie zastanie choćby jedną pluskwę, jednego karalucha czy komara, będzie to oznaczało, że nie wyrzucałam śmieci dwa razy dziennie.

Nowy Jork, dodaje kobieta z Hongkongu, pełen jest również maniaków seksualnych, złodziei, morderców: niech pani zatem nie otwiera drzwi bez wiedzy portiera. Nocą mam przekręcać dwukrotnie klucz w drzwiach i jeśli mam pieniądze, powinnam sobie kupić rewolwer. Rewolwer kupuje się, zamawiając listownie, proszę nie mieć skrupułów przed użyciem go, ponieważ jeśli zabiję w obronie koniecznej, zostanę uniewinniona bez procesu. Kobieta z Hongkongu ubolewa, że nie może mi wynająć również rewolweru, ale pożyczyła go (za opłatą) przyjaciółce. Kobieta z Hongkongu jest kobietą romantyczną: wszędzie są kwiaty z papieru, materiału, plastiku, aksamitne róże, satynowe kwiaty jaśminu, nylonowe słoneczniki, jedwabne kokardy i niezliczone przedmioty w kształcie serca. Ramki są w kształcie serca, lustra są w kształcie serca, talerze są w kształcie serca, mydełka są w kształcie serca, w kolorze czerwonym. W łazience jedno z tych mydełek w kształcie serca spada mi na podłogę i pęka.

- Och, nie martw się - mówi Shirley. - Na dole, w drugstorze, mają takich mnóstwo. Dobre w Ameryce jest to, że kiedy serce pęka, idzie się do drugstore’u i kupuje nowe.

Miły brunecik o imieniu Eddie

On nie, on tak nie sądzi. On, czyli Eddie Fisher, były mąż Elizabeth Taylor; spotykam go w NBC, gdzie poszłam podziękować przyjacielowi za to, że znalazł mi mieszkanie takie wygodne, takie przyjemne i takie tanie. W NBC przystępują właśnie do nagrywania najbardziej popularnego w Ameryce programu Tonight Show, nadawanego co wieczór o dziesiątej trzydzieści we wszystkich pięćdziesięciu stanach; mistrzem ceremonii jest gwiazdor, który nazywa się Johnny Carson. Johnny Carson przeprowadza co wieczór wywiad z aktorami, pisarzami, politykami, gangsterami, jednodniowymi celebrytami, ludźmi nieznanymi, a w zeszłym roku, z powodu ukazania się mojej książki po angielsku, przeprowadził wywiad także ze mną, co okazało się kompletną katastrofą. Nie spodobał mu się mój punkt widzenia na amerykańskie kobiety, których ulubionym pożywieniem jest, jak twierdzę, amerykański mężczyzna: pożerany przez swoją prawowitą żonę albo prawowitą matkę, które następnie z kości nieboszczyka wznoszą drapacze chmur. Jeszcze mniej spodobał mu się mój punkt widzenia na amerykańskich mężczyzn: bezbronnych baranków, jak twierdzę, którzy w oczekiwaniu, aż zostaną wydani na pożarcie swoim żonom i matkom, żyją w niewoli porównywalnej jedynie do niewoli muzułmanek okrytych od stóp do głowy burką.

- Moja droga, nie widzę, żebym miał na sobie jakąś burkę - rozzłościł się Johnny Carson.

- Pan tego nie widzi, ale ja widzę - odpowiedziałam. Wśród publiczności ktoś się roześmiał, ktoś inny zawołał: - Świetnie ci w niej, Johnny.

I tak zostaliśmy nieprzyjaciółmi.

Przechodząc koło mnie za kulisami Tonight Show, gwiazdor mi się nie kłania i udaje, że nie widzi ręki, którą wyciągam na znak zawieszenia broni.

- Chyba jest wściekły - komentuje przystojny młody człowiek z dużą głową, całą w ciemnych lokach, elegancki, bardzo szczupły, niewiele wyższy ode mnie. Istotnie, mogę patrzeć mu w oczy, nie zadzierając głowy. Jego oczy są również czarne, smutne i zarazem żywe. Pośrodku jest nos, spory, odrobinę haczykowaty, jak u Żydów, dziwne, że go nie rozpoznaję, że myślę natomiast, jak bardzo przypomina postać z Le dernier des Justes (Ostatni ze Sprawiedliwych), powieści André Schwarza-Barta.

- Tak, jest wściekły - potwierdzam.

- Dlaczego?

Tłumaczę mu, uśmiecha się.

- Właśnie, tak o nas myślą inni: że jesteśmy słabymi mężczyznami, niczym bezbronne baranki. To niewiarygodne, jak łagodność może być często mylona ze słabością. Ktoś usiłuje być dobry, miły, na przykład wobec kobiety, którą kocha, usiłuje ją zrozumieć, usprawiedliwić, a ona pierwsza mówi: jesteś słaby, słaby. Wiem o tym, bo przydarzyło mi się coś podobnego. Chciałem, żeby o mnie mówiono: prawdziwy z niego dżentelmen, ale mówi się o mnie: słaby.

Młodzieniec jest sympatyczny; wszystko, włącznie z niskim, przytłumionym głosem, budzi czułość, szacunek.

- Jak pan powiedział, że się nazywa? - pytam go.

- Nie powiedziałem - mówi. - Nazywam się Eddie Fisher.

Rozmawiamy jeszcze przez jakiś czas, występuje w show jako ostatni, więc zdąży mi oznajmić, że jutro wieczorem śpiewa w Long Beach: może przyjdę go posłuchać? Zjemy razem kolację i porozmawiamy o moich punktach widzenia; jeśli chcę, przyśle po mnie po południu. Okej? Okej. Trzymam pod pachą egzemplarz "L’Europeo", zabiera mi go.

- Co to jest?

- Tygodnik, dla którego pracuję.

Przerzuca kartki, w środku jest zdjęcie Elizabeth Taylor w kostiumie kąpielowym.

- Znam ją - uśmiecha się - ją trochę znam.

I nagle oczy giną mu w mnóstwie drobnych zmarszczek, szczęki się zaciskają, to już nie chłopak, lecz trzydziestosześcioletni mężczyzna, któremu złamano serce i nie można odkupić go w drugstorze. Chciałabym coś powiedzieć, na przykład, że nie zamierzałam poruszać tego tematu, nawet go nie rozpoznałam, ale reżyser woła: - Eddie, twoja kolej.

- Okej, już idę. A więc do jutra - mówi. - Niech pani zostawi swój adres w Waldorf Astorii, poślę po panią po południu. - Potem wychodzi na scenę, znika.

Elizabeth Taylor wyleciała dziś rano z Burtonem do Los Angeles. Będę jednak musiała skierować jutro rozmowę na Elizabeth Taylor. Ale jak? Na jego miejscu posłałabym do diabła każdego, kto spróbowałby to zrobić.

Opowiada mi o Liz w zamęcie Long Beach

Long Beach leży o godzinę i trzy kwadranse jazdy samochodem od centrum Manhattanu i jest czymś pośrednim między Ostią a Viareggio: długą plażą z wieloma kabinami. Oblewa ją morze, szare i groźne, latem pełno w nim rekinów i kąpać się trzeba w basenie. Na ogół jest tu mnóstwo ludzi, dziś jednak pada deszcz i nikt nie pojawi się aż do wieczora, kiedy Eddie Fisher zaśpiewa. Na plaży jesteśmy tylko my dwoje i rozmawiamy o Elizabeth Taylor.

- Wiele osób czuje się niepewnie, kiedy wymienia przy mnie jej imię - mówi - i myśli, że chcę zapomnieć. Ale nie można zapomnieć tego, co było, istniało. To jak wrzucić kawałek drewna do wody, ot tak. Wcześniej czy później wypłynie na powierzchnię. - Pochyla się, podnosi kawałek drewna, wrzuca go do wody i drewno unosi się na powierzchni.

- Elizabeth istnieje, istniała, nie mogę jej zapomnieć, nie zapominam jej. Nigdy jej nie zapomnę: była mimo wszystko największą miłością mojego życia. - Przygląda się długo kawałkowi drewna na wodzie. - Teraz już jej nie kocham, zupełnie przestałem ją kochać. Nasze spotkania, zresztą rzadkie, nigdy nie są przyjazne, nigdy, a jednak nie budzą we mnie niepokoju. Patrzę na nią po prostu i zastanawiam się, jak mogłem ją kochać, to prawda, że miłość zaślepia.

- Jest bardzo piękna - mówię.

-Tak, jest bardzo piękna - przytakuje - ale nie jest kobietą, jest małą dziewczynką. Dziewczynką rozpuszczoną nadmiernym powodzeniem. Dostała wszystko i domaga się coraz więcej: domaga się, by świat leżał u jej stóp, chciałaby, aby wszyscy przed nią klękali, pragnęłaby dostać księżyc i narzeka, jeśli się go jej nie da. Dokładnie tak jak dzieci: nie jest inteligentna. Jej inteligencja, kiedy się objawia, jest infantylna i na dłuższą metę staje się to męczące, zabija w niej nawet urodę. To znaczy staje się tak męczące, że już nawet nie zauważasz, jaka jest piękna, a jeśli zauważasz, to tylko po to, by pomyśleć, jak mało liczy się w jej wypadku uroda. Nie, to nie mogło trwać między mną a Elizabeth. Stało się, co miało się stać, żałuję tylko, że stało się tak, a nie inaczej. W sposób tak wulgarny, banalny.

- A więc dlaczego nie zgodził się pan na rozwód? Mówiono mi, że rozwód w Meksyku jest nieważny w Stanach Zjednoczonych.

- Nie, nie jest. To rozwód jednostronny, nie wyraziłem zgody i w świetle prawa jesteśmy nadal mężem i żoną. Ale to nie dlatego, że zależy mi na byciu jej mężem. Z powodu...

- Z powodów finansowych?

- Nie, te można uregulować i po rozwodzie. Należy mi się procent od dochodów z Kleopatry, umowa została zawarta przez wytwórnię filmową, dla której oboje pracujemy: wcześniej czy później będzie musiała dać mi te pięć procent. Zresztą nie zależy mi na pieniądzach, mam je. Wystarczą mi aż do śmierci, a poza tym mogę się bez nich świetnie obejść; mój ojciec robił walizki, spędziłem dzieciństwo, pracując jako ogrodnik, bieda nigdy mnie nie przerażała. Powód jest inny.

- Jaki?

- Liza. Córka, którą Elizabeth miała z Toddem. Adoptowałem tę dziewczynkę, kocham ją, jak gdyby była moim dzieckiem, brakuje mi jej, jak gdyby była moim dzieckiem; a ona nie pozwala mi się nawet z nią zobaczyć. Nie tylko: chce zmienić jej nazwisko, chce ją nazwać Liza Burton. Jednym słowem, czy wydaje się to pani czymś do zniesienia, czy wydaje się to pani możliwe, by przy każdym małżeństwie Elizabeth ta dziewczynka zmieniała nazwisko? Była Lizą Todd, została Lizą Fisher, teraz miałaby zostać Lizą Burton. A jak się będzie nazywać biedna Liza na skutek kolejnego kaprysu matki? Nie zgodzę się na rozwód, dopóki nie będę pewny, że Liza pozostanie moją córką. Lizą Fisher, adoptowaną córką Eddiego Fishera.

Teraz zmarszczki wokół oczu są głębokie i każda jest małą studnią zalegającej goryczy. Mówię mu to, unosi brew.

- Oczywiście, nie jestem już tak naiwny jak kiedyś, zrozumiałem wreszcie, że nie można zawsze dawać, trzeba również otrzymywać, bo w przeciwnym razie źródło wyschnie. Ale nie jestem zgorzkniały, wręcz przeciwnie. Kocham życie bardziej, niż kiedykolwiek je kochałem, bawię się życiem, jak nigdy się nie bawiłem, nie wiem już, czym jest strach. Żyłem zawsze w strachu, domyślam się, że to dlatego, iż jestem Żydem; i nagle już się nie boję. Czuję się silny i spokojny.

- Nie ma pan nawet wyrzutów sumienia, niczego pan nie żałuje?

- Nie. Gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym wszystko, co już raz zrobiłem. Włącznie z poślubieniem Debbie, włącznie z poślubieniem Elizabeth. Z Debbie też się nie układało, ale gdybym nie ożenił się z Debbie, nie miałbym dwójki cudownych dzieci, nie ożeniłbym się być może z Elizabeth. Gdybym nie ożenił się z Elizabeth, nie wydoroślałbym wreszcie i nie zapomniał o strachu. Wszystko się dzieje, bo tak być musi, wszystko ma swoją przyczynę. I nic się nie poradzi na to, że wszystko ma także swoją cenę. - Pauza.

- Chcę się znowu ożenić. Chcę tego najbardziej na świecie; praca mi nie wystarcza, sukces mi nie wystarcza, nie mogę skakać z kwiatka na kwiatek. To nie ma sensu, potrzebuję dzielić życie z inną osobą, być jej wierny. Byłem wierny Debbie, dopóki nasze małżeństwo trwało, byłem wierny Elizabeth, dopóki nasze małżeństwo trwało. Amerykanie są tacy purytańscy, a jednak mają zawsze kochanki, ja nigdy nie miałem kochanki. Urodziłem się po to, aby być mężem; ach, gdybym potrafił się zakochać. Kłopot w tym, że nie potrafię się już zakochać.

Po kolacji, jest już północ, Fisher wchodzi na scenę w Malibu Beach Club w Long Beach. Płacą mu sześć milionów za dziewięćdziesiąt minut śpiewania i z Long Island w Nowym Jorku przyjechało tysiąc pięćset osób: parking dla samochodów jest jedną wielką żelazną taflą. Głos Fishera, wykształcony, przepiękny, brzmi mocno; tysiąc pięćset osób szaleje, zmusza go do śpiewania do drugiej w nocy. O drugiej, kiedy mówi: dosyć, proszę was, jestem wykończony, zdejmuje marynarkę i jego koszula jest mokra od potu, jego kędziory wyglądają jak zmoczone ulewą.

Tysiąc pięćset osób chciałoby go nieść triumfalnie na ramionach, podbiega jednak do niego od razu sześciu policjantów, żeby go chronić. Policjanci są wysocy i potężnie zbudowani, zamykają go w klatce ze splecionych muskularnych ramion i tam w środku nie tkwi już słaby człowiek zarabiający sześć milionów za wieczór, lecz przegrany ponownie chłopczyk.

Nagle spoza tej klatki z muskularnych ramion chłopczyk dostrzega mnie, wyciąga do mnie rączkę, krzyczy: - Ciao, Little Italy, ciao!

I wydaje się naprawdę ostatnim ze Sprawiedliwych w chwili, kiedy go wyprowadzają, a on płacze, nie dlatego, że go wyprowadzają, lecz dlatego, że widział, jak wyrywa się motylowi skrzydła.

Kwestia czynszu

Są ludzie, którzy się nie poddają; ale wyrywanie sobie nawzajem skrzydeł to tutaj kolejny bardzo popularny sport i trzeba się do niego przyzwyczaić. Tym bardziej że nie ma w nim nic trudnego: wystarczy kontrola nad nerwami, brak współczucia, brutalność. W Malibu Beach ktoś mnie komuś przedstawia, ten drugi ktoś pyta: - Jest pani Włoszką, proszę mi więc powiedzieć, dlaczego w Rzymie jest tyle prostytutek na ulicy?

- Dlatego - odpowiadam - że nie mają pieniędzy, by kupić sobie mieszkanie, tak jak prostytutki w Nowym Jorku.

Koktajl na cześć Shirley, która nie lubi butów

Odpowiedź podoba się Shirley, z którą spędzam ostatnią dobę jej pobytu w Nowym Jorku. - Brawo, i pamiętaj, że nasze prawo głosi: Skuj-mordę-zanim-ktoś-skuje-ją-tobie.

Shirley, jeszcze o tym nie wspomniałam, przyjechała promować książkę, którą właśnie pisze, a której roboczy tytuł brzmi Lepiej chodzić bez butów. U szczytu kariery aktorskiej, właśnie teraz, kiedy zarabia sumy tak astronomiczne, że można je określić jako niemoralne, spostrzegła, że kino przestało ją bawić, i chce zostać dziennikarką i pisarką. Marguerite Higgins, wybitna reportażystka, która dostała nagrodę Pulitzera za swoje korespondencje z wojny koreańskiej, udziela jej lekcji dziennikarstwa; Sam Shaw, słynny fotograf, uczy ją, jak posługiwać się aparatami Leica i Nikon. Kiedy będzie gotowa do nowego zawodu, mówi mi Shirley, przejedziemy razem Stany Zjednoczone i zrobimy wielki reportaż na cztery ręce.

Tymczasem pisze "Lepiej chodzić bez butów" i z tego powodu złamała sobie trzy ze swoich słynnych paznokci: - Połamałam je na tych przeklętych klawiszach tej przeklętej olivetti.

Książka jest mniej więcej historią pewnej Amerykanki, która lubi podróżować, szalonej kobiety wędrującej po świecie: Afryce, Rosji, Europie, Azji, pakującej się w najbardziej niewiarygodne historie: raz zatrzymuje ją wraz z jej przewodnikiem w Himalajach grupa rebeliantów zamierzających ją rozstrzelać, raz spędza tydzień w paryskim burdelu, żeby przekonać się, jak on funkcjonuje, raz zamyka się na trzy dni i trzy noce w auli Uniwersytetu Moskiewskiego, żeby dyskutować ze studentami o filozofii i religii.

- Ale wszystko to naprawdę się pani przydarzyło? - pyta przeprowadzający z nią wywiad dziennikarz "New York World Telegram".

- Oczywiście - wykrzykuje Shirley.

- Tylko pani muszą się takie rzeczy przydarzać? - pyta dziennikarz.

- Cóż - odpowiada Shirley.

Dziennikarz nie wydaje się przekonany. Nie wie, że rzeczy przydarzają się temu, kto ich szuka i kto na nie zasługuje, jak powiadał Malaparte. Albo może, w istocie, przydarzają się wszystkim, tyle że jedni je dostrzegają, a inni nie.

- Jak przyszedł pani do głowy pomysł, by napisać tę książkę? - upiera się dziennikarz.

- Powiem panu - mówi Shirley. - Byłam na obiedzie u Małgorzaty...

- Jakiej Małgorzaty?

- Księżniczki Małgorzaty, jest jakaś inna Małgorzata?

- Przyjaźni się pani z księżniczką Małgorzatą?

- To nie ja przyjaźnię się z nią, to ona przyjaźni się ze mną.

- A na czym to polega?

- No cóż, kiedy jestem w Londynie, zaprasza mnie na obiad i idę do niej, ten Buckingham Palace czy-jak-mu-tam jest taki śliczny i kucharz jest świetny.

- Pani żartuje.

- A to czemu? Spędziłam również dwa tygodnie w zamku lorda Mountbattena: zaprosił mnie, a ja powiedziałam, tak, dziękuję. Chciałam się przekonać, czy sobie poradzę z kimś takim.

- I poradziła sobie pani?

- Och, to nic trudnego, wie pan. Wystarczy wyciągnąć szyję, zacisnąć wargi i wypowiadać od czasu do czasu zdanie w stylu: trzysta lat temu mój przodek... Cóż, wszyscy mają jakiegoś przodka, nieprawdaż?

Koktajl, jaki wydał jej wydawca z okazji powstawania "Lepiej chodzić bez butów", odbywa się w nowym modnym klubie Arthur. W sali obok trwa inny koktajl na cześć producenta obuwia. Dowiedziawszy się, że piękną kobietą, którą wszyscy proszą o autograf, jest Shirley MacLaine, producent obuwia zdjął buty i przyszedł się jej pokłonić. Jest opuchnięty i gruby, z fioletową twarzą z powodu nadmiernej skłonności do alkoholu. Mówi, że bardzo lubi książki, bo są dekoracyjne, i w tym roku ustawił w swojej bibliotece książki za dwa tysiące dolarów. A raczej za dwa tysiące pięćset. Pięćset dolarów wydał na przecięcie książek na pół. Półki są płytkie, książki za bardzo wystawały; stanąwszy przed dylematem, czy kupić inne półki, czy przeciąć książki na pół, zdecydował się przeciąć książki na pół. Elektryczną piłą.

Fragment książki Oriany Fallaci "Podróż po Ameryce". Wydawnictwo Świat Książki. Premiera: październik 2016 r.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy