Reklama

Niemoralnie szczęśliwy

Po roli doktora Houseʼa zarzekał się, że dla własnego dobra już nigdy nie zagra lekarza. Ale 57-letni HUGH LAURIE znów wkracza w świat medycyny i... handlu bronią.

PANI: Przez osiem lat wcielał się pan w doktora House’a i stał się najlepiej zarabiającym aktorem telewizyjnym. Łatwo odnalazł się pan w świecie czerwonych dywanów i błysku fleszy?

HUGH LAURIE: - Gdyby ta nagła sława przytrafiła mi się zaraz po dwudziestce, zapewne miałbym problem. Kiedy z dnia na dzień młodzi stają się gwiazdami, wpadają w pułapkę. Niewyobrażalna fortuna, uwaga tłumów, oczekiwania... Naprawdę łatwo zwariować. Mnie odpowiedzialność, a także stres towarzyszący popularności nie przytłoczyły. Byłem bardziej jak słoń niż gepard - po prostu za stary i za wolny, by zwariować (śmiech).

Reklama

Ludzie nie proszą pana o porady medyczne?

- Jeśli ludzie łączą mnie z House’em, nie protestuję, ale udało mi się wyskoczyć z tej szufladki, choć łatwo nie było.

Jesienią ma pojawić się nowy serial z pana udziałem. W "Chance" znowu zagra pan lekarza - tym razem biegłego neuropsychiatrę. Nie bał się pan ponownie wejść w świat medycyny?

- Wahałem się przez mniej więcej dwie minuty. Po pierwszej stronie scenariusza pomyślałem: jaka szkoda, że nie mogę go zagrać, przecież to lekarz. Trzy strony dalej już wiedziałem, że nie ma najmniejszej szansy, by ktokolwiek uznał te seriale za podobne. W "Chance" chodzi o psychiatrię, sumienie, tożsamość, obsesję... Ta produkcja opowiada o tajemnicach ważącego półtora kilograma mózgu, który decyduje o tym, kim jesteśmy, a o którym wciąż tak niewiele wiemy. Serial oparty jest na doskonałej powieści Kema Nunna, którą przeczytałem jednym tchem, i reżyseruje go Lenny Abrahamson, nominowany w tym roku do Oscara za fenomenalny "Pokój". Trudno o lepsze rekomendacje.

W innym serialu, "Nocnym recepcjoniście", który można oglądać na kanale AMC, nie tylko wystąpił pan przed kamerą, ale też zajął się produkcją. Musiał się pan naprawdę zakochać w książce Johna Le Carrégo, skoro postanowił kupić prawa do jej ekranizacji.

- Ta szpiegowska powieść zawróciła mi w głowie. Nie jestem producentem z prawdziwego zdarzenia, termin "zabezpieczanie praw" jest mi obcy, ale nie poddałem się, mimo że to bardzo długo trwało. Gdy zacząłem interesować się tym tytułem, był już kupiony przez znanego reżysera Sidneya Pollacka, ale nigdy nie doszło do etapu zdjęć. Po śmierci Pollacka prawa przeszły na jego rodzinę. I wtedy wkroczyłem ja. Kiedyś też uważałem, że "Nocny recepcjonista" jest materiałem na film, ale z czasem zmieniłem zdanie. To nie jest historia, do której przedstawienia wystarczy kilka pościgów i jeden romans.

Co najbardziej zaczarowało pana w tym tekście?

- Że to w gruncie rzeczy naprawdę piękna historia, bardzo romantyczna. Samotnik Pine, grany przez Toma Hiddlestona, przypomina średniowiecznego rycerza szukającego sprawy godnej poświęcenia.

Zagrać Pine’a to było pana marzenie. Jak pogodził się pan z faktem oddania tej roli Tomowi?

- Tempus fugit! Nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej. Ale to było nieco bolesne patrzeć na tego młodego przystojniaka w "mojej" roli. Roper, którego gram, jest starym wyjadaczem i młodość Pine’a zarówno go uwodzi, jak i wkurza. Tak jak mnie młodość i charyzma Toma! (śmiech)

Roper to handlarz bronią, czarny charakter.

- Ktoś powiedział nawet, że to najgorszy facet na świecie. Nie rozmawiałem o tym z Le Carrém, ale dla mnie to jedna z najbardziej gniewnych postaci, jakie ten genialny pisarz kiedykolwiek stworzył. To człowiek, który odpycha. Pochodzący z zamożnej wyższej klasy średniej Brytyjczyk, który ukończył najdroższe uczelnie i dostał od losu wiele możliwości, jednak zamiast czuć wdzięczność, nienawidzi świata. Oczywiście konkurencja w kategorii najbardziej czarny charakter jest dość duża i trudno ulokować go na konkretnej pozycji


Jak odnaleźć w sobie emocje, które pomogłyby przeobrazić się w kogoś tak okropnego?

- To była kaszka z mlekiem (śmiech). Nie uważam, że aktorzy muszą odnajdować w sobie podobieństwo z granymi postaciami. Aby wcielić się w mordercę, nie trzeba zaraz kogoś mordować, na szczęście. Ale są w Roperze obszary, które znam - sposób, w jaki mówi, porusza się... "Nocny recepcjonista" to opowieść o zagubionej duszy poszukującej sensu, o człowieku, który nie boi się potępienia, jednak na jakimś poziomie wie, że jest winny, i być może nawet pragnie, by ktoś go zdradził.

A znajduje pan czas na muzykę?

- Zawsze! Blues to moja pasja i miłość. Nie mam dokładnego harmonogramu, który określałby, kiedy mam pojawić się na planie, a kiedy grać i komponować. Jestem jak piłka wrzucona w stos cegieł, która odbija się to w prawo, to w lewo. I jakoś to idzie. Jestem szczęściarzem, bo zaraz po zakończeniu zdjęć do "Doktora House’a" mogłem ruszyć w trasę z zespołem. To było całkiem nowe doświadczenie, dzielone z całkiem nową grupą ludzi. Inne wyzwania, punkty widzenia, inspiracje... Ten fart jest niemal niemoralny. Na pewno w najbliższym czasie spotka mnie coś okropnego. Odpukać w niemalowane!

Rozmawiała ANNA TATARSKA

PANI 9/2016

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy