Reklama

Michalina Olszańska. Współczesna Pola Negri?

​Mama aktorka trzymała ją z daleka od teatru, bo córka miała być lekarką. Gdy rzuciła studia dla filmu, wybuchła awantura, po której przyszła artystka wybiegła boso z domu. Wiedziała po co. Michalina Olszańska ma 26 lat, a już reżyserzy mówią o jej aktorskiej dojrzałości i traktują jako konkurencję Joanna Kulig.

Twój Styl: Przyszłaś bez makijażu, w sportowym ubraniu. Przed kamerą tak się eksponujesz, że w życiu wolisz nie błyszczeć? 

Michalina Olszańska: Prywatnie jestem nieśmiała. Nie mam potrzeby skupiania na sobie uwagi poza planem, co nie wynika z fałszywej skromności, tylko z poczucia, że nie muszę się wciąż rzucać w oczy. Na przykład teraz, gdy rozmawiamy w kawiarni, nie chcę zwracać niczyjej uwagi. To pomaga mi zachować emocjonalną równowagę. 

- Zastanawiam się, co zdrowy balans znaczy w twoim przypadku. Grasz niebywale trudne role: matkobójczyni, samobójczyni, femme fatale. To nie zostawia śladu? 

Reklama

- W szkole teatralnej uczono nas, jak wchodzić w rolę, ale już nie, jak z niej wyjść. Każdy radzi sobie, jak potrafi. Ja jakoś się trzymam. Może dlatego, że przeskakuję z planu na plan, z jednej roli do następnej. Na dłuższą metę to ryzykowne, można się w tym "przelocie przez tożsamości" zagubić. Myślę, że w takich sytuacjach dobrze robią proste obowiązki. Ja na przykład lubię zmywać naczynia. To mnie uspokaja.

Zmywać naczynia po tym, jak zagrało się w scenie zabójstwa dziecka! 

- Rola w Synu Królowej Śniegu była najtrudniejsza w mojej karierze. To historia oparta na faktach. Młoda matka zabija 7-letniego syna. Nie umiałam zrozumieć swojej postaci. Poprosiłam reżysera Roberta Wichrowskiego, by dodał nowy wątek do autentycznej historii, w którym okazuje się, że dziecko tej kobiety pochodzi z gwałtu. Ono dorasta, a ona widzi w nim coraz wyraźniej znienawidzonego prześladowcę. Dopiero po tej zmianie udało mi się wcielić w tę postać. 

Często proponujesz reżyserom własne rozwiązania? 

- Lubię taki rodzaj współpracy, gdy ludzie wzajemnie się słuchają. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest starszy, czy młodszy. Liczy się jakość przemyśleń. Nie chodzi mi też o to, że chcę za wszelką cenę postawić na swoim. Reżyser nie musi się ze mną zgadzać. Ale cenię, jeśli potrafi mnie wysłuchać i próbuje zrozumieć. 

Zagrałaś Polę Negri w serialu Rozbite marzenia. 1918-1939. Odkryłaś jakieś podobieństwa między tobą a nią? 

- Wymarzyłam sobie tę rolę dawno temu. Zafascynowałam się Negri jako dziewczynka. Czytałam o jej losach z wypiekami na twarzy. Pochodziła z prowincji, a wykreowała siebie na hrabinę, damę. Jako jedyna polska artystka podbiła Hollywood, została gwiazdą kina niemego. Urzekło mnie, jak konsekwentnie próbowała zrobić ze swojego życia dzieło sztuki. Na pogrzebie amanta wszech czasów, Rudolfa Valentino, by zwrócić na siebie uwagę zebranych, postanowiła spektakularnie zemdleć. Kiedy zaczęto ją cucić i okazało się, że kamera nie zarejestrowała jej omdlenia, powiedziała: "Ależ ja mogę zemdleć jeszcze raz!". 

Podobno niezwykłe jest też to, co zadecydowało o obsadzeniu ciebie w tej roli. 

- Reżyserzy Jan Peter i Frédéric Goupil przyjechali do Polski na poszukiwanie odtwórczyni roli Negri. Umówiliśmy się na rozmowę w kawiarni. Coraz częściej do filmów nie robi się już tradycyjnych castingów - ludzie z branży wiedzą, kto jak gra. Bardziej liczy się dla nich, czy znajdą w aktorze odpowiedni dla roli rys osobowości. Tak było i w tym przypadku. Na spotkanie przyjechałam na rowerze i w butach na obcasach, choć nigdy tak się nie poruszam po mieście. Ale wtedy pędziłam akurat z innego spotkania i nie zdążyłam się przebrać. Były korki, więc wzięłam w pośpiechu rower. Po spotkaniu wyszliśmy razem przed kawiarnię. Reżyserzy patrzyli, jak próbuję wsiąść na rower w tych obcasach i ruszyć pod górę, co okazało się trudne. Potem dowiedziałam się, że właśnie na tym rowerze "zobaczyli we mnie Negri"! (śmiech)

Pochodzisz z aktorskiej rodziny. Rodzice, Agnieszka Fatyga i Wojciech Olszański, przekazali ci jakieś zawodowe sekrety? 


- Mama za wszelką cenę próbowała mnie zniechęcić do zawodu. Do tego stopnia, że nie zabierała mnie w dzieciństwie do teatru! Marzyła, żebym została lekarką albo notariuszem. Jednym z nielicznych plusów posiadania rodziców aktorów jest to, że od początku znałam minusy tego zawodu. Nasłuchałam się o hermetycznym i plotkarskim środowisku. Byłam przygotowana na najgorsze, mogłam się więc tylko pozytywnie zdziwić. I... chyba nie jest najgorzej! (śmiech) 

A teraz, kiedy sporo grasz, mama udziela ci rad? 

- Pochodzimy z innych aktorskich światów. Mama kocha scenę, przez lata grała w Teatrze Narodowym, potem w Ateneum. Poza tym pięknie śpiewa. Ja poszłam w stronę kina, z którym ona ma niewiele wspólnego. Być może podświadomie unikam rejonów artystycznych, które były zarezerwowane dla niej. Pewnie nie chcę być porównywana. A mamie rzadko udaje się oglądać filmy, w których gram, bo sporo z nich jest wyświetlanych tylko za granicą. 

Inne, jak portugalski film Carga Bruno Gascona, czekają na polską premierę. Ale choć funkcjonujemy w różnych zawodowych światach, mama zawsze była dla mnie guru. Słuchałam, co mówiła, choć jako nastolatka udawałam, że nic mnie to nie obchodzi. 

A ojciec wierzył w ciebie?

- Tata ma energię młodej osoby. Wyznaje pogląd, że niektóre błędy trzeba popełnić, by dojrzeć. Od dziecka mi powtarzał: "Jak czegoś chcesz, próbuj! Najwyżej będziesz miała nauczkę!". Tak było z egzaminami do szkoły aktorskiej. Po latach w szkole muzycznej miałam zostać skrzypaczką. Dostałam się już nawet na Uniwersytet Muzyczny im. Fryderyka Chopina. Wszyscy byli pewni, że pójdę tą drogą. A ja złożyłam papiery w szkole aktorskiej. Rzuciłam skrzypce, przekreślając wiele lat pracy. Inny rodzic załamałby ręce, tata zrozumiał. Nie było gwarancji, że coś osiągnę jako aktorka, a mimo to mi kibicował. Mówił: "Rób swoje, żebyś nie czuła potem melancholii straconych korzyści". 
Tak się mówiło u nas w domu o żalu za niewykorzystanymi szansami. 

Powiedziałaś kiedyś, że ty, jedynaczka, wraz z rodzicami "tworzyliście zgrany ekosystem". Na czym to polegało? 


- Przebywałam z rodzicami niemal cały czas. Nawet gdy spotykali się ze znajomymi. Babcie mieszkały na dwóch końcach Polski, z obcymi zostawiać mnie nie chcieli. Nie miałam podwórka, na którym mogłabym bawić się z dzieciakami. Tata nawet do szkoły woził mnie samochodem, bo mama się o mnie bała. Wsłuchiwałam się w rozmowy dorosłych, obserwowałam wielkich artystów bywającyh u nas w domu, jak Krystyna Tkacz, Michał Bajor, Zbigniew Wodecki. Efekt? Miałam syndrom przemądrzałego dziecka. Wydawało mi się, że wszystko wiem. Przez to do pewnego momentu nie mogłam dogadać się z rówieśnikami. Na szczęście potem wszystko się zrównoważyło. 

Zbuntowałaś się kiedyś przeciw rodzinnej symbiozie? 

- Mama, tata i ja jesteśmy temperamentni. Siłą rzeczy z biegiem czasu zaczęłam mieć odmienne poglądy. Zaczęliśmy się ostro ścierać. Rodzice jednak traktowali mnie po partnersku, mogłam swobodnie wyrażać swoje opinie. Prowadziliśmy dużo rozmów, zresztą nadal tak jest. Doceniam swój dom. To, że nie było w nim tematów tabu. Otwartość dotyczyła też spraw seksualności, uczuć. 

Ty swoje ciało akceptujesz? Sporo pięknych aktorek ma z tym problem. 

- Dorastałam w poczuciu akceptacji dla własnego ciała. I szacunku dla piękna natury. Skoro morze jest piękne samo w sobie i kot, i koń, to ludzkie ciało też na swój sposób jest cudem natury i dziełem sztuki. I tak je należy traktować - nie jako "grzeszną powłokę". Z domu wyniosłam jeszcze nakaz moralny, że nie wolno zachowywać się dwulicowo. Hipokryzji się w naszej rodzinie nie tolerowało. Obowiązywał też pogląd, że konfliktów nie zamiata się pod dywan. Porządna kłótnia? Jak najbardziej! Oczyszcza atmosferę! Przejęłam to od rodziców.

W domu miałaś wsparcie, ale musiałaś zmierzyć się z krytyką obcych. Miałaś 16 lat, gdy wydałaś powieść Dziecko gwiazd, Atlantyda. Nie było uznania. 

- Nie przesadzajmy. Profesjonalne recenzje nie były najgorsze, wielu ludziom moje książki, bo wydałam też drugą, się podobały. Dostałam listy od dziewczyn, które przyznawały, że dzięki mnie odważyły się pisać. Sama też to robię, choć już tylko do szuflady.

No cóż, z zawodu jesteś aktorką. Twoja kariera rozwija się w nieprawdopodobnym tempie! Jak się pracuje tak młodej osobie w wielkich światowych produkcjach? 

- Największą, w jakiej brałam udział, był film Matylda. Epicka opowieść o czasach cara Mikołaja i jego romansie z polską primabaleriną Matyldą Krzesińską, którą zagrałam. Jedną scenę kręciliśmy nawet trzy do sześciu dni. A w Polsce na planie telenoweli kręci się kilkanaście scen w parę godzin! Liczył się nawet sposób, w jaki podnosiłam filiżankę do ust. Musiał być dokładnie taki, o jakim zamarzył reżyser. Najlepiej jednak wspominam pracę przy filmie Carga. Reżyser rozmawiał ze mną długo o roli. Polubiliśmy się, do dziś traktuję go jak mentora. Rozumieliśmy się bez słów. Wystarczyło, że podczas kręcenia sceny zauważyłam lekki grymas na jego twarzy, a już wiedziałam, w jaką stronę mam pójść. Stwarzał na planie wielki komfort pracy. W polskich filmach różnie z tym bywa. 

Co masz na myśli?

- Przede wszystkim pracę w warunkach urągających normom BHP. W jednej ze scen miałam nagle upaść. To było w starej piwnicy, gdzie na podłodze leżało potłuczone szkło, pręty, druty. Miejsce, w którym miałam grać, wysprzątano, ale ze względu na lepsze światło plan przesunięto w ostatniej chwili o kilka metrów. Staję przed kamerą, patrzę: pod stopami mam szkło i gruz. Wokół ekipa w kaskach, a ja mam ryzykować zdrowie?! Wstrzymałam zdjęcia, aby posprzątano podłogę, ale zostałam potraktowana jak wariatka, która utrudnia innym życie. A mnie wcale wtedy nie odbiło. Jestem w stanie dużo zrobić dla roli, nie zaryzykuję jednak przecięcia sobie tętnicy! 

Gdzie w tym szaleństwie czas na prywatność młodej kobiety?

- Moja prywatność niech zostanie tam, gdzie jej miejsce. Ale zapewniam, nie jestem samotniczką, bo relacje z ludźmi są dla mnie ważne. To dotyczy także pracy. Dlatego wybieram projekty z udziałem osób, z którymi będę chciała spotykać się po zakończeniu zdjęć. 

Zobacz także: 


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy