Reklama

Finał Sacrum Profanum: Śmierć w operze

​Był czas, kiedy wielu obserwatorów życia kulturalnego skazało operę na powolną śmierć. Tymczasem wbrew tym czarnym wizjom okazało się, że gatunek ten przetrwał swe najtrudniejsze lata i dziś rozwija się z podziwu godnym rozmachem. Być może to, jak będzie wyglądała w przyszłości opera, pokazało wystawienie "Czarodziejskiej góry" według Tomasza Manna w ramach festiwalu Sacrum Profanum.

Oryginalność opery zaprezentowanej na zakończenie krakowskiego festiwalu polega na tym, że jest to dzieło kolektywne. Zrealizowało go czworo artystów, będących obecnie w szczytowym okresie swej twórczej działalności. Muzykę skomponował Paweł Mykietyn, libretto napisała Małgorzata Sikorska-Miszczuk, scenografię opracował Mirosław Bałka, a reżyserią zajął się Andrzej Chyra. Kolizja tych mocnych indywidualności artystycznych zaowocowała dziełem totalnym, oddziałującym niemal na wszystkie zmysły widza. 

Małgorzata Sikorska-Miszczuk napisała finezyjne libretto, które nie jest dosłowną adaptacją powieści Manna. To było niemożliwe - zamknięcie wszystkich wątków książki w dwóch aktach opery trwających po niespełna godzinie po prostu przerastało formalne możliwości. Stąd Sikorska-Miszczuk skupiła się tylko na kilku motywach i postaciach, oddających główne idee i naczelnego ducha powieści.

Reklama

Andrzej Chyra wpadł na pomysł, aby libretto było wielojęzyczne. Wynikało to z fabuły książki - wszak jej bohaterami są pensjonariusze odciętego od świata sanatorium, pochodzący z różnych stron świata. W ten sposób jego "Czarodziejska góra" ułożyła się w wielojęzyczny chór opowiadający o życiu i śmierci. Dla Chyry najważniejszym wątkiem w operze był nieubłagany upływ czasu. Opowiedział więc o losach Hansa Castropa i postaci z nim związanych, pokazując że ludzkie życie jest procesem budzenia się świadomości bólu istnienia, zwieńczonym chorobami i śmiercią.

Muzyka Pawła Mykietyna podążała za fabułą, koncentrując się na motywie przemijania czasu. Śmiały pomysł rezygnacji z orkiestry i zastąpienie jej dźwiękami odtwarzanymi z taśmy miał mocne umotywowanie w idei opery. "Muzyka jest jedynym terytorium, na którym można w nieskończoność wydłużać lub skracać czas, manipulować nim na różne sposoby" - powiedział przed premierą "Czarodziejskiej góry" Mykietyn. I rzeczywiście - mechaniczne spowolnianie i przyspieszanie nagrania wywołało podczas przedstawienia rozmycie się go i wykreowało nastrój zawieszenia między snem i jawą, psychodelicznej wizji pełnej niepewności.

Podstawą muzyki stworzonej przez Mykieyna była nowoczesna elektronika - i to zarówno ta akademicka, wywiedziona z dokonań chociażby Stockhausena, ale też ta wyrastająca z klubowych doświadczeń, odwołująca się do post-punkowego industrialu i abstrakcyjnego techno. Mykietyn z powodzeniem sięgnął również po dźwięki otoczenia, nasycając swe kompozycje odgłosami realnego świata - przejazdu pociągu, trzaśnięcia drzwiami, czy dźwiękami wojennej zawieruchy. To oczywiście idea zaczerpnięta z koncepcji musique concrete - z kolei w pozostałych partiach opery można było znaleźć echa innych fascynacji Mykietyna - choćby polifonii wywiedzionej z muzyki dawnej czy mikrotonalności, drobnych dźwięków, z których składała się częściowo partytura.

Ta momentami chłodna, momentami emocjonalna muzyka była podziwu godną inspiracją do stworzenia przez wokalistów imponujących partii śpiewanych. Wspaniale zaprezentowała się Agata Zubel jako Amerykanka, Jadwiga Rappé (pani Stöhr), Urszula Kryger (jako mężczyzna - Naphta), Barbara Kinga Majewska (Kławdia) i Łukasz Konieczny (Behrens). Ciekawie wypadł też Szymon Komasa w roli Hansa - i szczególnie trzeba docenić niezwykłą elastyczność wykonawczą wokalisty, potrafiącego płynnie przejść od śpiewu operowego do piosenkowego. Ważnym elementem nowego języka muzycznego zastosowanego przez Mykietyna był również chór - zaskakujący nieco musicalowymi wokalizami.

No i scenografia. Mirosław Bałka idealnie oddał swą sceniczną instalacją mroczny nastrój opery. Jego dekoracja tworzyła klaustrofobiczny klimat, koncentrując się na krętych korytarzach zamieniających się z czasem w wojenne okopy. Wokaliści wędrowali tymi kanałami - a wszystko to obrazowało zagubienie człowieka nieuchronnie podążającego ku śmierci.

"Czarodziejska góra" nie jest dziełem łatwym i przyjemnym. Treść, muzyka, aktorstwo i scenografia tworzą tu monolityczny przekaz pełen egzystencjalnego pesymizmu. To oddaje ducha powieści - Mann pisał ją wszak natchniony przeczuciem nadciągającego kataklizmu wojennego. Dziś jego przesłanie przełożone przez polskich twórców na operę też idealnie wpisuje się w czas pełen mrocznych obaw i narastającego niepokoju.

Zanim widzowie festiwalu Sacrum Profanum obejrzeli wieczorem "Czarodziejską górę", mogli po południu wysłuchać niezwykłego koncertu kameralnej muzyki australijskiej kompozytorki Kate Moore.

W pierwszej części wysłuchaliśmy utworów pochodzących z płyty "Dances And Canons". Wykonała je jedna z najwybitniejszych pianistek młodego pokolenia - Saskia Lankhoorn. Pod jej palcami nuty napisane przez Kate Moore nabrały prawdziwego życia. W grze holenderskiej wirtuozki było miejsce na delikatne i subtelne fragmenty, tworzące eteryczny nastrój ponadczasowości, ale też momenty bardziej dynamiczne, uderzające mocniejszą energią, pełne głębokiej pasji. Gra Lankhoorn emanowała wykonawczą wolnością, pozwalającą pianistce nadać muzyce różne barwy, przy jednoczesnym skupieniu się na tworzących ją drobnych dźwiękach. Co ciekawe - wyrafinowana technika Lankhoorn nie wpisywała kompozycji w ciasne ramy instrumentalnego popisu, tylko pozwalała jej płynąć własnym nurtem.

W drugiej części koncertu usłyszeliśmy materiał z albumu "Stories For Oceans And Shells". Na scenie pojawiła się inna wybitna artystka naszych czasów - wiolonczelistka Ashley Bathgate z amerykańskiego zespołu Bang On A Can All Stars. Tym razem ze względu na inspirację zawartą w tytule kompozycji, muzyka miała bardziej statyczny charakter. Mimo to, Bathgate potrafiła wnieść do momentami dronowych utworów dużo typowej dla siebie żywiołowości. Stąd raz muzyka była wyciszona i melodyjna, a kiedy indziej zgrzytliwa i pełna dysonansów. Wydobywane przez nią z wiolonczeli przeciągłe dźwięki wraz z niezwykłymi wokalizami układały się w tęskną pieśń, nasyconą smutkiem i niepokojem, a kiedy indziej nadzieją i optymizmem. Wszystko to współgrało ze sobą idealnie, tworząc monolityczną całość o nieoczywistej urodzie.

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama