Reklama

Irena z Białej Podlaskiej

Jestem 50+, a dokładnie 60 i 8/12 i twierdzę (w zasadzie od zawsze): "Jesteś piękne - mówię życiu",  mimo wielu przeciwności losu.

Kończąc studia ileś lat temu zakładałam, że przejdę na emeryturę po 25-30 latach pracy (oświata) i w wieku 50-55 lat będę "piękną i młodą babcią dla wnuków". Udało mi się to całkiem niespodziewanie. Czasami dostaję pod swoim adresem komplementy. Kiedy słyszę, że ładnie wyglądam (co nie do końca uważam za prawdę) odpowiadam, iż kobieta jest jak wino. A przy okazji: "Nie widać po pani choroby" odpowiadam, iż każde próchno można ładnie opakować.

Swego czasu lekarz rodzinna zwróciła mi uwagę na mój pesel, oczywiście żartem. Nie obraziłam się, ponieważ czuję, że ten w środku organizmu jest chyba wyższy niż oficjalny. Ale też odpowiedziałam, iż kobiety w tym wieku jeszcze mają sporo do emerytury i wiele z nich o niej nie marzy. Ostatnio robiłam badanie rezonansu magnetycznego kręgosłupa lędźwiowego i w opisie znalazło się m.in. stwierdzenie "zmiany starcze". Ortopeda, przy okazji wizyty z bolesnym kolanem, pyta co to znaczy "zmiany starcze"? Kościec starzeje się od 40 roku życia, nie mówiąc o innych organach. Wymyśliłyśmy z koleżanką nazwę "zmiany wiekowe", brzmi przy moim peselu milej ("elegancko"?). Chciałabym oddać mój "trup" na cele medyczne, ale ponoć wysokich peseli nie potrzebują. Myślę więc, dlaczego przyszli lekarze nie mieliby poznawać stare narządy, tym bardziej, że ciało jest pozszywane po kilku operacjach (wycięciach, zespoleniach), może chemioterapia też zostawiła "fizyczny ślad"?

Podejmując szybką decyzję o odejściu na emeryturę ucieszyłam się z wolności. Wprawdzie jeszcze przez pół roku musiałam patrzeć na zegarek (opieka nad chorą, niesamodzielną mamą), ale nie myślałam w weekend o przygotowaniu się do zajęć czy sprawdzeniu kolejnych sprawdzianów wiedzy. Po zakończeniu prac domowo-opiekuńczych mogłam zająć się tym, czym chciałam, a nie czym musiałam. Siadałam do biurka, otwierałam książkę/czasopismo/komputer i chłonęłam treści pisane, obok spraw politycznych i zdrowotnych również ploteczki z "Pudelka".

Nie mam zaskakującego hobby, w trakcie pracy zawodowej w moim kręgu zainteresowań była społeczność oraz szeroko rozumiana kultura pewnego państwa zachodnioeuropejskiego, więc poszerzałam wiedzę w tym zakresie, przy okazji nie pomijając spraw polskich. Po przejściu na emeryturę chyba musiałam odpocząć od tego, od dawania siebie również i dlatego zapisałam się na uniwersytet trzeciego wieku. Chciałam teraz brać.

Cztery miesiące  po przejściu na emeryturę miałam pierwszy zabieg operacyjny (cieśń nadgarstka), osiem miesięcy potem usunięto mi guz wstępnicy a z nim kilkanaście centymetrów jelita (piękny szew od pępka po spojenie łonowe zrobił z brzucha bułeczkę), przeszłam chemioterapię, zabieg drugiej cieśni nadgarstka a teraz idę ścieżką onkologiczną męża, która to droga, podobnie jak moja, nie wiadomo kiedy i czym z tego powodu dobiegnie kresu. Nie załamałam się, nie popadłam w depresję, nie obwiniałam Boga za dar losu. Szczerze mówiąc w tej "kuracji" można znaleźć też dobre strony. Leczymy się w dwóch różnych ośrodkach, ja jeździłam sama na kontrole, badania, "po chemię" (tabletki), natomiast mąż potrzebuje mego towarzystwa jako sekretarki i notatnika. Przy okazji możemy coś zwiedzić, pójść do teatru (ja), dokonać pewnych zakupów, odwiedzić rodzinę czy znajomych, poznać życie w wielkim mieście, zobaczyć co się zmieniło.

I kiedy tak brałam od życia i dbałam o siebie zaczęły nachodzić mnie refleksje, że człowiek w domu na emeryturze  jest zbędny, nieprzydatny dla społeczeństwa, niekreatywny, pasożyt, dający siebie tylko sobie. Mimo iż swoje wypracował. To zaczęło być nudne: śniadanko, prasówka, spacer po zakupy, obiad, seriale, kawki z koleżankami, lektury, wysypianie się (nagle potrzebowałam dużo snu!). Jeszcze w okresie chemioterapii zaczęłam udzielać się w UTW poprzez własne wykłady, czyli dawać siebie. Potem wystartowałam w wyborach do samorządu i przez rok bardzo innowacyjnie prowadziłam uniwersytet.

Zrezygnowałam ze względów zdrowotnych, to było za wcześnie po chorobie. Ale nie zrezygnowałam z pracy na rzecz UTW. Jest ona mniej intensywna, ale wartościowa, pokazuje i wykorzystuje moje talenty, moją wiedzę i zainteresowania, daje mi satysfakcję. Pracowałam zawodowo w małym zespole, w zasadzie mijaliśmy się w pracy, a na uniwersytecie mam towarzystwo. Miałam okazję poznać również inne uniwersytety, a co za tym idzie - inne miasta. Spotkałam koleżanki ze szkolnej ławy - mieszkamy w tym samym mieście a nie widziałyśmy się czasami od przedszkola! Lubię tańczyć, ale mąż nie lubi wystawiać nosa poza podwórko, wobec tego UTW daje mi szansę na wspólne zabawy taneczne. Czasami nagle chcę zmienić decyzję i zostać w domu, ale przełamuję się, jadę na drugi koniec miasta i wychodzę do domu po zakończeniu, a są to "tańce" na UTW.

Zawsze lubiłam podróże. Żartuję, że gdy jestem w nowym miejscu, to odpinam oczy i uszy aby szybko wszystko zobaczyć i usłyszeć. To moje przyzwyczajenie przydaje się w momentach, kiedy ktoś, równie obcy w danym miejscu jak ja, zapyta o jakiś obiekt a ja potrafię udzielić wskazówek. Niestety na podróże w czasach zawodowych nie miałam za bardzo pieniędzy, a co mówić po przejściu na emeryturę? Miałam kilka celów w Polsce i za granicą, zdecydowałam się wyjechać do Niemiec jako opiekunka osób starszych i w ten sposób zdobyć pieniądze na wyjazdy. Mogłam przez to uwolnić się od wymówek męża, że wyjeżdżam, a on nie (bo nie chce, ale pretekst do wymówek zawsze dobry).

Pragnęłam zwiedzić Krym, zebrała się grupa na wyjazd, lecz Putin go zaanektował, więc moje marzenie nie mogło się spełnić. Znowu będę czekać nie wiem jak długo. Zrealizowałam więc inne marzenia. Pojechałam z biurem podróży w miejscowości odległej od mojego miasta o setki kilometrów na wycieczkę w Góry Świętokrzyskie (wsiadłam do autokaru i wysiadłam na trasie), poznałam bardzo sympatyczną imienniczkę-podróżniczkę (utrzymujemy kontakt), więc nie czułam się zbyt obco. Pojechałam na Półwysep Helski, aby znaleźć się na końcu Polski i zobaczyć nic oprócz morza, czyli na cyplu w Helu. Kolejne marzenie to Międzyzdroje.

Po tym wyjeździe chyba polubię Bałtyk. Inny zakątek Polski, do którego zawsze chciałam pojechać, to Ustroń Zdrój. Jedno z sanatoriów przysłało ofertę dla UTW. A ponieważ od nas nie było chętnych, skontaktowałam się poprzez sanatorium z innym uniwersytetem i dołączyłam do grupy. Dwa lata wstecz, przy okazji pobytu z rodziną w Wierchomli,  miałam zamiar odwiedzić po wielu latach ponownie Krynicę Zdrój, a ponieważ złamałam rękę, realizacja marzenia przeciągnęła się. Kiedy pojechałam tam w ubiegłym roku, zainspirowałam się propozycją wyjazdu do Vrbova na Słowacji.

Ciepłe baseny siarkowe są "szczęściodajnym miejscem" ("szczęściodajna znajomość" to określenie prof. Izdebskiego, seksuologa). To był styczeń, ale zima była ciepła, więc zamarzyłam pojechać do Vrbova, kiedy będzie śnieg i mróz. I dopięłam swego. Pojechałam w lutym specjalnie do Szczawnicy, w której byłam na początku stanu wojennego, a stamtąd znowu do Vrbova. Zima była piękna- śnieg, lekki mróz. No i te opary nad basenami na dworze! I sesja zdjęciowa w kostiumie kąpielowym na śniegu! I znowu ja uszczęśliwiona! Czegóż chcieć więcej? Teraz należy odwiedzić szczęściodajne miejsce latem. Zostawiam to na przyszły rok. Nie dam rady finansowo.

Na ten rok zaplanowałam jeszcze wyjazd na fiordy do Norwegii, do sanatorium w Polanicy Zdroju i skorzystałam z oferty do Włoch. Miałam zarobić pieniądze kolejnym wyjazdem do pracy. Niestety z powodu choroby onkologicznej męża nie wyjechałam. Jestem "biedna", ale czy mam rozpaczać?  Na Norwegię udało mi się zarobić prowadzeniem kursu (było to bardzo męczące dla mnie, ale dałam radę), Włochy są jesienią, kasa częściowo przygotowana. A w sanatorium wezmę najtańszy pokój trzyosobowy, może moja "chodząca nerwica" wytrzyma. Trudno, będę "skromniej prowadzić się", ale pooddycham w końcu Polanicą (w niej jeszcze nie byłam), zobaczę, co po latach zmieniło się w Dusznikach i Kudowie oraz Dreźnie.

W tym roku mam również ochotę na dbanie o kwiaty w gazonach i donicach, więc już mam flance, na ogół własnej produkcji.

Na zakończenie kilka cytatów zaczerpniętych z książki J. Szwalbe  "Myśl i działaj dla przyszłości"

- Cieszmy się życiem i przyczyniajmy się do radości innych. (Jim Haynes)

- Życie co jakiś czas podaruje ci cudowną chwilę. Naciesz się nią. (H. Jackson Brown Jr)

- Sztuka życia polega na tym, by cieszyć się małym, a wytrzymywać najgorsze. (William Hazlitt)

- Życie to ciągłe pożądanie. Im mniej pragnień, tym mniej życia. (Feliks Chwalibóg)

Reklama


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy