Reklama

Królestwo za but!

Jeszcze kilkanaście lat temu liczyli się wyłącznie „wielcy krawcy”. Nikt nie interesował się projektantami butów. Dziś to oni są gwiazdami świata mody i idolami kultury masowej. Christian Louboutin, Manolo Blahnik, Jimmy Choo - trzy nazwiska, które stały się synonimem luksusu i elegancji. Kim są mężczyźni, których buty pragną mieć kobiety na całym świecie?

Pewną księgową z Ameryki aresztowano za malwersacje, których dopuściła się w firmie. Gdy śledczy zbadali, co zrobiła z brakującymi w kasie pieniędzmi, okazało się, że większość z kilkudziesięciu tysięcy dolarów wydała na... buty Christiana Louboutina. Paryski projektant uwielbia przytaczać tę anegdotę. "Widzicie, moje buty uzależniają! Kobiety gotowe są za nie iść do więzienia!", pokrzykuje wtedy radośnie.

Sprzedawca (grzesznych) marzeń

W elitarnym gronie "szewców z najwyższej półki" Christian Louboutin jest dziś niekwestionowanym numerem jeden. Opinię tę potwierdzają badania Luxury Institute, amerykańskiej organizacji badającej rynek dóbr luksusowych, według której buty sygnowane jego nazwiskiem są najbardziej pożądaną marką obuwia na świecie. Słynną czerwoną podeszwę - dziś już zastrzeżony znak firmowy - Louboutin wymyślił przypadkiem.

Reklama

"Naszkicowałem przed laty but z wielkim kwiatem - wyjaśnił w jednym z wywiadów. - Lekki i kolorowy. Gdy jednak dostałem prototyp, byłem załamany. Czerń podeszwy przytłaczała całość. Wtedy zauważyłem, że moja asystentka maluje sobie paznokcie na czerwono. Zabrałem jej lakier, pomalowałem spód i od razu wiedziałem, że to jest to!"

Pierwszą klientką z "towarzystwa", która kupiła buty Louboutina, była księżna Karolina z Monako. Ale to nie ona sprawiła, że nazwisko szewca zna dziś świat. Na jednym z paryskich tygodni mody informacja o butiku nieznanego projektanta przy rue Jacques Rousseau dotarła do Anny Wintour, która kazała się tam zawieźć. Niedługo potem w amerykańskim "Vogue’u" ukazały się dwa spore teksty o butach młodego paryżanina (Christian miał wtedy 28 lat). To było jak namaszczenie. Wkrótce butik stał się miejscem kultowym. A Louboutin zaczął projektować obuwie na pokazy takich tuzów mody jak Dior, Diane von Fürstenberg czy Givenchy.

To wystarczyło, żeby zapoczątkować modę, która po latach zmieniła się w "louboutomanię". Dziś uzależnienie od "czerwonych podeszew" deklaruje nie tylko Christina Aguilera (niedawno chwaliła się, że ma już trzysta par) i Jennifer Lopez (przyznaje się do "zaledwie" stu - wpadła za to na pomysł, by nagrać piosenkę o swoim uwielbieniu dla "louboutinów"), ale również Uma Thurman, Dita von Teese, Carla Bruni, Kylie Minogue i Victoria Beckham.

Buty z czerwonymi podeszwami stały się fetyszem nie tylko gwiazd. Choć kosztują średnio ponad 500 euro - a są i takie, za które trzeba zapłacić kilka tysięcy - w 50 luksusowych butikach firmowanych nazwiskiem projektanta rocznie sprzedaje się ponad pół miliona par. "Czasem trudno mi uwierzyć, że ktoś tak leniwy jak ja mógł odnieść równie niebotyczny sukces w biznesie - wyznał Louboutin. - Jedno jest pewne, wszystko co osiągnąłem, zawdzięczam kobietom". I nie chodzi tu tylko o klientki.

"Mistrz z Paryża", jak bywa nazywany, często podkreśla, jak wiele zawdzięcza matce i trzem sporo starszym siostrom. Był przez nie uwielbiany i rozpieszczany. "Pozwalały mi na wszystko - wyznał po latach. - Mogłem robić, co chciałem, i rzadko słyszałem słowo «nie». Od kiedy pamiętam, zachwycały się też moimi rysunkami, powtarzając, że są genialne. Trudno nie wierzyć w siebie, gdy dorasta się w takich warunkach".

Louboutin miał 13 lat, gdy zamienił towarzystwo sióstr na znajomości z tancerkami z paryskich kabaretów (jego ulubionym był słynny wówczas Palace). Dość szybko stał się w tym środowisku kimś w rodzaju maskotki. Tancerki załatwiały mu darmowe wejścia na spektakle, na których mógł je podziwiać tańczące toples w szalach ze strusich piór. Już wtedy jego uwagę bardziej przykuwały ich nogi na niewiarygodnie wysokich obcasach niż nagie piersi (tak przynajmniej twierdzi). To wtedy zaczął marzyć o projektowaniu "ekscytujących butów, w których kobiety nie czują wstydu". Niedługo potem szkicował już swoje pierwsze modele. Kilka z nich powstało w pojedynczych egzemplarzach na zamówienie znajomych tancerek.

Od lat jest też wierny burleskowej estetyce. Nieprzypadkowo 20. rocznicę założenia swojej firmy świętował w legendarnym paryskim kabarecie Crazy Horse. Pił tam szampana ze specjalnie zaprojektowanych na tę okazję szpilek.

Pytany, czy popełnił w życiu jakiś błąd, odpowiedział: "Jako nastolatek zapisałem się do liceum o profilu artystycznym, które okazało się szkołą robótek ręcznych i szycia. Szybko przestałem się tam pokazywać. Innych błędów nie pamiętam". Louboutin nie skończył już potem żadnej szkoły. Przez pewien czas utrzymywał się z projektowania mieszkań i ogrodów. Praktykował też u Rogera Viviera, szewca, który robił buty na zamówienie dla Windsorów.

Swój pierwszy sklep Louboutin założył sprowokowany przez znajomego, który uparcie mu powtarzał: "Marnujesz talent! Czym ty się w ogóle zajmujesz?! Gdzie twoje własne genialne buty?! Przecież to temu powinieneś się poświęcić!".

O projektach Louboutina mówi się dziś, że są prowokujące, i że najlepiej charakteryzuje je słowo "seks". Ta opinia bardzo cieszy słynnego projektanta. "Lubię, gdy kobiety w moich szpilkach są bardziej niegrzeczne niż bez nich" - powtarza Louboutin. I przytacza historię o kliencie, który zamówił u niego szpilki wysadzane rubinami - również od środka. Gdy projektant wyraził wątpliwość, czy da się w nich chodzić, mężczyzna odpowiedział: "Proszę się nie martwić. Okoliczności, w których moja żona będzie je wkładać, nie wymagają chodzenia".

Louboutin lubi się też przechwalać, że jego klientki piszą do niego listy, zwierzając się w nich z erotycznych przygód. "To efekt tego, że projektowanie wciąż mnie podnieca" - mówi. Kiedy nie wymyśla nowych kolekcji, ćwiczy na trapezie (to jego hobby numer jeden) albo stepuje (hobby numer dwa). Pytany o zasadę, której jest wierny, wyznał, że żadna ze sławnych osób nigdy nie dostała od niego butów za darmo: "To byłoby tak, jakbym musiał zachęcać kobiety, by je nosiły. A ja chcę mieć pewność, że one o tym marzą. I gotowe są za to marzenie zapłacić każdą cenę".

Niedoszły handlarz bananami

Madonna powiedziała o butach Manolo Blahnika, że są lepsze niż seks. Paloma Picasso twierdziła, że woli je od diamentów. Carrie Bradshaw w jednym z odcinków "Seksu w wielkim mieście" błagała złodzieja, który ją okradał, by wziął wszystko, tylko nie "jej blahniki". I nawet jeśli dziś w rankingach popularności zwycięzcą jest Louboutin, Manolo ma spory klub fanek, które właśnie jego uważają za niedościgłego mistrza. Jest wśród nich Sofia Coppola, która poprosiła swojego ulubionego projektanta o wymyślenie stylizowanych pantofelków do jej filmu o Marii Antoninie. "Jego buty to najbardziej udane połączenie elegancji, ekstrawagancji i wygody" - uważa reżyserka.

Może dlatego, że projektant każdy wymyślony przez siebie model testuje osobiście przed skierowaniem go do produkcji (tak przynajmniej zapewnia). Z tego powodu czasem chodzi w szpilkach po biurze. Uważa to za dowód profesjonalizmu: "Robię to, bo wygoda jest najważniejsza. Żadna kobieta nie wygląda pięknie, gdy każdy krok sprawia jej cierpienie".

Obdarzony poczuciem humoru projektant lubi nawet osobiście doradzać kobietom, jak trenować chodzenie w szpilkach. Zaleca m.in. spacery po trawie na palcach. Czasem odwiedza też swoje sklepy i osobiście pomaga klientkom w wyborze butów. I choć tworzy buty od czterdziestu już lat (jego pierwszy londyński butik przy Old Church Street w Chelsea obchodził niedawno okrągłą rocznicę), nadal każdy model od początku do końca wymyśla osobiście. Nie korzysta z komputera. Jeden projekt to zazwyczaj kilkadziesiąt starannych, finezyjnych, odręcznych rysunków. Manolo słynie z doskonałej kreski.

Skąd u chłopaka wychowanego na plantacji bananów w Santa Cruz de la Palma (Wyspy Kanaryjskie) artystyczne uzdolnienia i wyrafinowany gust? Blahnik z rozrzewnieniem tłumaczy w wywiadach, że poszedł w ślady matki, pedantki i estetki z artystycznymi ambicjami. Gdy jego ojciec (z pochodzenia Czech) zajmował się plantacją i interesami, ona rysowała, rzeźbiła, szyła eleganckie kreacje własnego pomysłu albo czytała powieści. Po urodzeniu syna nie zmieniła stylu życia. Robiła to samo, co do tej pory, tyle że z nim. Od gotowania, sprzątania i innych przyziemnych spraw byli w domu służący. 

Dla Blahnika zawsze było oczywiste, że życie przede wszystkim polega na tworzeniu pięknych rzeczy. Możliwe jednak, że nie usłyszelibyśmy o nim, gdyby nie jego niechęć do dymu. Rodzice, marząc, by zrobił karierę w dyplomacji, wysłali go na studia prawnicze do Genewy (Blahnik zna biegle cztery języki). Jeden z wpływowych wujów załatwił mu tam nawet praktykę w ONZ-cie.

"To był koszmar - Manolo wykrzywia się z teatralną emfazą, opowiadając w telewizyjnym wywiadzie o tamtych czasach. - Siedziałem od rana do wieczora w ponurym biurze, przeglądałem jakieś papiery i pisałem na maszynie. Ale najgorsi byli ci wszyscy mężczyźni, z którymi musiałem tam przebywać. Mieli okropne, wymięte garnitury (tu Blahnik wykrzywia twarz w niewyobrażalnym cierpieniu) i nieustająco palili. Nie mogłem znieść tego dymu, więc stamtąd uciekłem".

Pod koniec lat 60. próbował jeszcze studiować literaturę, ale i to rzucił po jakimś czasie. Rodzina musiała pogodzić się z tym, że syn "postanowił zmarnować sobie życie", wyjechał do Paryża, by studiować sztukę, i zaczął się zadawać z tamtejszą cyganerią. Po kilku latach przeniósł się do Londynu (Paryż wydawał mu się zbyt pretensjonalny). Wciąż nie miał jednak planu na życie, za to sporo rysował. Zaczął również pisać o nowych trendach do włoskiego "Vogue’a". Pytany, czym konkretnie zajmował się w tamtym czasie, odparł: "przeczuwałem, że jestem artystą".

Pociągała go moda, więc amatorsko rysował sukienki, kapelusze i dodatki. Kiedyś naszkicował "roślinną wariację na temat buta". Przypominała pantofel na wysokim obcasie, który przeobrażał się w bluszcz. Gdy wybrał się w podróż do USA, zabrał swoje szkice i umówił się na spotkanie z Dianą Vreeland, wówczas wpływową redaktor naczelną amerykańskiego "Vogue’a". Zachwycona butem-bluszczem powiedziała Blahnikowi, że powinien projektować właśnie buty, a jeśli tego nie zrobi, zmarnuje talent.

Po latach Manolo żartował: "Pamiętam jej egzaltowany głos, gdy mówiła do mnie: Pozostań taki, jaki jesteś - wyrafinowany i ekscentryczny. I zawsze myśl wyobraźnią. Tylko wyobraźnią! No cóż. To nie była kobieta, której można było się sprzeciwić". Po powrocie do Londynu Manolo kupił mały lokal za pożyczone dwa tysiące funtów i zaczął robić buty, które nie przypominały niczego, co można było wówczas kupić w sklepach. Przypadkiem zobaczył je popularny wówczas brytyjski projektant Ossie Clark. Był tak zachwycony ich niepowtarzalnością, że poprosił młodego designera, by zaprojektował obuwie do jego nowej kolekcji. Tak zaczęła się kariera Blahnika.

Przez kilkadziesiąt lat powoli budował swoją pozycję, dbając bardziej o jakość produkowanych butów niż marketing. Jego firma to nadal rodzinna manufaktura, choć sklepy Blahnika są na wszystkich kontynentach. Manolo nie chce jednak, by jego buty były wytwarzane na skalę przemysłową i zarzeka się, że ani jedna para sygnowana jego nazwiskiem nie została wyprodukowana w Chinach. Możliwe, że z takim podejściem byłby do dziś niszowym projektantem, gdyby nie "Seks w wielkim mieście", który wykreował modę na jego buty. On sam twierdzi, że z tego powodu obejrzał nawet kilka odcinków serialu. Co w jego przypadku oznacza duże poświęcenie, bo Manolo nie ogląda telewizji (wyjątkiem są stare filmy na kanale TCM, które uważa za źródło inspiracji).

Jest za to erudytą. Cytuje z pamięci Prousta, Faulknera, Baudelaire’a i sypie zabawnymi anegdotkami, które opowiada z aktorskim zacięciem. Uwielbia też jazz i muzykę etniczną. Często wspomina, jak jego ojciec po pracy na plantacji słuchał Radia Casablanca, gdzie puszczano "cudowne arabskie rytmy". Od lat uznawany jest za jednego z najelegantszych mężczyzn świata. Ma ekstrawagancką słabość do butów typu "mokasyn matadora". Sam je sobie projektuje - najczęściej w wyrazistych kolorach.

Zapytany, kim byłby, gdyby przed laty nie zainspirowała go Diana Vreeland, wyznał z radością: "Wyszumiałbym się w Londynie i Paryżu, a potem jako kolejny potomek rodu przejąłbym pewnie po ojcu plantację i handlował bananami".

Pracowity wizjoner z Malezji

Informacja, że w nowojorskim butiku Jimmy’ego Choo tuż po atakach na World Trade Center sprzedaż luksusowych butów (ceny od 500 dolarów w górę) wzrosła o 40 procent, wywołała dyskusję wśród amerykańskich socjologów. Choo nie chciał komentować tego faktu, uznając, że rozmowy o butach w obliczu tragedii byłyby niestosowne. Amerykanie przyjęli jego postawę z uznaniem. Pochodzący z Malezji brytyjski projektant nie lubi być w centrum zainteresowania. Nie jest ani wiecznym chłopcem prowokatorem jak Louboutin, ani uroczym ekscentrycznym dandysem jak Blahnik. Skromny, rzeczowy, taktowny i raczej skryty.

Jako nastolatek przyjechał do rodziny w Londynie, by studiować projektowanie w Cordwainers Technical College (szkole znanej dziś głównie z tego, że studiował tam Choo). By zdobyć pieniądze na studia, dorabiał w restauracji i... zakładzie szewskim. Buty zaczął projektować w 1986 roku, w małym warsztacie wynajętym na tyłach szpitala we wschodnim Londynie. Początkowo szło mu tak słabo, że w liście do rodziny pisał: "Sprzedaję je po 30 funtów, ale nikt ich nie kupuje. Muszę jeść na okrągło zupy z torebek. Nie stać mnie nawet na pieczoną kaczkę w Chinatown".

Dwa lata później stylistce współpracującej z redakcją "Vogue’a" spodobało się kilka modeli. Przyniosła je "do redakcji i... niedługo potem ukazał się tam ośmiostronicowy materiał poświęcony butom nieznanego nikomu Jimmy’ego Choo. Wkrótce sześć par zamówiła u niego księżna Diana (projektant do dziś wyraża jej wdzięczność), co sprawiło, że jego nazwisko zaczęło być rozpoznawalne. Ale prawdziwym przełomem była propozycja, którą otrzymał od Tamary Mellon. Była wtedy redaktorką w dziale mody brytyjskiego "Vogue’a" i od czasu do czasu zamawiała u niego buty do sesji. Jej ambicje sięgały jednak znacznie wyżej.

Namówiła swojego ojca, brytyjskiego biznesmena, by wyłożył 150 tysięcy funtów na rozkręcenie interesu "projektanta z Azji". Sama, w zamian za udziały w przedsięwzięciu, zajęła się promocją marki. Najpierw robiła to, bywając na galach i przyjęciach. Jako brytyjska celebrytka, która pokazuje się na oscarach i innych ekskluzywnych przyjęciach, po prostu wszędzie chodziła w szpilkach Choo i nieustająco je zachwalała. Szybko też wpadła na pomysł, by otworzyć butik w Beverly Hills. I to od razu przy prestiżowej Rodeo Drive.

Doskonały chwyt. Wcześniej czy później jakaś gwiazda musiała zajrzeć do nowo otwartego sklepu. Stałymi klientkami szybko zostały Julia Roberts i Renée Zellweger. Wkrótce dołączyły do nich inne hollywoodzkie aktorki, a o Choo zaczęto mówić, że "ubiera Hollywood". Następnym pomysłem Mellon było zatrudnienie w reklamie jego nowej kolekcji pierwszoligowych fotografów. To też był strzał w dziesiątkę. Ekskluzywne sesje Stevena Meisela, Mario Testina, Terry’ego Richardsona ugruntowały pozycję Choo w pierwszej lidze światowych designerów. Zainteresowanie rosło tak szybko, że projektant otwierał nowe sklepy na kolejnych kontynentach niemal jeden po drugim (jest ich dziś ponad 150). A inwestycja, której dokonał ojciec Tamary, okazała się interesem życia (firma wyceniania jest na 500 milionów funtów, choć Choo sprzedał swoje udziały).

Z takiego rozwoju spraw niewątpliwie dumny jest też ojciec projektanta, szewc z Penangu w Malezji, który od najmłodszych lat powtarzał synowi, że "warto mieć fach w ręku". Gdy Jimmy chciał się bawić z kolegami, ojciec kazał mu siedzieć w warsztacie i przyglądać się jego pracy. Pierwszy but pozwolił zrobić synowi dopiero, gdy ten skończył 11 lat. Ale - co zgodnie potwierdzają obaj - od razu był to but według autorskiego projektu Jimmy’ego.

"Ojciec nauczył mnie pokory i pracowitości" - powtarza dziś Choo. W przeciwieństwie do swoich konkurentów nie opowiada anegdotek o tancerkach, nie cytuje poetów i nie jest duszą towarzystwa. Lubi za to podkreślać, że doszedł do wszystkiego ciężką pracą. Od Louboutina i Blahnika różni go jeszcze to, że jako jedyny założył rodzinę. Jest buddystą i twierdzi, że wiele pomysłów wpada mu do głowy podczas codziennej medytacji. Wraz z żoną mieszka w Londynie i wychowuje córkę. Pytany o hobby, mówi, że największą radość czuje, gdy siedzi sam w swojej pracowni i wymyśla nowy but.

Anna Jasińska

TWÓJ STYL 8/2013

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: moda | buty | Jimmy Choo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy