Reklama

Siła to my! cz.2

Zofia Wichłacz - aktorka filmowa i teatralna. Rocznik 1995. Zagrała m.in. w spektaklu Teatru Telewizji "Moralność pani Dulskiej" Marcina Wrony i w serialu "Lekarze". Za rolę w filmie "Miasto 44" Jana Komasy otrzymała nagrodę na Festiwalu Filmowym w Gdyni oraz Orła w kategorii odkrycie roku. Teraz występuje w teatrze Polonia w Warszawie.

Przeczytaj pierwszą część wywiadu Siła to my!

W zeszłym roku dostałaś w Gdyni nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej, a niedawno Orła w kategorii odkrycie roku. Pasmo sukcesów.

Zofia Wichłacz: - Z zewnątrz tak to może wyglądać, ale po "Mieście 44" (reż. Jan Komasa - red.) nie dostałam ani jednej propozycji. W Stanach takiej Jennifer Lawrence, która jest młodziutka, nikt nie traktuje niepoważnie ze względu na wiek i brak wykształcenia, przeciwnie - może dostać Oscara za świetną rolę i dalej grać w filmach. U nas jest inaczej. Po pierwsze, nie mamy i nigdy nie będziemy mieć takiego rynku co Stany, a co za tym idzie - tylu ról dla kobiet. Po drugie, u nas wciąż pokutuje mit szkoły teatralnej i cały czas słyszałam, że jestem za młoda, że nie zasłużyłam na te wszystkie nagrody, bo nie jestem po szkole.

Reklama

- Spotkałam się z dużą falą zawiści ze strony środowiska filmowego. Niektórzy sugerowali, że wzięłam się z ulicy, że ten sukces to dzieło przypadku, a kompletnie nie mieli pojęcia, że od 13. roku życia na niego pracowałam, rozwijając się pod tym kątem na przykład w Ognisku Teatralnym U Machulskich. To, że nie poszłam w tym roku na studia i chciałam zrobić sobie przerwę, bo "Miasto..." kompletnie mnie wyczerpało, też nie było dobrze odebrane. A ja musiałam odpocząć, bo po zakończeniu zdjęć byłam emocjonalnie martwa. Weszłam w tę rolę na sto procent i trudno mi było z niej wyjść, ponieważ nie miałam jeszcze wypracowanych mechanizmów obronnych. Zniszczyłam się wewnętrznie. A potem jeszcze premiera i medialne trzęsienie ziemi... Nie byłam na to do końca gotowa.

Brak propozycji musiał być rozczarowaniem.

- Ogromnym. Przyznam, że naiwnie myślałam, iż skoro wszyscy mnie chwalą, skoro moja rola została doceniona, to coś za tym pójdzie. Nikomu o tym nie mówiłam, ale miałam taką cichą nadzieję. A tu cisza, telefon nie dzwonił. Teraz już wiem, że nagrody mogą niczego nie zmienić.

Ponoć istnieje coś takiego jak klątwa nagrody.

- Ponoć tak, ale udało mi się już ją przerwać, wygrałam przesłuchanie do monodramu w teatrze Polonia. To będzie mój debiut sceniczny.

W "Porozmawiajmy po niemiecku" Łukasza Kosa znowu grasz "dziewczynę wojenną". Nie boisz się, że zostaniesz wrzucona do szufladki?

- Ta bohaterka jest zupełnie inna niż Biedronka. Tekst nie jest fikcyjnym dramatem, ale znalezionym przez varsavianistę Krzysztofa Jaszczyńskiego pamiętnikiem dziewczyny, która pisała go w latach 1941-1943. Zaczęła, mając 15 lat, a skończyła w wieku 17. Jej spojrzenie na problem okupacji jest zaskakujące, dla niektórych może być nawet szokujące. Kompletnie różni się od tego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

- Bo przecież kobiety podczas wojny to były albo matki cierpiące, albo dzielne sanitariuszki. A moja bohaterka w nic się nie angażuje - jest młoda i chce czerpać z życia pełnymi garściami. Nie godzi się na zastaną rzeczywistość, nie ma zamiaru z niczego rezygnować. Jest jak Scarlett O’Hara - gdy została bez pieniędzy, szyła sobie piękne suknie z firan, nie poddając się biedzie. Moja bohaterka odkrywa też rodzącą się w niej kobietę oraz to, jak działa na facetów. W niemieckich oficerach nie widzi wrogów, tylko przystojnych, dobrze ubranych mężczyzn. Ten pamiętnik to manifest: jest wojna, ale ja wybieram młodość, wybieram życie.

Ty też jesteś młoda, ale życie prowadzisz bardzo dorosłe.

- Zawsze czułam się bardziej dojrzała od rówieśników, ale to prawda, że wiele rzeczy spotyka mnie za szybko i płacę za to wysoką cenę. Może na zewnątrz tego nie widać, ale najbliższe mi osoby wiedzą, że to, co się wokół mnie dzieje, nie jest dla mnie takie proste, że nie ze wszystkim sobie radzę. Był okres, gdy w mediach było mnie sporo i starałam się o tym nie myśleć, ale prawda jest taka, że z dnia na dzień stałam się osobą publiczną. Nagle trzeba uważać, co się mówi, bo wszystko może zostać wyrwane z kontekstu i przeinaczone. A ja nie mam na to wpływu. Czułam się non stop oceniana, a nie mam zamiaru wychodząc z psem na spacer czy pędząc na próbę do teatru, martwić się tym, że mam tłuste włosy i dres na sobie. I nie zamierzam się zmieniać. Oczywiście, czasem mam ochotę spakować plecak, wziąć wszystkie oszczędności i wyruszyć w nieznane, uciekając od tej całej odpowiedzialności, ale plany podróżnicze muszą poczekać. Teraz wpadłam w wir pracy nad spektaklem, potem będą egzaminy do szkoły teatralnej. Mam nadzieję, że jeśli je zdam, to wszyscy krytykanci w końcu się ode mnie odczepią (śmiech).

Niedawno skończyłaś 20 lat i przestałaś być nastolatką. Myślisz już o sobie: kobieta?

- Coraz częściej. Chociaż czasem wychodzi ze mnie dzieciak. Jestem w okresie przejściowym, czuję, że szybko się zmieniam. Minęły dwa lata, odkąd stanęłam na planie "Miasta...", i dzisiaj jestem kompletnie inną osobą. Dopiero poznaję siebie.

Zadajesz sobie dużo pytań?

- Jestem refleksyjna, w głowie mam potok myśli. Czasem to aż przytłacza. Ale może to normalne, że w moim wieku człowiek zadaje sobie pytania o życie i szuka na nie odpowiedzi? Chociaż ostatnio znowu mam na to mniej czasu (śmiech). Jednak tym razem wiem już, że nie można rzucić się tylko w wir pracy, a o reszcie zapomnieć. Już mam świadomość, że człowiek wychodzi z tego okaleczony, więc się pilnuję. Nie zapominam o sobie. Musi być równowaga.

Co jest najciekawszego w odkrywaniu tej kobiecości?

- To, że jest w niej siła. To zresztą działa w obie strony, bo im silniejsza czuję się ze sobą, tym częściej widzę w sobie kobietę. Każde, nawet najmniejsze zwycięstwo nad swoimi słabościami, przekroczenie kolejnej granicy, której bałam się przekroczyć, daje moc. Mam zresztą dobre wzorce w domu - mama i babcia to silne osobowości. Babcia urodziła się trzy miesiące przed terminem i choć lekarze nie dawali jej żadnych szans, przeżyła.

Czego nauczyła cię mama?

- Kiedy zobaczyła, że znalazłam swoją pasję i zrozumiałam, co chcę w życiu robić, zaakceptowała moją decyzję oraz fakt, że szkoła i niektóre przedmioty schodzą na dalszy plan. Pokazała mi, że trzeba iść swoją drogą, a nie przemykać utartymi szlakami.

Nie miała zastrzeżeń do twojej rozbieranej sceny w "Mieście..."? W końcu chodziłaś jeszcze do liceum.

- Obie byłyśmy świadome, że rozbiera się moja postać, nie Zofia Wichłacz. Co nie zmienia faktu, że na planie towarzyszył mi ogromny stres. Niby wiesz, że potem w kinie zobaczy to mnóstwo widzów, ale świadomość, że jesteś tu i teraz, przed tymi konkretnymi osobami, i to mężczyznami, jest krępująca. Tak naprawdę jednak trudniejsze niż jednorazowe zrzucenie z siebie ręcznika jest oddanie niektórych emocji.

Aktorka, której chciałabyś kiedyś dorównać, to...

- ...Meryl Streep. Podoba mi się to, że pozostała normalna. Godzi pracę z posiadaniem licznej rodziny i prowadzeniem domu oraz nie wstydzi się przyznać, że kiedy nic jej się nie chce, to po prostu zamawia pizzę na obiad. Nie odmładza się, nie odchudza, nie dała się wpędzić w całe to szaleństwo. Ktoś ją kiedyś zapytał, jak to jest być wielką aktorką, a ona odpowiedziała, że dla niej to normalna praca i po prostu stara się ją wykonywać jak najlepiej. Równie dobrze mogłaby sprzątać w knajpie i też dawałaby z siebie wszystko. Dla mnie to kwintesencja tego, jak powinno się myśleć o tym zawodzie. Streep to tytanka pracy i prawdziwa gwiazda, chociaż to określenie teraz mocno się zdewaluowało. Dziś nazywa się tak kogoś, kto pokazał dekolt czy nogę, albo dlatego, że jest czyjąś dziewczyną.

Streep bardzo entuzjastycznie zareagowała, kiedy Patricia Arquette odbierając Oscara, powiedziała, że kobiety powinny walczyć o równe prawa w biznesie filmowym. W Polsce kino to też jest wciąż męski świat?

- Kobiety cały czas zarabiają mniej niż mężczyźni. Dobrze, że ktoś głośno to powiedział. Liczba ról dla kobiet też jest znacznie mniejsza, chociaż to się ostatnio poprawia. Jest tyle świetnych aktorek, które nie grają wcale albo robią to bardzo rzadko. Dlatego ja też, gdy dostałam Orła, powiedziałam, że proszę o więcej ról dla nas. Zaczęłam aktywne życie zawodowe i mam zamiar walczyć o tę równość.

Jaki jest twój największy sukces?

- Pewnie sporo osób to zdziwi, ale wcale nie nagrody, tylko mój związek, w którym jestem już od ponad czterech lat. Z moim chłopakiem dorastaliśmy razem, jesteśmy już zupełnie innymi ludźmi niż na początku. My się zmieniliśmy i nasz związek się zmienił, a mimo to trwamy przy sobie. To jest relacja, która, mam nadzieję, potrwa całe życie.

Brzmisz jak niepoprawna romantyczka.

- Może to dziś niemodne, ale jestem nostalgiczna. Dlatego przeraża mnie kierunek, w którym zmierza świat. Technologia zabija romantyzm. Kiedyś nie było komórek, więc jeśli ktoś się z kimś umówił, to przychodził i czekał, a nie pięć minut wcześniej przekładał spotkanie. Dziewczyna idąc na randkę, zastanawiała się: przyjdzie czy nie? I trwała w niepewności aż do samego końca. Przez cały ten postęp zniknęła magia. Żyjemy w świecie, w którym na każde pytanie szuka się odpowiedzi w Google.

Ale ty jesteś idealistką?

- Wierzę w miłość. Ważni są dla mnie ludzie: moi bliscy i przyjaciele, dlatego na co dzień walczę o dobre relacje z nimi. Ważne, żeby się w tym świecie nie zagapić, "nie jechać na autopilocie". Wierzę w niedzisiejsze ideały i przeraża mnie cały ten konsumpcjonizm, wyścig szczurów. Dla mnie to nie sukces jest w życiu najważniejszy, ale prawda i bycie w zgodzie ze sobą.

Masz 20 lat, czujesz, że świat stoi przed tobą otworem?

- Mam czasem takie wrażenie. Czuję, że mimo młodego wieku udało mi się spełnić swoje marzenia, i może dlatego wierzę, że tak pozostanie. A nawet jeśli będzie gorzej, nawet jeśli parę razy się potknę i upadnę, to też dobrze. Życie jest również po to, żeby popełniać błędy. Przez długi czas byłam dla siebie zbyt surowa, stałam nad sobą z batem, bo musiałam być najlepsza. Teraz dla swojego zdrowia psychicznego postanowiłam, że wyhamuję. Uczę się być dla siebie dobra, wybaczać sobie niedociągnięcia i podchodzić do siebie z miłością. Lubić siebie, bo to bardzo ważne. To jest długa droga, ale już na nią weszłam i nie zamierzam zbaczać z kursu. Dlatego wierzę, że uda mi się ciężką pracą osiągnąć to, co zamierzam.

Iga Nyc

PANI 6/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy