Reklama

Ryzykantka z zasadami

Była przed trzydziestką, gdy w Hollywood powstał film inspirowany jej życiem. Pracowała już wtedy jako ekspert do spraw obronności, terroryzmu i broni chemicznej w sztabie doradców Billa Clintona. Uznanie przyniosła jej książka, w której opisała swoje spotkania z najgroźniejszymi terrorystami. Jessica Stern opowiada naszej korespondentce w USA, jak docierała do przywódców ekstremistycznych ugrupowań i dlaczego ryzykowała dla tych spotkań życie.

Spotykała się pani sam na sam z najgroźniejszymi terrorystami świata bez żadnej ochrony i gwarancji bezpieczeństwa?

Jessica Stern: - Zgadza się. W poszukiwaniu moich rozmówców przez pięć lat jeździłam po świecie. Docierałam do ich odludnych siedzib, obozów uchodźców, a nawet więzień. Byli wśród nich ekstremiści muzułmańscy i żydowscy. Choć sama jestem Żydówką, starałam się być bezstronna. Interesowała mnie istota terroru, nie ideologia, w imieniu której jest stosowany.

Terroryści bywają nieobliczalni, a pani działała sama. Ryzykowała pani życie. Dlaczego?

Reklama

- Nie kryję, że to nie był przypadek. Napisałam o tym moją ostatnią książkę "Denial. A memoir of Terror" (polski tytuł: To nie mogło się zdarzyć - red.). Miałam 15 lat, gdy razem z siostrą zostałam brutalnie zgwałcona w rodzinnym domu na przedmieściach Bostonu. Sprawca wszedł za nami do domu podczas nieobecności ojca - moja matka zmarła, gdy miałam dwa lata. Zagroził, że jeśli się komuś przyznamy, co zaszło, wróci i nas zabije. Mimo że opowiedziałyśmy o wszystkim policji, nigdy nie został ujęty. Zidentyfikowałam go po latach, już jako dorosła osoba, gdy z powodu nowych okoliczności ponownie otwarto tę sprawę. Okazało się, że był seryjnym gwałcicielem dzieci, ale już wówczas nie żył - popełnił samobójstwo. Po latach zdałam sobie sprawę, że moja obsesja związana z poznawaniem ludzi, którzy dopuszczają się przemocy - a terroryści robią to na ogromną skalę - wynikała z potrzeby zmierzenia się z tamtą sytuacją.

Czym się pani zajmowała, zanim zaczęła pani rozmawiać sam na sam z terrorystami?

- Przez kilka lat zajmowałam się pracami nad bronią chemiczną w krajowym laboratorium nuklearnym. Jestem chemikiem po MIT (Massachusetts Institute of Technology - jedna z najlepszych uczelni w USA - red.), wykładam na Harvardzie. A w latach 90. pracowałam w sztabie ekspertów doradzających prezydentowi Clintonowi w sprawach obronności. Zarządzałam też jednym z zespołów w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, który - między innymi - przeciwdziałał przemytowi głowic nuklearnych z terenów byłego ZSRR.

Z pani biografii wynika, że pracując dla Billa Clintona, miała pani dwadzieścia parę lat! Widziałam pani zdjęcia z tego okresu: drobna długowłosa dziewczyna. Jak dostała pani pracę w Białym Domu na takim stanowisku przed trzydziestką?!

- Uwagę rządowych ekspertów zwrócił pewnie mój doktorat z obronności i moje późniejsze badania naukowe związane z bronią chemiczną. Któregoś dnia po prostu dostałam propozycję z Białego Domu i ją przyjęłam. W Waszyngtonie sporo dowiedziałam się o zorganizowanym terroryzmie. Gdy współpraca z prezydentem Clintonem się zakończyła, postanowiłam napisać książkę o wykorzystywaniu przez terrorystów broni chemicznej. Zbierając do niej materiały, uzmysłowiłam sobie, że sporo osób oskarżonych o ataki terrorystyczne, w tym nabywanie broni chemicznej i biologicznej, przebywa w USA. Postanowiłam do nich dotrzeć.

Było trudno?

- Ku mojemu zdziwieniu większość z nich, słysząc, że zbieram materiały do książki, chciała się spotkać. Byli zaskoczeni, że ktoś chce wysłuchać ich racji. Porozmawiać, nie osądzać.

Pamięta pani pierwszego terrorystę, z którym pani rozmawiała?

- Oczywiście. Nazywał się Terry Nobel. Był Amerykaninem. Właśnie wyszedł z więzienia, w którym siedział za próbę zatrucia ujęcia wody pitnej w Chicago i kilku innych dużych miastach w USA. Mieszkał w barakowozie w Teksasie. Tam się spotkaliśmy. Jadąc do niego, wiedziałam, że robił to, co robił, bo uważał, że metropolie są siedliskiem zła. Był przekonany, że ma bezpośrednią relację z Bogiem, który nakazał mu zniszczenie "Sodomy i Gomory".

Spotkała się pani sam na sam w barakowozie na odludziu z facetem, który w poczuciu misji chciał pozbawić życia miliony ludzi? Przecież w każdym momencie rozmowy mógł panią zaatakować.

- Jadąc do niego, uprzedziłam policję. Początkowo chciałam się spotkać z tym człowiekiem w towarzystwie zaprzyjaźnionego psychologa, ale odmówił. Pojechałam więc sama. I może właśnie dzięki temu udało mi się nawiązać z nim bliski kontakt. Chętnie o sobie opowiadał. Okazał się bardzo religijny - znał na pamięć całe fragmenty Biblii. I nie miał poczucia winy. Uważał się za obrońcę moralności. Nie mogłam tego zrozumieć. Postanowiłam więc pójść o krok dalej, dotrzeć do najbardziej niebezpiecznych terrorystów świata i posłuchać, co mają do powiedzenia. Tak zaczęła się moja kilkuletnia podróż: Pakistan, Syria, Afganistan, Libia, Palestyna, Arabia Saudyjska, Strefa Gazy... Wyruszając, nie sądziłam, że dotrę osobiście do wpływowych postaci z Al-Kaidy, Islamskiego Dżihadu, Hezbollahu czy Hamasu, najbardziej ekstremalnych ugrupowań terrorystycznych świata.

Pani książka "Terror w imię Boga" z opisem rozmów z liderami ekstremistycznych ruchów była wydarzeniem. Samotnie podróżująca trzydziestolatka nakłoniła poszukiwanych terrorystów do wyznań. Jak pani tego dokonała?

- Pomógł mi przypadek. Podczas mojej pierwszej podróży do Pakistanu spotkałam Ahmeda Rashida, pakistańskiego dziennikarza, który przedstawił mnie ludziom z ekstremistycznej grupy religijnej Jamaat-e-Islami. Na ich wiecu poznałam reportera, który pisał do gazetek wydawanych przez Dżihad. Nigdy wcześniej nie spotkał Amerykanki, a do tego Żydówki, i był tym bardzo zaintrygowany.

Uosabiała pani to, czego nienawidził.

- Ale byłam też dla niego egzotycznym zjawiskiem: młoda kobieta w dżinsach, z rozpuszczonymi włosami i sznurkiem pereł na szyi, a do tego całkiem nieźle zorientowana w światowym terroryzmie. To go fascynowało. Dużo rozmawialiśmy. Tłumaczyłam mu, że jestem naukowcem, nie dziennikarką ani przedstawicielem wywiadu. I że chcę spotkać radykalnych przywódców, by poznać ich racje z pierwszej ręki. W końcu zaczął mi pomagać. Dzięki niemu dotarłam do pierwszych terrorystów.

Z kim z ważnych pani rozmawiała?

- Między innymi z Mohammadem Husseinem Fadlallahem, duchowym przywódcą Hezbollahu, znanym z wypowiedzi w stylu: "każdy Żyd, który zajmie budynek lub grunt należący do Palestyńczyków, jest naszym celem". Z przywódcami Lashkar-e-Taiba, pakistańskiego ugrupowania zbrojnego odpowiedzialnego za ataki w Bombaju w 2008 roku. Z doktorem Rantisim i Abu Shanabem, politycznymi przywódcami Hamasu, organizacji, która za jeden ze swoich celów uznaje "zniszczenie Izraela". 

Potrafiła pani z nimi rozmawiać bez osądzania?

- Podchodziłam do moich rozmówców z empatią, ale nie należy tego mylić z sympatią.

Niezależnie od pani intencji zdobywane przez panią informacje mogły być potem użyteczne dla ludzi zwalczających terrorystów. Zastanawiam się, dlaczego terroryści w ogóle decydowali się na rozmowy z panią?

- Chcieli mnie wykorzystać do swoich celów - nie mam co do tego wątpliwości. Wielu sądziło, że jednak pracuję dla CIA. Przygotowywali się do spotkań ze mną, licząc, że ich przekaz dotrze do amerykańskiego rządu w takiej formie, na jakiej im zależało. Jako szowiniści zakładali, że uda im się mną manipulować. Dla wielu moich rozmówców byłam pierwszą kobietą z Zachodu, z którą osobiście rozmawiali. Podobno do dziś jestem najbardziej znaną Amerykanką wśród mudżahedinów. (śmiech)

Lekceważenie to dość trudny punkt wyjścia do rozmowy.

- Ale byłam go świadoma. Starałam się zadawać im pytania, których się nie spodziewali i kilka razy udało mi się "rozbić" przygotowany scenariusz. Tak było np. podczas spotkania w Islamabadzie z Fazlurem Rahmanem Khalilem, bliskim współpracownikiem Osamy bin Ladena. Jego ludzie wprowadzili mnie do odrapanego, brudnego pokoju bez mebli. Kazali usiąść na leżącej na podłodze szmacie - na ścianach wisiały zdjęcia karabinów maszynowych. Ktoś podał mi brudny, obtłuczony kubek z obrzydliwą herbatą z tłustym mlekiem. Pijąc pierwszy łyk, zastanawiałam się, czy nie jest zatruta. Potem Khalil zaczął recytować przygotowane frazesy o tym, że Al-Kaida nie ma w Afganistanie żadnych militarnych obozów treningowych itp. Wiedziałam, że jeśli jakoś nie zbiję go z tropu, niczego się nie dowiem. Nagle w trakcie tej jego propagandowej recytacji zapytałam, czy mogę poznać jego żonę. I to był strzał w dziesiątkę. Pytanie go zaskoczyło i odruchowo wyraził zgodę. 

Co to wniosło do badań nad terroryzmem?

- Ten człowiek zaprowadził mnie do swojego domu, który okazał się przeciwieństwem obskurnej nory, z której dowodził terrorystami. Znalazłam się w ogromnej, niezwykle luksusowej posiadłości. Jego żona okazała się piękną, elegancką, doskonale wykształconą kobietą z prominentnej saudyjskiej rodziny. Ich dom był urządzony z przepychem. Służący natychmiast podali mi świeży sok z mango - tym razem w pięknej szklance. Gdybym po prostu zapytała go podczas rozmowy, jak wygląda jego życie, wygłosiłby kilka ogólników, z których niczego bym się nie dowiedziała. Wizyta w jego domu dostarczyła mi cennej informacji, która potem okazała się powszechną zasadą: większość liderów ugrupowań terrorystycznych prowadzi podwójne życie. Dla swoich wychowanków i "towarzyszy broni", których namawiają na samobójcze ataki, tworzą obraz bezgranicznie oddanych sprawie idealistów - stąd te obskurne siedziby sugerujące, że dla nich nie liczy się nic poza "walką o sprawę". Jednak "po godzinach" wielu z nich wraca do pałacowych rezydencji, pięknych żon i luksusowych aut, by cieszyć się życiem. Gdy dzieliłam się potem tą wiedzą z szeregowymi rekrutami Dżihadu czy Hezbollahu, odkryłam, że nie mają o tym pojęcia. Od nich przywódcy wymagali poświęcenia "dla sprawy" wszystkiego. Większość szeregowych "żołnierzy" organizacji terrorystycznych bezgranicznie wierzy swoim liderom i ideologom.

W jaki sposób nawiązywała pani kontakt ze swoimi rozmówcami? Było mało prawdopodobne, że są do pani dobrze nastawieni "na wejściu".

- Mało mówiłam o sobie: tylko tyle, że jestem naukowcem z Harvardu i zbieram informacje do książki na temat największych światowych ruchów i ich przywódców. By przełamać lody, wręczałam uniwersytecki długopis - niby nic wielkiego, ale czasem jakoś ocieplało atmosferę. Raz w zamian dostałam piękny szal z kaszmiru, który mam do dziś. Kiedy indziej zaofiarowano mi... kałasznikowa. (śmiech) Rozmowę zaczynałam bez kurtuazyjnej wymiany zdań, bo nie chciałam, by terroryści mieli wrażenie, że chcę się z nimi spoufalać czy jakoś nimi manipulować. Spokojnie zadawałam pytanie po pytaniu, słuchałam w skupieniu odpowiedzi i robiłam notatki. To wszystko. Po wywiadzie zawsze pozwalałam im je czytać. Niektórzy dodawali wtedy jakiś ciekawy komentarz.

Czuła pani podczas którejś z tych rozmów, że pani życie jest realnie zagrożone?

- Po kilku spotkaniach wiedziałam, że budowanie atmosfery strachu przez ludzi aranżujących moje spotkania z terrorystami to rutynowy element ich spektaklu. Zależało im, żebym czuła się zastraszona. Najbardziej niepewna tego, jak skończy się moja "przygoda", byłam chyba podczas spotkania z przywódcą Hezbollahu, Mohammadem Husseinem Fadlallahem. Człowiek, który mnie do niego prowadził, kazał mi wejść do budynku, w którym miała się odbyć rozmowa, klatką schodową na tyłach domu. Czasem robi się tak, by wykonać na kimś egzekucję. Pamiętam, że przed przekroczeniem progu na chwilę zamarłam. Przez głowę przeszła mi myśl, że to koniec. Okazało się jednak, że na piętrze czekała na mnie kobieta, która dokładnie mnie przeszukała. Musiałam zdjąć zegarek, ale po pozwolono mi wziąć na rozmowę torebkę i aparat fotograficzny. Analizując potem całą sytuację, doszłam do wniosku, że wszystkie te środki ostrożności były grą pozorów. Gdybym chciała przemycić bombę, łatwiej byłoby mi ją ukryć w aparacie niż w zegarku. Na kolejnych spotkaniach różne "zastraszające chwyty" nie robiły już na mnie wrażenia.

A co panią najbardziej zaskoczyło podczas tych rozmów?

- Nie spodziewałam się, że tylu tych bezwzględnych mężczyzn, często odpowiedzialnych za śmierć setek ludzi, zechce mi opowiadać o swoich osobistych bolączkach, ludzkich dramatach. Czasem wystarczało, że zadałam jedno pytanie. Miałam wrażenie, że nigdy wcześniej nikt nie okazał im zainteresowania. Na przykład Mir Aimal Kasi, człowiek odpowiedzialny za zamordowanie dwóch agentów w siedzibie CIA w Wirginii, który był na liście dziesięciu najbardziej poszukiwanych przestępców w USA, opowiadał mi z pasją o swoim dzieciństwie spędzonym w obozie dla uchodźców w Pakistanie, gdzie od najmłodszych lat bawił się z kolegami w "świętą wojnę". Okazał się też miłośnikiem Szekspira i poezji Miltona. Pisał potem do mnie z więzienia bardzo osobiste listy. Inny terrorysta ze łzami w oczach opowiadał, jak będąc chłopcem, musiał patrzeć w więzieniu na torturowanie ojca. Wielu mówiło o śmierci krewnych, przyjaciół i dręczącym ich w związku z tymi wspomnieniami poczuciu bezsilności.

Pomogło to pani zrozumieć, czemu tylu młodych ludzi zostaje dziś terrorystami?

- Bardzo często stoi za tym głębokie poczucie poniżenia, którego doznali w młodości. I to niekoniecznie od wrogów swojego narodu. Byłam zaszokowana, jak wielu chłopców, którzy pobierają nauki w medresach, jest molestowanych seksualnie. Gwałty są tam na porządku dziennym. Podobne rzeczy dzieją się też w afgańskiej armii i wielu innych organizacjach militarnych. Muzułmańscy chłopcy, którzy doświadczyli gwałtu, zamiast nienawidzić swoich prześladowców, czują pogardę wobec siebie. Swoje życie postrzegają jako bezwartościowe, pozbawione godności. Udział w "świętej wojnie", szansa zostania męczennikiem to dla nich przede wszystkim okazja na odzyskanie szacunku do siebie. W ich kulturze to ważniejsze od życia.

Nie chodzi o ideologię i religię?

- Nie w takim stopniu, jak sądzimy. W praktyce wielu zatrzymanych terrorystów ma mgliste pojęcie na temat sprawy, w imię której walczą. Posługują się sloganami. Dziś indoktrynacja religijna nie jest już nawet koniecznym etapem przy rekrutowaniu nowych członków do grup terrorystycznych. Chętnie przyjmuje się chłopców, których pociąga sama idea udziału w "świętej wojnie". Dżihad zaczyna przypominać kulturę pop. Jest już np. "dżihadowy" rap. A wielu nowych członków bojówek to po prostu fani zespołów wykonujących te utwory. Co nie zmienia faktu, że są skłonni wykonywać bezwzględne misje na rozkaz swoich liderów.

Wciąż jeździ pani na spotkania z terrorystami?

- Od ataku na World Trade Center w 2001 roku wiele się zmieniło w krajach, do których jeździłam, pracując nad książką. Dziś zagrożenie dla ludzi z Zachodu jest tam nieporównywalnie większe niż wtedy. I choć członkowie Dżihadu, z którymi przeprowadzałam wywiady, zapraszali mnie na przyjęcie z okazji wydania mojej książki, (śmiech) nie planuję wyjazdów w tamte strony. Od czasu pracy nad książką zaszła jeszcze jedna zmiana: przeszłam terapię, by wreszcie raz na zawsze uporać się z psychicznymi konsekwencjami gwałtu, a jedną z nich był bardzo niski poziom lęku w sytuacjach zagrożenia. U ludzi, którzy doznali silnego urazu psychicznego redukuje się często zdolność do przeżywania emocji. To reakcja obronna psychiki przed potencjalnym cierpieniem. W praktyce działało to tak, że drżące ręce czy przyspieszone bicie serca interpretowałam jako ekscytację przed spotkaniem, nie lęk. Ta cecha pomagała mi w zbieraniu materiałów do książki, ale utrudniała normalne życie, bo niełatwo mi było odczuwać również inne emocje. Terapia to zmieniła. Można powiedzieć, że wydałam tysiące dolarów, by uniemożliwić sobie dalszą karierę. (śmiech) A mówiąc serio, wychowuję teraz dorastającego syna, wiem, że jestem mu potrzebna, i również dlatego nie chcę już ryzykować życia. Wprawdzie piszę teraz nową książkę o terrorystach, ale takich, którzy poddali się resocjalizacji. To mój projekt na najbliższe pięć lat. Na szczęście nie wymaga bywania w ryzykownych sytuacjach.

Pani życiorys to gotowy scenariusz na film.

- Na dodatek już go nakręcono! (śmiech) Byłam inspiracją dla postaci doktor Julii Kelly w filmie "Peacemaker" (rolę młodej ekspertki do spraw terroryzmu zagrała Nicole Kidman. Jej filmowym partnerem był George Clooney - red.). Doradzałam na planie, co nie znaczy, że wszystko w tym filmie jest takie jak w realnym życiu. W przeciwieństwie do Nicole Kidman jako pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego nie zajmowałam się np. rozbrajaniem bomb. (śmiech) Naprawdę zmagałam się za to z bardzo realnym wówczas zagrożeniem nielegalnego przemytu broni masowego rażenia na teren Ameryki. Ale to już całkiem inna historia.

Rozmawiała Elżbieta Gołębiewska/USA

Twój Styl 3/2013


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy