Reklama

Róisín Murphy: Dostałam drugą szansę

Wraca po ośmiu latach z solową płytą "Hairless Toys". W tym czasie zdążyła rozstać się z wieloletnim partnerem, znaleźć nowego mężczyznę i urodzić dwójkę dzieci. Ale choć Róisín Murphy, niegdyś wokalistka kultowego Moloko, przekroczyła czterdziestkę, to wciąż jest kolorowym ptakiem współczesnej muzyki klubowej.

Długo cię nie było. Nie za długo?

Róisín Murphy: Oj tak, już trochę za długo (śmiech). Sporo czynników się na to złożyło. Zajmowałam się w tym czasie moimi dziećmi i nagrywałam mniejsze rzeczy, takie jak krążek "Mi Senti" z coverami włoskich klasyków, który zrobiłam razem z moim obecnym partnerem Sebastianem Properzim. Nie zastanawiałam się specjalnie nad tym, kiedy w końcu zbierze się materiał na mój własny album, bo nie spinałam się , że muszę jak najszybciej wrócić na rynek. W moim życiu wiele rzeczy dzieje się przypadkiem. Moloko zaczęło się od tego, że powiedziałam do Marka Brydona na imprezie: "Podoba ci się mój obcisły sweterek? Zobacz, jak dobrze wygląda na moim ciele". Chwilę później byliśmy parą i nagrywaliśmy razem płytę, która stała się hitem. Wszystko toczy się swoim naturalnym rytmem. W zeszłym roku wysłałam dzieciaki na pięciotygodniowe wakacje do dziadków, więc wykorzystałam ten czas i weszłam do studia. Pierwszy raz od ich urodzin miałam tyle przestrzeni tylko dla siebie. I tak powstała najbardziej poetycka z moich płyt. Przynajmniej w warstwie tekstowej.

Reklama

Wciąż czujesz się związana ze sceną muzyki klubowej?

- Oczywiście! W końcu imprezowałam chyba w każdym możliwym rodzaju klubu, jaki tylko istnieje na tej planecie, i w wielu z nich słyszałam swoje kawałki (śmiech). Trochę żałuję, że już nie mam tyle czasu, żeby chodzić w takie miejsca. Teraz słucham setów DJ-skich w siłowni, kiedy biegam na bieżni. Zresztą nigdzie się nie ruszam bez mojego iPoda.

Idealny dzień?

- Iść przed siebie ze słuchawkami na uszach, słuchać muzyki i rozmyślać.

Masz dwójkę dzieci. To rewolucja w twoim życiu?

- Zawsze wiedziałam, że chcę mieć dzieci, ale odłożyłam to na ostatnią chwilę - miałam 35 lat, gdy zaszłam w pierwszą ciążę. Kiedy urodziłam córkę, wyjechałam na kilka miesięcy do Irlandii i tam moja mama nauczyła mnie, jak to jest być rodzicem. Uratowała mnie, bo potrzebowałam dokładnej instrukcji obsługi (śmiech). Gdy zabierałam dziecko ze szpitala, byłam przerażona tym, jaka to ogromna odpowiedzialność. Myślałam, że nie dam rady. Na szczęście kultura irlandzka jest przyjazna dzieciom, w moim kraju ludzie je uwielbiają. To było dobre miejsce, żeby stawiać pierwsze kroki jako mama. Potem musiałam się jeszcze nauczyć, jak być samotną matką, bo rozstałam się z partnerem, kiedy córka miała dziewięć miesięcy. Ciężko to przeżyłam. Chciałam mieć prawdziwą, pełną rodzinę, więc to był dla mnie szok. Przy synu było już znacznie łatwiej. Szczególnie że miałam u swojego boku świetnego mężczyznę, z którym zdecydowałam się na dziecko już po roku znajomości.

Szybko...

- I każdemu to polecam. Znajdowałam się w szczytowym punkcie zakochania i jednocześnie byłam w ciąży. Tyle endorfin naraz... czułam się jak na haju (śmiech). Dostałam drugą szansę na posiadanie prawdziwej rodziny. I chociaż ten haj trochę już minął, jestem wciąż niesamowicie szczęśliwa. W końcu mam w domu przystojnego i pełnego pasji Włocha, który na dodatek dobrze gotuje. Czego chcieć więcej? (śmiech) W moim życiu jest teraz mnóstwo miłości. A jeszcze doszła radość związana z wydaniem płyty. Czyste szaleństwo.

Iga Nyc

PANI 5/2015


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy