Reklama

Pochwała niedoskonałości

Zachwyca talentem i słowiańską urodą. Pochodzi z Australii, ale jej matka jest Polką. Zakochana w filmach Kieślowskiego Mia Wasikowska wyrasta na jedną z największych gwiazd kina. Grała w filmach Tima Burtona i Gusa Van Santa, a niebawem wystąpi u Jima Jarmusha.

W październiku skończy 22 lata, a amerykański tygodnik „Time” umieścił ją na liście stu najbardziej wpływowych osób świata. Podczas gdy jej rówieśnicy najchętniej występują w młodzieżowych komediach i stają się idolami nastolatków, ona wybiera wyłącznie ambitne produkcje.

O Wasikowskiej zrobiło się głośno, gdy zagrała główną rolę w „Alicji w Krainie Czarów” Tima Burtona. Partnerowały jej takie gwiazdy jak Johnny Depp i Helena Bonham Carter, ale to na niej skupiła się cała uwaga mediów. Wszyscy zastanawiali się, kim jest ta drobna blondynka o wyglądzie 15-latki i spojrzeniu starszej kobiety.

Reklama

Paparazzi wywęszyli świeżą krew i… szybko się rozczarowali. Mia jest świetną aktorką, ale unika skandali, nie daje się przyłapać w dwuznacznych sytuacjach, niechętnie opowiada o sobie. Dlatego, chociaż gra w głośnych produkcjach, może spokojnie przechadzać się po ulicach Los Angeles czy Nowego Jorku bez asysty ciekawskich fotoreporterów.

„Mia intryguje, ponieważ nosi w sobie tajemnicę, nie zdradza wszystkiego. Woli obserwować niż mówić. I nie daje się omamić blichtrem oraz pozorną sławą”, twierdzi Glenn Close. Aktorki spotkały się na planie filmu „Albert Nobbs” Rodriga Garcíi (światowa premiera we wrześniu 2011).

Mia Wasikowska pochodzi z artystycznej rodziny – jej mama Marzena Wasikowska jest fotografem, a ojciec John Reid znanym w Australii malarzem. Rodzice zawsze zachęcali córkę do kreatywności. Dlatego od 9. do 15. roku życia intensywnie trenowała balet, w sali ćwiczeń spędzała osiem godzin dziennie. Myślała, że z tańcem zwiąże swoją przyszłość.

Pojawiły się jednak wątpliwości. „W balecie zbyt dużą wagę przywiązuje się do zdobywania fizycznej perfekcji”, uważa Australijka. A ją zawsze bardziej interesowała niedoskonałość, której pochwałę znajdowała w filmie. Mia uwielbiała europejskie i australijskie kino niezależne i postanowiła spróbować swoich sił w aktorstwie.

Za oceanem jej kariera nabrała tempa po roli Sophie, nastolatki mającej myśli samobójcze, w serialu HBO „In Treatment”. Niedługo Wasikowską będziemy mogli oglądać w filmie Cary’ego Fukunagi „Jane Eyre” (premiera 14 października), adaptacji jednej z najgłośniejszych w literaturze historii miłosnych.

PANI: Czytałaś powieść Charlotte Brontë, zanim otrzymałaś scenariusz?

Mia Wasikowska: Chciałam przeczytać tę książkę już dawno temu, ale udało mi się po nią sięgnąć dopiero w 2009 roku. Byłam tak zachwycona, że nim dotarłam do końca, złapałam za telefon, zadzwoniłam do mojego agenta i zapytałam, czy jakaś wytwórnia nie ma w planach ekranizacji. Powiedział, że nie, co bardzo mnie zasmuciło. Jednak dwa miesiące później, ku mojemu zaskoczeniu, w swojej skrzynce mailowej znalazłam scenariusz. Od razu zgłosiłam się na casting. Ale nie oglądałam żadnej z poprzednich wersji filmowych.

Co tak bardzo zafascynowało cię w postaci Jane Eyre?

- Byłam pod wrażeniem jej siły charakteru. To dziewczyna, która ma dopiero 18 lat, jednak nie idzie na żadne kompromisy. Otrzymała wiele ciosów od życia, ale to tylko uczyniło ją silniejszą. „Jane Eyre”, mimo że została napisana w XIX wieku, jest w gruncie rzeczy bardzo współczesna. To opowieść o nastolatce, która jest samotna, czuje się zagubiona w brutalnym i nieprzyjaznym świecie, desperacko szuka bliskości. Każda z nas w jakimś stopniu tego doświadczyła.

- To postać, która jest zarazem rozważna i romantyczna. Poza tym Jane to, według mnie, jedna z pierwszych feministek. W czasach kiedy kobiety musiały się bezwarunkowo podporządkować mężczyznom, ona nie bała się głośno mówić tego, co myśli. Najważniejsze dla niej były niezależność, pozostanie wierną sobie.

Twoją bohaterkę pozbawiono dzieciństwa. Ty też nie miałaś beztroskiej młodości. Najpierw trenowałaś balet, potem spędzałaś całe miesiące na planach filmowych. Szkołę średnią skończyłaś korespondencyjnie, bo nie miałaś na nic czasu. Nie żałujesz?

- Rzeczywiście zawsze miałam więcej zajęć niż moi rówieśnicy. Jednak w szkole nigdy nie czułam się dobrze, więc na ćwiczenia baletowe biegłam z ulgą. Tak samo było z filmem. Jedno i drugie było dla mnie nie tylko pracą czy obowiązkiem, ale i hobby. Kocham to, co robię, to ciekawsze niż lekcje matematyki lub chemii.

Kilka lat temu zaczęłaś też fotografować…

- Aparat towarzyszył mi od zawsze, bo moja mama jest fotografem. Często przynosiła do domu piękne albumy lub zabierała mnie do Europy, żebym obejrzała ciekawą ekspozycję. Jednak dopiero niedawno zajęłam się tym na poważnie. Pstrykam już nie tylko na wakacjach, robię też zdjęcia w pracy, na planach filmów, w których występuję. Może kiedyś uda mi się znaleźć wydawcę i opublikować te fotografie? Albo chociaż zorganizować wystawę.

Doświadczenie baletowe pomaga ci w zawodzie aktorki?

- Zdecydowanie tak. Taniec sprawił, że jestem świadoma swojego ciała, umiem nim pracować. Nauczył mnie dyscypliny. Sprawił też, że dziś z większą łatwością kontroluję emocje. Jako dziecko występowałam na scenie przed publicznością, więc teraz, gdy idę na casting i muszę zagrać przed reżyserem, którego podziwiam, potrafię opanować stres.

Karierę zaczynałaś od ról w niezależnych produkcjach australijskich. Teraz grasz głównie w filmach amerykańskich. Nie chciałabyś ponownie pracować w swoim kraju?

- Bardzo. Moim ulubionym australijskim reżyserem jest Peter Weir („Piknik pod Wiszącą Skałą”, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, „Truman Show” – przyp. red.), marzę, aby u niego wystąpić. Chciałabym pracować również z Jane Campion, która pochodzi z Nowej Zelandii. Jej „Fortepian” mnie urzekł, uwielbiam też „Portret damy”.

Główną rolę zagrała tam Nicole Kidman…

- To moja idolka. Podziwiam ją, bo jest jedną z pierwszych australijskich aktorek, które podbiły Hollywood. Na dodatek w bardzo mądry sposób kieruje swoją karierą. Występuje w dużych produkcjach, aby zachować popularność, ale częściej wybiera ambitne, trudne projekty. Niedługo spotkam się z nią na planie filmu „Stoker” (reż. Chan-wook Park), gdzie zagram jej córkę. Jestem tym niesamowicie podekscytowana. Chciałabym też kiedyś dostać propozycję z Europy. Gdyby rolę zaoferował mi pochodzący z Polski Roman Polański, na pewno bym nie odmówiła.

Dobrze znasz polską kinematografię?

- Ulubionym reżyserem mojej mamy, która urodziła się w Polsce, jest Krzysztof Kieślowski. Kiedy byłam dzieckiem, na okrągło puszczała mi „Trzy kolory”, zwłaszcza „Trzy kolory. Niebieski”. Na początku nie doceniałam geniuszu tego artysty, ale już jako nastolatka zakochałam się w jego produkcjach. Dzisiaj to również mój ulubiony twórca, niedawno przeczytałam jego „Autobiografię”. Jest coś niesamowicie poetyckiego w tym, jak przedstawia świat i relacje międzyludzkie.

- Kieślowski miał niezwykłą wyobraźnię, trudną do podrobienia. Świetnie potrafił poprowadzić aktorów. W „Niebieskim” Juliette Binoche wręcz hipnotyzuje. Uwielbiam też ścieżkę dźwiękową Zbigniewa Preisnera.

Często odwiedzasz swoich dziadków, którzy mieszkają w Szczecinie?

- Raz w roku. Będąc dzieckiem, mieszkałam w Szczecinie przez cały rok. Miałam wtedy osiem lat, ale wszystko doskonale pamiętam. To był niezwykły czas. Zostałam wyrwana z rzeczywistości, którą znałam, i nagle znalazłam się w innym świecie, kompletnie odmiennym kulturowo. Czułam się jak w bajce, niczym bohaterowie „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa, którzy po wejściu do szafy wkraczają do innego wymiaru.

- Całą sobą chłonęłam atmosferę Szczecina, byłam zafascynowana tym, że ludzie są ciepli i serdeczni. W Australii do obcych podchodzi się z dystansem, a tutaj wszyscy otwierają się w kilka minut. Podobała mi się też wigilia złożona z dwunastu dań. I piękne parki! Przez te trzynaście lat Polska bardzo się zmieniła, stała się nowoczesna. Chociaż Kraków, który ostatnio odwiedziłam, zachował swoją magiczną atmosferę.

Rozmawiała Iga Nyc

PANI 10/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Mia Wasikowska | aktorka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama