Reklama

Olivier Assayas: Kocham aktorki

- Kocham aktorki, uwielbiam z nimi pracować- mówi Olivier Assayas, reżyser filmu ""Sils Maria".

Zaczynał pan jako krytyk filmowy.

Olivier Assayas: Do reżyserii prowadzą różne drogi. Można skończyć szkołę filmową, być asystentem, montażystą, aktorem i odczuwać potrzebę opowiadania historii. Ja byłem krytykiem, posiadałem więc szalenie intelektualizujące i teoretyczne spojrzenie na kino. Ale znałem jego tajemnice, bardzo mi to pomogło. Jestem samoukiem. Zacząłem od pisania scenariuszy i realizacji krótkich metraży. Sam byłem tym zaskoczony - we wczesnej młodości pragnąłem zostać malarzem, bardzo pociągała mnie abstrakcja. Konkret w postaci obrazu filmowego był jej całkowitym przeciwieństwem - musiałem  nauczyć się innego sposobu funkcjonowania, nie mówiąc o technice filmowej.  Ale lubię się uczyć.

Reklama

Pana twórczość filmowa zawiera w sobie dwa nurty - czechowowski, ze wspaniałymi portretami kobiet i futurystyczny, malujący świat w stylu mrocznego science-fiction. Pana najnowszy film - "Sils Maria" należy do pierwszej kategorii.

- Filmy robi się po to, żeby eksplorować rzeczywistość, nawet jeśli jest to rzeczywistość w stylu science-fiction. Najlepszym materiałem filmowym jest samo życie. Osobiście próbuję poszukiwać ciągle czegoś nowego, być otwartym. Nie znoszę rutyny - ani w życiu, ani w sztuce. W przypadku "Sils Marii" pragnąłem opowiedzieć historię aktorki skonfrontowanej ze swoją własną przeszłością, z nowym pokoleniem i zmieniającym się światem. To rzeczywiście klimat trochę jak z Czechowa  - wszystko wokół nas się zmienia, ale czy sami pozostajemy wciąż tymi samymi osobami? Ten film egzorcyzuje lęk, jaki wywołuje w nas proces starzenia się i to, co mu towarzyszy - zmieniające się ciało, ludzka obojętność.

Czy upływający czas rzeczywiście paraliżuje nas do tego stopnia?

- Oczywiście - wszyscy się go boimy, ci, którzy mówią coś innego, kłamią. Starzenie się  jest dużo bardziej dramatyczne w przypadku aktorów - grają ciałem. Mój film nie mówi jednak o starości - mówi o okresie w życiu, kiedy czujemy, że trzeba podjąć konkretne decyzje. Człowiek nagle rozumie, że musi oswoić czas, trochę w myśl zasady, że kiedy zamykają się jedne drzwi, otwierają się inne.

"Sils Maria" przywodzi na myśl filmy Bergmana  z ich egzystencjamymi pytaniami.

- Film powstaje w wyniku całego procesu - w trakcie kolejnych faz pojawiają się różne inspiracje. Bergman jest mi rzeczywiście bardzo bliski, ale to klasyk, za którego się nie uważam. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że mój obraz wkracza na jego terytorium i może być  porównywany do bergmanowskiej "Persony". Na planie czułem zresztą jego obecność.

Kobiety w pana filmach to często silne, dominujące osoby.

- Myślę, że kobiety są silniejsze i bardziej interesujące od mężczyzn - mają w sobie więcej determinacji, ich osobowość jest dużo bardziej złożona, zdecydowanie więcej dają innym. Zawsze fascynowała mnie ich pozorna kruchość, ukrywająca codzienne bohaterstwo i niezwykłą umiejętność podnoszenia się z życiowych tragedii. We współczesnym społeczeństwie kobiety przejmują coraz więcej władzy - odbija się to nie tylko na stosunkach damsko-męskich, ale na całym życiu społecznym. Ten temat zawsze mnie fascynował. Wracając do mojego  ostatniego filmu : młode bohaterki otaczają w nim aktorską diwę, graną przez Juliette Binoche. To jednak nie rzeczywistość,  ale metafora:  mowa bowiem o sztuce i sławie.

- Jak narodził się pomysł filmu?

- Kocham aktorki, uwielbiam z nimi pracować. Tym razem napisałem scenariusz dla Juliette Binoche, która powiedziała, że chętnie zagrałaby w moim filmie. Juliette się nie odmawia!  Spotkałem ją dawno temu na planie filmu André Techiné,  gdzie debiutowałem w roli scenarzysty. Dziś  mamy za sobą międzynarodowe kariery - "Sils Maria"mówi więc również o nas samych, jest hołdem złożonym naszym pasjom i iluzjom. Od samego początku wiedziałem, że w filmie wykorzystam Juliette - nie tylko jej prawdziwą historię, ale także moje własne fantazje na jej temat. Pragnąłem ofiarować jej rolę, której jeszcze nigdy nikt jej nie zaproponował.  Jak pani wie, wybór aktorki może całkowicie zmienić wymowę filmu.

Jaka jest prawdziwa Juliette Binoche?

- Nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi, nie mogę więc powiedzieć, że znam ją wyjątkowo dobrze. Wiem natomiast, jaką jest aktorką:  dużo pracuje, walczy  z rolami, zadaje sobie pytania i szuka przeżywanych na ekranie emocji w sobie samej.  Każda stworzona przez nią postać to połączenie rzeczywistej Juliette i aktorskiego warsztatu - ta niezwykła umiejętność sprawia, że w pełni zasługuje na swój statut gwiazdy.

W filmie konfrontuje ją pan z sensacją amerykańskiej serii "Zmierzch" - Kristen Stewart. Trzeba naprawdę wiele tupetu, żeby obsadzić  Kristen  w roli asystentki.

- Jestem bardzo wdzięczny Kristen, że zgodziła się na udział w filmie, tym bardziej, że przez kilka miesięcy kręciliśmy w Lipsku, gdzie była praktycznie uwięziona. Zgodziła się na rolę, ponieważ pragnęła uczyć się  od Juliette - choćby tego , jak pogodzić  artystyczną wolność  z międzynarodową karierą, czy  jak całkowicie wejść w rolę, jednocześnie się w niej nie zatracając. Kristen też jest gwiazdą, ale to przede wszystkim młoda i inteligentna aktorka, która próbuje znaleźć własną drogę.

Czy można powiedzieć, że "Sils Maria" to film o blaskach i cieniach sławy?

- Wszyscy marzą o sławie, ale i ona ulega prawom czasu. Jest przecież tyle zapomnianych aktorek, wciąż czekających na dzwonek telefonu i tylu zdolnych aktorów, którzy nagle budzą się, stwierdzając, że przegrali własne życie! Artyści to bardzo delikatne istoty - potrzebują miłości i uznania. Fenomen sławy jest czymś szalenie ulotnym - przeżywają ci, którzy dużo pracują i którzy dokonują inteligentnych wyborów.  Aktorzy i aktorki mogą próbować kontrolować swoje kariery, ale nie mają wpływu na to, co one z nimi czynią. Aby zbudować coś, co posiada logikę i koherencję, muszą wciąż dokonywać wyborów. To bardzo trudne.

Za rolę w "Sils Maria" Kristen Stewart otrzymała tegoroczną nagrodę Cezara. W Paryżu dziękowała Juliette Binoche - swojej mentorce.

- Rzeczywiście, w trakcie zdjęć obie bardzo się do siebie zbliżyły - nie tylko jako aktorki. W każdym chyba zawodzie, ale szczególnie w zawodach artystycznych potrzebujemy kogoś, kto pozwoli nam marzyć, kto emanuje pozytywną energią i pozwala nam ewoluować. Dla Kristen tym kimś stała się Juliette.


Juliette Binoche i Kristen Stewart reprezentują  dwa różne style gry aktorskiej.

- To normalne - pochodzą z różnych krajów, różnych środowisk i były wychowane w odmiennym kontekście kulturowym. Było to bardzo ekscytujące. Juliette, jak malarze, przechodziła w swojej karierze różne epoki - od intelektualizacji do improwizacji. Kristen jest bardziej monolityczna, ale Ameryka i hollywoodzki system już jej nie wystarczają. W pewnej chwili na planie stały się niemalże jedną osobą, wymieniając się technikami.

Tytuł filmu przywodzi na myśl dzieło niemieckiego filozofa Friedricha Nietzschego.

- Nietzsche był zafascynowany szwajcarską wioską Sils Maria, której film zawdzięcza swój tytuł.  Zresztą nie on jeden - bywali tam także pisarze Tomasz Mann, Marcel Proust, Hermann Hesse czy Alberto Moravia. Sils Maria słynie z meteorologicznego zjawiska zwanego "wężem Maloja": doliną spływa nagle ogromna ławica chmur. Według legend miejsce to jest zamieszkane przez tajemnicze, mroczne siły, przez czas. Pejzaż Sils Marii  wpłynął zdecydowanie na konstrukcję opowiadanej  przeze mnie historii.

Powiedział pan kiedyś, że kręci pan filmy, aby przebywać z ludźmi, z którymi pragnie pan spędzać czas.

- Jestem dość nerwowy i spotkania z księgowymi, prawnikami czy bankierami, z których każdy ma coś do powiedzenia w sprawie moich projektów doprowadzają mnie do szału. Pozostawiam je więc moim producentom. Kręcę filmy, ponieważ wtedy sam wybieram ludzi, którymi się otaczam - to wielki luksus.  Mam nadzieję, że nigdy nie będę zmuszony znosić osób, które mnie nie interesują, nudzą. Pod tym względem jestem naprawdę bardzo radykalny.

Czy to dlatego w życiu prywatnym wybiera pan artystki? Pana pierwszą żoną była aktorka Maggie Cheung, aktualnie żyje pan z realizatorką Mią  Hansen-Love.

- Mia jest ode mnie dużo młodsza, należy do innego pokolenia i inaczej reaguje na rzeczywistość. Ma na mnie duży wpływ: dzięki niej moje spojrzenie na życie i sztukę wciąż ewoluuje. Ale jednocześnie dużo nas łączy - mamy ten sam gust, wyznajemy te same wartości, cenimy ten sam typ ludzi. Jesteśmy razem już dość długo, każde z nas potrafiło więc znaleźć w naszym związku swoje miejsce. Bardzo się od siebie różnimy, ale to sprawia, że wzajemnie się stymulujemy.

Często wypowiada się pan krytycznie na temat francuskiej rzeczywistości społecznej. Czy to również  wpływ żony?

- Nie, Mia należy do pokolenia, dla którego kryzys jest codziennością. Ja jestem dużo bardziej krytyczny, być może dlatego, że znałem inną Francję i doskonale czuję się w Azji, gdzie żyje się inaczej. Byłem zaszokowany, obserwując jak podzielone i agresywne stało się francuskie społeczeństwo, jak wiele jest w nim przemocy. Ostatnie zamachy terrorystyczne wstrząsnęły ludźmi - mam nadzieję, że staną się bardziej tolerancyjni , że odzyskają poczucie wspóln

Pracuje pan coraz częściej poza Francją. Również "Sils Maria" nakręcona została w języku angielskim. Czy to oznaka globalizacji?

- Uważam, że należy zaakceptować fakt, iż świat stał się globalną wioską. Przemysł filmowy to dzisiaj biznes o charakterze międzynarodowym. W przypadku filmu o sławie, jakim jest "Sils Maria", język angielski sprawdza się poza tym dużo lepiej. Sława jest  przecież zjawiskiem uniwersalnym, o wymiarze światowym, a świat mówi po angielsku. Mój następny projekt również będzie w tym języku  - zagra w nim Robert Pattison, eks-narzeczony Kristen. Następnie powrócę być może do  francuskiego -  to w końcu część mojego kulturowego DNA.

Rozmawiała Joanna Orzechowska

    

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy