Reklama

Ksiądz Jan Kaczkowski: Ekspert od umierania

- Nie da się uciec od myślenia o własnej śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby śmierć była śmiertelnie poważna, toby nas zabiła - mówi ksiądz Jan Kaczkowski, chory na glejaka mózgu dyrektor hospicjum w Pucku.

Rak: Ciach!



Piotr Żyłka: Spodziewał się ksiądz swojej choroby czy informacja o niej przyszła nagle?

Ksiądz Jan Kaczkowski: - Obserwując nowotwory, zastanawiałem się, kiedy jakiś mnie trafi.

Dlaczego miał ksiądz takie myśli?

- Wszędzie wokół nowotwory ciachały, ale nie w moim najbliższym otoczeniu. Nie pragnąłem choroby i nie wzywałem jej ku sobie. Może popełniłem inny błąd, a może jest to błogosławiona wina, jak mówi Exsultet? Nigdy się nie spodziewałem, że będę starym księdzem. W Liturgii Godzin znajduje się modlitwa: "Noc spokojną i śmierć szczęśliwą niech nam da Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn, i Duch Święty. Amen". A ja zupełnie nieświadomy efektu mówiłem: "śmierć szczęśliwą a rychłą". Nie mam pojęcia, skąd się to przejęzyczenie wzięło. Może było mi spieszno do zbawienia albo do sytuacji granicznej, żeby zaspokoić swoją ciekawość, jak bym się w niej zachował? Czy zachowałbym wiarę, czyby się ona rozpadła jak wydmuszka?

Reklama

Jak zaczęła się księdza choroba?

- Widzę wyraźnie związek między stresem a rozwojem chorób nowotworowych. Rok 2010 był dla mnie pełen napięcia. Kończyliśmy budowę hospicjum i je wyposażaliśmy. Podpisaliśmy kontrakt, mieliśmy pierwszych pacjentów. Zacząłem odczuwać ból w brzuchu. Myślałem, że to trzustka. Otrzymałem skierowanie na USG. Miałem już nie wykonać prześwietlenia, ponieważ w międzyczasie okazało się, że to najzwyklejsza przepuklina. Ale moja zastępczyni namówiła mnie: "Skoro już jesteś zapisany, to jedź!". Na USG wybrałem się w pełnej beztrosce. Leżę na kozetce, pani doktor mnie bada i widzę, że robi się coraz bardziej skupiona, zaczyna mnie gnieść głowicą aparatu i pyta: "A co się księdzu dzieje z nerką?". "Z nerką? Nic". Zrobiła zdjęcie, pokazała, co ją niepokoi, i skierowała mnie na urologię do Wejherowa.

Nie odczuwał ksiądz żadnego bólu?

- Ani nie odczuwałem bólu, ani nie dostrzegałem objawów. Kolejny lekarz opisał zmiany na nerce jako około dwu-, trzycentymetrowy guz otoczony torbielą. "Gdybym nie widział tej zmiany na zdjęciu - mówił - to stwierdziłbym, że nerka jest zdrowa". I dodał: "Brawo dla pani doktor". Kazał mi diagnozować się dalej. Przeszedłem więc przez kilka konsultacji, po których ów lekarz powiedział mi: "W szpitalach będą proponować księdzu różne rozwiązania". Faktycznie, jeden proponował, żeby nie ingerować, lecz obserwować. Drugi, żeby nerkę usunąć. Trzeci, uznany profesor, przed którym płaszczyła się moja bratowa, również lekarka, powołując się na zdawane u tego człowieka egzaminy, proponował operację laparoskopową. Podczas rozmowy rozsiadł się w fotelu i zaczął opowiadać, iluż to operował prałatów i kościelnych notabli. "Chłopie, a co mnie to obchodzi. Mnie chodzi o moją nerkę" - pomyślałem. W ogóle nie wzbudził mojego zaufania, więc o operacji u niego nie było mowy. Wróciłem do Wejherowa.

- Lekarz w Wejherowie poświęcił mi swój czas. Porozmawiał ze mną, wytłumaczył zaobserwowane zmiany, narysował schemat nerki i operacji. Zaproponował: "Otworzę księdza, wytnę kawałek żebra, żeby mieć lepsze dojście, i spróbuję wejść klinem. Wygląda na to, że zmiana jest otoczona torbielą i nie wchodzi w kielich nerki, więc samą nerkę spróbuję oszczędzić. Ale powinien ksiądz podpisać zgodę, by w razie zmiany oceny sytuacji w trakcie operacji było możliwe usunięcie całej nerki". Informacja o dobrze rokującym nowotworze nerki z dzisiejszej perspektywy była dla mnie większym szokiem niż późniejsza o glejaku. Operacja się udała. Lekarz oszczędzająco usunął tylko zmianę. Od tego czasu konieczne są kontrole. Pomimo glejaka chodzę na nie. Przecież byłoby głupio umrzeć na typowy jasnokomórkowy nowotwór nerki. Przynajmniej wiedziałem, na czym stoję. Wyglądało na to, że jest dobrze. Gdyby nowotwór był większy, miał ponad cztery centymetry, mógłby dać odległe przerzuty. Nawet do mózgu.

- Po operacji potwornie mnie bolało. Okazało się, że to typowa sytuacja. Tak zwany pacjent z protekcji. Jeżeli lekarze chcą wobec znajomego zrobić więcej i lepiej niż zwykle, zawsze coś się schrzani. W moim przypadku podczas narkozy założono mi cewnik do kręgosłupa, aby po operacji móc skutecznie opanować ból. Niestety, pewnie przy przekładaniu na wózek końcówka cewnika wysunęła się i lek nie trafiał tam, gdzie powinien. Niemal wyłem z bólu. A wszyscy mówili: "Przecież podajemy leki". Na szczęście sytuacja szybko się wyjaśniła i stanąłem na nogi.

Stres: Ciężko żyć

Na długo?

- Szybko dopadł mnie stres. Niespełna dwa lata później razem ze świeckim kolegą chcieliśmy założyć szkołę katolicką, wykorzystując do tego zaplecze parafialne i hospicyjne oraz środki unijne. Miałem nawet od arcybiskupa pisemne pozwolenie na rozpoczęcie działań. Uzyskałem zgodę od rodziny pana marszałka, by szkoła nosiła imię Macieja Płażyńskiego, który dwa lata wcześniej zginął w katastrofie smoleńskiej. Tymczasem w kurii zaczęły pojawiać się donosy. Okazało się, że pomysłowi sprzeciwia się ówczesna dyrektorka puckiego gimnazjum oraz ówczesny burmistrz, którzy postrzegali naszą inicjatywę jako konkurencję. Arcybiskup, zapewne wprowadzony w błąd, przysłał do nas komisję. Komisja, trzymając się dość niskich, a wręcz obrzydliwych standardów, przesłuchała proboszcza, mojego kolegę i mnie. Dopuszczano się nawet straszenia w iście ubeckim stylu, włącznie z niepokojącymi telefonami i oczernianiem ludzi. Członkami tej komisji byli księża, których znałem. Jeden z nich piastował funkcję dyrektora nieodległych szkół katolickich, dla których nasza inicjatywa mogła być niewygodna.

- Stres, który przeżywałem, bardzo się nasilił. Przyszłość hospicjum zawisła na włosku. Bałem się też o siebie. Dręczyła mnie myśl, że zostanę przeniesiony poza Puck. Nie mogłem spać. Drżałem o losy hospicjum. Zrozumiałem, że pobudki kierujące komisją są naprawdę niskie. Tam gdzie w Kościele pojawia się mowa o pieniądzach, nie można spodziewać się niczego dobrego. Szczęście w nieszczęściu było takie, że mogliśmy, nie narażając się na kary, wycofać się z projektu unijnego. Zrobiliśmy to. Kolega jednak dopiął swego i założył tę szkołę jako świecką, a jego przedsięwzięcie nadal funkcjonuje. Jednak w tym okresie doświadczałem tak dużego strachu, że ciężko było mi żyć.

- Zacząłem wtedy modlić się za wstawiennictwem księdza Jerzego Popiełuszki. Popiełuszko w jednym z wywiadów skarżył się, że czasem czuje się gorzej traktowany przez pracowników kurii niż przez ubeków. Kurialiści nękali go, bo oceniali, że uderza w kompromis między władzą a Kościołem zawarty po stanie wojennym. Jego działaniom zarzucali politykierstwo i gwiazdorstwo. Kiedy w roku milenijnym kardynał Józef Glemp przepraszał za grzechy ludzi Kościoła, z widocznym wzruszeniem mówił o swojej osobistej winie. "Nie byłem w stanie uratować księdza Jerzego". By nie wspomnieć tego, że świętej pamięci kardynał Józef zagrał w filmie Popiełuszko samego siebie. To pokazuje klasę zmarłego kardynała.

Przesadza ksiądz w ocenie pracy komisji.

- W obecności proboszcza zacny prałat, członek komisji, zwrócił się do mnie tymi słowami: "Wydaje ci się, że jak raz stanąłeś pod latarnią, to będziesz kurwą przez całe życie?". Miał na myśli to, że będę wykorzystywał fakt powołania hospicjum do budowania własnej pozycji i wygodnego życia. Nadmienił także, przeklinając mi do ucha: "Co ty myślisz, że media cię obronią? «Wyborcza» z TVN? Zniszczymy cię". Wściekałem się strasznie. Aż się trząsłem na myśl, że ludzka podłość może zniszczyć hospicjum. I bałem się o siebie, czy będę mieć odwagę na swoje własne non possumus. Jak postąpię? Wtedy zacząłem prosić księdza Jerzego o wsparcie, by wyzwolił mnie z tego panicznego strachu. Dziś jestem już wolny, także od przywiązania do hospicjum za wszelką cenę. Kiedy później przyszła wiadomość o chorobie, znów odczułem bliskość z księdzem Jerzym. On też żył ze świadomością, że śmierć na niego czyha, a mimo to nie zrezygnował z robienia tego, co uważał za swój obowiązek.

Po zamknięciu sprawy szkoły katolickiej mógł się ksiądz na powrót zająć hospicjum.

- I to w pełnym wymiarze. Arcybiskup Głódź w odpowiedzi na mój list, w którym, przepraszając, poprosiłem o zwolnienie z obowiązku powołania szkoły katolickiej, gdyż nie byłbym w stanie udźwignąć tego projektu równolegle z prowadzeniem hospicjum, wezwał mnie na rozmowę. Podczas spotkania okazał zdenerwowanie, wyraził kilka ocen dotyczących mojej osoby, wreszcie przedstawił dekret, zgodnie z którym od tej pory miałem zająć się wyłącznie prowadzeniem, rozwojem i apostolstwem hospicjum. Tak też czynię. Jeśli mnie pamięć nie myli, działo się to na przełomie lutego i marca 2012 roku. Sytuacja się uspokoiła. Zgodnie ze wspomnianym dekretem zostałem zwolniony z jakiejkolwiek zależności od parafii w Pucku (wcześniej formalnie byłem rezydentem, a proboszcz parafii Świętych Piotra i Pawła pozostawał moim bezpośrednim przełożonym).

- Wiosną tegoż roku zachorowałem na grypę. Nie mogłem jej doleczyć. Przeciągała się, a ja byłem coraz bardziej zmęczony. Zawsze tak się działo. Gdy dopadała mnie infekcja, zmęczenie, to dotkliwiej odczuwałem niedowład lewej połowy ciała. Myślałem, że i tym razem, gdy odpocznę, wszystko minie. Dlatego pewnie lekceważyłem dziwne drętwienie w lewej nodze i ręce. Nie odczuwałem niepokoju. Poważnie do myślenia dała mi sytuacja na trasie, kiedy prowadziłem samochód w drodze na wykłady do Torunia. Zatrzymali mnie policjanci, którzy twierdzili, że moje auto jechało wężykiem. Kiedy upewnili się, że nie jestem pod wpływem alkoholu, zapytali, jak się czuję. Zrozumiałem, że dzieje się ze mną coś niepokojącego. Przeszła mi przez głowę myśl, czy to aby nie wylew. Policjanci mnie puścili. Dojechałem na miejsce, przeprowadziłem wykład, wróciłem. Miałem tyle pracy, że zająłem się najpilniejszymi sprawami.

- Zaczął się maj. Znów byłem w trasie. Dziwnie ściągało mnie na lewo. Czy to problem z samochodem? A może złapałem gumę? Jednak nie. W pewnym momencie uderzyłem lewą stroną samochodu w barierkę odgraniczającą jezdnię. Wtedy nie na żarty się przestraszyłem. Zgłosiłem się do znajomej neurolog. Zbadała mnie, wypisała skierowanie na rezonans. Z adnotacją: "pilne". Pomyślałem: "Aha, coś się dzieje". Termin otrzymałem już na 1 czerwca. Wjeżdżam do rury. Maszyna zaczyna pikać. Technik jest nieprzyjemny, złości się na mnie, że mam ze sobą jakiś metalowy lub magnetyczny element. Nie mam. Wyjeżdżam z rury, a ten sam technik uprzejmie zakłada mi buty. Pomyślałem, znowu, że coś się dzieje. Wcześniej pielęgniarka zapowiadała, że wynik badania będzie za dwa tygodnie, a teraz mnie prosi, żebym usiadł, ponieważ wyniczek będzie za godzinkę. Czekam. Nerwowo czytam gazetę, ale nie mogę się skupić. Przeczuwam złe wieści. Dostaję kopertę, a w niej opis wyników badania i rachunek. "Zmiana lita, pokontrastowo wzmacniająca się o wymiarach 60 na 70 na 30 milimetrów" - czytam, a nogi się pode mną uginają. A więc takie jajko niespodzianka, myślę, tylko że z napisem "glejak".

Rokowania: Krótkie i śmiertelne

Jak czuje się człowiek, kiedy otrzymuje znienacka tego rodzaju wiadomość?

- Dziwnie to zabrzmi, ale masz wrażenie, że po prostu tego nie cofniesz. Podziękowałem, zapłaciłem, poszedłem do auta i się popłakałem. Przecież dobrze wiedziałem, czym jest glejak. Pojechałem do mojego przyjaciela, wtedy jeszcze księdza, dziś już nie, i zadzwoniłem od niego do pani doktor, która jest ordynatorem oddziału neurologii. Przeczytałem jej wynik rezonansu. Powiedziała, żebym natychmiast przyjechał do niej do szpitala. Próbowałem oponować, bo był piątek, wiedziałem, że przez weekend nic się w szpitalach nie dzieje, a ja mam przecież w niedzielę kazania, ale w końcu dałem za wygraną. Przyjaciel zawiózł mnie do szpitala. Zadzwoniłem do brata, żeby poinformować rodzinę, co się dzieje. Na miejscu dostałem leki antyobrzękowe przygotowujące organizm do operacji. Po kilku dniach, we wtorek lub w środę, operowano mnie w Gdańsku.

- Operacja nie przebiegła zbyt pomyślnie. Lekarzowi coś się nie udało, wystąpiło krwawienie, jak później przyznał, niemal straciłem życie. Po operacji przez pewien czas dochodziłem do siebie. Stale przyjmowałem sterydy, radioterapię i chemioterapię. Od leków znacznie przytyłem, zmieniłem się fizycznie. Było mi ciężko. Zostałem też wprowadzony w błąd. Najpierw poinformowano mnie, że guz został usunięty, a dopiero potem powiedziano, że lekarz wyjął tylko komponentę płynową i że w zasadzie była to po prostu biopsja.

- W tym samym czasie przychodzi wynik badania histopatologicznego. A co! Ja jak coś robię, to zawsze porządnie. W czterostopniowej skali wylosowuję ten czwarty. Najgorszy. Glioblastoma multiforme - glejak wielopostaciowy. Rokowania oczywiste, krótkie i śmiertelne.

Czy podano księdzu jakąś perspektywę czasu życia?

- Sześć miesięcy. A ponad to każdy miesiąc będzie sukcesem i cudem. Po operacji wróciłem do szpitala w Wejherowie. 15 czerwca przypadała dziesiąta rocznica moich święceń kapłańskich. Postanowiłem, że nie będę ich obchodzić podczas zjazdu mojego rocznika, ale ipso die, tam gdzie mnie zastanie. Okazało się, że okrągła rocznica wypadła w wejherowskim szpitalu. Zaprosiłem do kaplicy szpitalnej najbliższą rodzinę, przyjaciół, znajomego kleryka i zaprzyjaźnionego księdza. Udało się zorganizować za ścianą poczęstunek w szpitalnym bufecie. Było pięknie. To stanowiło dla mnie bardzo ważne przeżycie. Niestety w kolejnym roku, kiedy już wróciłem do Pucka, nikt z kolegów nie podjął się organizacji zjazdu, a ten, na którego przypadała kolejka, twierdził, że nie ma pieniędzy. Jak zwykle wyskoczyłem przed szereg. Uniosłem się honorem, szarpnąłem się i zaprosiłem wszystkich do kaplicy w hospicjum, a potem na kolację, zakładając, że to być może ostatnia rocznica. Bogu dzięki, że moje obawy nie okazały się słuszne.

Jak się ksiądz poczuł, słysząc, że ma przed sobą już tylko pół roku życia?

- Sytuacja zmieniała się dynamicznie, ciężko mi było poskładać myśli. Skontaktowałem się ze znajomymi dziennikarzami. Przyjechała do mnie ekipa z TVN, żeby towarzyszyć mi z kamerą podczas leczenia. Rzuciłem się w aktywność medialną. To mi pomagało. Dzięki przyjaciółce z "Gazety Wyborczej" poznałem profesora Trojanowskiego z Lublina, który podjął się kolejnej operacji. To człowiek wielkiej klasy i niezwykle precyzyjny w swojej neurochirurgicznej pracy. Jedna z obserwujących operację osób stwierdziła, że to, jak profesor wykonywał swoją pracę, było podobne do tańca. Operacja została sfilmowana, ale akurat ten materiał pozostanie w archiwum.

- Profesor najpierw otworzył czaszkę, potem rozłożył na serwetach opony mózgowe, dotarł do glejaka i go wyssał. Glejak wyglądał ponoć paskudnie. To nowotwór, który wyrasta z tkanki glejowej, ma swoje skupienie, ale tak naprawdę jego macki obejmują cały mózg. W opisie pooperacyjnym odnotowano, że było to wycięcie doszczętne. Ale w przypadku glejaka nigdy nie można mówić o wycięciu doszczętnym. Operacja była udana. Ojciec i brat wsadzili mnie do samochodu. Jechałem na półleżąco, siedziała ze mną z tyłu siostra, męczyła mnie wysoka temperatura. Do przejechania była trasa z Lublina do Gdańska. Po tej drodze byłem potwornie zmęczony.

- Dwa dni później nastąpił kryzys. Wystąpiła u mnie zatorowość płucna. W nocy myślałem, że skonam. Dusiłem się. Już wybierałem numer pogotowia, kiedy postanowiłem jednak postawić na siłę woli i dotrwać do rana. Wiedziałem, że pogotowie zabrałoby mnie na SOR do Rydłowa, a ja bardziej ufałem placówce w Wejherowie. Nad ranem mnie tam przewieziono. Trafiłem najpierw na neurologię, potem na kardiologię. "Sytuacja jest dramatyczna - oznajmił mi lekarz. - Spróbujemy rozbić zator farmakologicznie, ale muszę mieć także księdza zgodę na otwarcie klatki piersiowej, jeżeli będzie taka konieczność. Jeżeli się ksiądz zgodzi, być może tej nocy ksiądz umrze. Jeśli nie, umrze ksiądz na pewno". Cóż było robić, trzeba było podjąć decyzję. Stwierdziłem też, że przed tą nocą nie zadzwonię do rodziny, żeby ich nie obciążać.

Jakie były księdza myśli w tej sytuacji?

- Nagrywałem wtedy swoje myśli na dyktafon. Więc nie muszę ich teraz opisywać, możemy ich posłuchać takimi, jakimi rzeczywiście były: Sytuacja jest podbramkowa, znalazłem się w szpitalu, mam zatorowość płucną, mogę nie przeżyć tej nocy. Nie dzwonię do nikogo, z wyjątkiem pani doktor Mączkowiak. Sytuacja, jak widzę, była do przewidzenia, leczenie neurologiczne kłóci się z leczeniem sercowym. Przenoszą mnie na kardiologię, będą podawali leki rozrzedzające krew, które mogą zniszczyć efekt pozytywny operacji w mózgu. Ale jeśli tego nie zrobią, na pewno umrę. Jeśli będę w dobrym stanie hemodynamicznym, czyli jeśli nie będzie rosło ciśnienie, to będą mogli próbować usunąć operacyjnie skrzepliny, które mam w płucach. Jeżeli będzie taka potrzeba, to na to się zgodzę. Przepraszam Izę, że nie przyjadę na pogrzeb jej taty. Przepraszam też wszystkich, którym nie odpowiedziałem na mejle i zapytania. Wszystko wszystkim przebaczam i proszę o przebaczenie. Kocham was mocno. Nie wołam was tutaj, bo nie chcę, żeby emocje popsuły leczenie. Nawet to nie zostało mi oszczędzone, że nie będę się mógł z wami osobiście pożegnać. Wiecie, że was kocham i całe życie wyście mnie kochali. To było takie słodkie, te ostatnie dni i miesiące, gdy chłopaki, czyli tata i Filip, oczywiście bardzo się denerwując, bawili się technicznie, że mają chorego, którego trzeba dźwignąć, nosić, prowadzić. To było słodkie, prawdziwi inżynierowie. Kochajcie się, dbajcie o dzieci, dbajcie o wiarę. Tato, tu nie chodzi o taką wiarę formalną, ale dbajcie o sumienie, o sumienie. Między sobą nie bądźcie podejrzliwi (potem niezrozumiałe słowa). Ktoś do mnie dzwoni, może pani Alicja (to był telefon z domu). Halo, halo, cześć, przenoszą mnie na kardiologię, wyszła zatorowość płuc, zatorowość krążeniowo-naczyniowa. Sytuacja jest niebezpieczna poważnie. Nie chciałem do was dzwonić, bo ja sam musiałem pilnować, żeby moje ciśnienie było, wiesz, żeby nie skakało i żebyście wy nie panikowali. (pauza) Nie, właśnie dlatego proszę, żeby nikt nie przyjeżdżał. (pauza) Nie, nie, absolutnie. (pauza) Mam nadzieję, że będzie do kogo. Już zabierają mnie, jedziemy...

- Wprawdzie w ciężkim stanie, ale w grudniu 2012 roku wreszcie wróciłem do domu. Zamieszkałem z rodzicami. Zająłem się rehabilitacją ze świetną i piękną Moniką i pisaniem książki razem z Katarzyną Jabłońską z "Więzi".

Księdza choroba i jej przebieg od początku były trudne. Jak w tej sytuacji odnaleźli się księdza bliscy?

- Po dziesięciu latach kapłaństwa i sześciu latach seminarium wróciłem do domu. Musieliśmy się na nowo nauczyć żyć ze sobą. Rodzina musiała się nauczyć z tym żyć. Miałem poważne problemy z chodzeniem, właściwie byłem uziemiony. Sprawowałem Mszę, a mama była moim ludem. Dopiero po jakimś czasie mogłem zacząć tuptać do kościoła.

- Chciałem jak najszybciej wrócić do pracy. Udało mi się to dopiero w pierwszych dniach maja 2013 roku. Poza dorywczymi zadaniami wypadłem z normalnego funkcjonowania aż na rok. Bałem się, że w efekcie pobierania świadczeń rehabilitacyjnych zostanę uznany za niezdolnego do pracy w normalnym wymiarze. Chciałem tego uniknąć, co zresztą przerabiałem ze względu na mój słaby wzrok. Dopóki mogę, to chcę pracować. Nie będę prosić o rentę ani o jałmużnę z funduszu zapomogowego dla kapłanów. Inni mają większe potrzeby ode mnie, nie są zdolni do samodzielnego funkcjonowania.

Czy ksiądz funkcjonował normalnie?

- Miewałem różne trudne momenty. Choćby na początku, ponieważ nikt mi nie powiedział, jak będą mnie napędzać sterydy. Nagle zacząłem mieć wilczy apetyt. Przybrałem sporo na wadze, osiągnąłem poziom nawet 130 kilogramów. Poza tym nie zawsze myślałem logicznie. Miałem różne pomysły. Chciałem zaciągnąć kolejny kredyt, zarządzać przez telefon, kupić kozy i hodować je w ramach pracy hospicjum, i wiele innych idiotyzmów. Może spuśćmy na to zasłonę milczenia. Bogu dzięki żadnej głupoty ostatecznie nie zrobiłem. Może poza kilkoma ostrymi słowami, które pod wpływem leków powiedziałem w twarz arcybiskupowi Głódziowi, który odwiedził mnie w domu, czego nie ma w zwyczaju. Potem przeprosiłem i mam nadzieję, że nie chowa do mnie urazy. Odwiedziłem go następnie z książką Kasi, wręczyłem mu ją jako pierwszemu z dedykacją "mojemu biskupowi", a on zachował się z klasą: wyciągnął do mnie rękę i zaprosił do kaplicy na wspólną modlitwę.

Zadawał sobie ksiądz pytanie o to, kiedy nadejdzie śmierć?

- Jestem w jakimś sensie ekspertem od umierania innych, przynajmniej niektórych, ale nie jestem ekspertem od własnego umierania. Momentami łapał mnie zwierzęcy strach. Zaczynałem sobie odliczać tygodnie pozostałe do śmierci. Żyłem w przekonaniu, że mój czas się skraca. W końcu przypomniałem sobie starą metodę zdrowego myślenia Simontona: nie marnuj czasu, odnoś się do faktów, a nie swoich wizji. Wtedy nabrałem przekonania do książki Szału nie ma, jest rak. Postanowiłem, że muszę się zaangażować w jej promocję.

Czytelnicy, którzy poznali księdza dzięki tej książce, zwracają uwagę na dystans, jaki ma ksiądz do śmierci.

- Nie da się uciec od myślenia o własnej śmierci, będąc śmiertelnie chorym. Zresztą ze śmierci trzeba żartować, bo gdyby śmierć była śmiertelnie poważna, toby nas zabiła. Co jest najtrudniejsze? Najtrudniejszy jest momentem wznowy choroby. Kolejny raz musisz przyjąć złą informację, załamuje się nastrój, pojawiają się nowe kalkulacje, na co mnie jeszcze w tym życiu stać.

- Pan był zresztą świadkiem takiego momentu. Kiedy się spotkaliśmy w Krakowie, byłem podminowany, bo kilka godzin wcześniej dowiedziałem się o wznowie, czyli o tym, że mój i tak już krótki czas kolejny raz się skrócił. Takie wiadomości przeżywa się jako stratę, człowiek czuje, że coś mu się wymyka z rąk. Już sobie to wszystko jakoś poukładałeś, a teraz te plany musisz na nowo zrewidować. Odpowiedzieć sobie, co jest najważniejsze. Byłem wtedy przez kilka dni w kiepskiej formie, aż do czasu, kiedy udało mi się zorganizować kolejne leczenie w Szwajcarii w listopadzie 2014 roku.

Perspektywa: Stop!

Z jakimi prognozami opuszczał ksiądz klinikę w Zurychu?

- Profesor Weller powtórzył mi statystyki dotyczące przeżywalności pacjentów z glejakiem IV stopnia. Analizując moje wcześniejsze leczenie i kondycję organizmu, ocenił, że kolejnych sześć miesięcy powinienem przeżyć we w miarę dobrej kondycji, nie rezygnując z cyklicznej chemioterapii. Kolejnym momentem prawdy będzie wynik najbliższego rezonansu. Przestrzegano mnie, że kryzys może się pojawić nawet w ostatnim dniu naświetlania. Po prostu jestem na takim etapie choroby, że pewne rzeczy są nieprzewidywalne. Podanie informacji o zagrożeniach jest obowiązkiem lekarza. Usłyszałem je. Ale powiedziano mi też, że zdarzali się pacjenci, którzy przeżyli z glejakiem nawet dwa i pół roku. Udokumentowane przypadki pacjentów żyjących najdłużej mówią o pięciu latach. Pojawiają się, również w literaturze fachowej, ale bez odpowiedniej dokumentacji, przypadki osób żyjących z glejakiem nawet do dziesięciu lat. Jeśli mój czas choroby właśnie dobija do czasu długiego przeżycia, to będę dziękował Niebiosom, jeśli przeżyję rok 2015 w dobrej kondycji. Jeżeli zlitowałaby się nade mną Opatrzność i dorzuciła mi jeszcze pół roku, tak żebym zobaczył wiosnę 2016 roku, to będę megaszczęśliwy.

- Profesor Weller powiedział też, że nie wystrzeliliśmy jeszcze wszystkich pocisków. Kolejny nabój to terapia operacyjna w Monachium. Jeżeli przyjdzie pogorszenie, może mi ją zaproponować. Ale to już będą dla mnie trudniejsze niż do tej pory decyzje. Cóż z tego, że podejmę jakąś terapię, dajmy na to naświetlania, które zabiorą mi miesiąc życia, jednocześnie przedłużając je o kolejne dwa z nie wiadomo jakim skutkiem.

- Gdzieś jednak wyłania się ta granica, poza którą chyba nie warto iść. Wolę pracować i robić co do mnie należy tak długo, jak będzie to możliwe, na pełnej petardzie, niż spędzać ostatni czas życia na walce z tym, co już nieuchronne. Dlatego w obliczu pogarszającej się jakości życia zastrzegam sobie prawo do powiedzenia na pewnym etapie: "stop".

"Stop"?

Mam na myśli zaprzestanie agresywnego leczenia. Myślę, że w takiej sytuacji zdam się na biologię i Opatrzność.

Jak ksiądz to robi? Rozmawiamy właśnie o księdza śmiertelnej chorobie (czyli - nie okłamujmy się - mało pozytywnym temacie), a ksiądz wyskakuje z tekstem o życiu na pełnej petardzie. Nie ogarniam.

- A co mam zrobić? Siedzieć i płakać? Dobrze się czuję (nie licząc przeziębienia i zatok). Mam siłę. Moja sytuacja neurologiczna z pewnością się nie pogarsza. Jest stabilna. Przecież nie mogę zanudzić się na śmierć. Co mam państwu powiedzieć? Że już mi się odechciało? Że nie chce mi się żyć? Przecież to nieprawda. Życie jest takie ciekawe, takie smaczne. Także smaczne dosłownie. Nie ma pan przypadkiem ochoty na wspaniałą, świeżutką polędwicę, z dobrym winem, w cudownym sosie? Lub choćby na talerz aromatycznej grochówki?

Onkocelebryta: Bez pornografii

Sam wymyślił ksiądz określenie onkocelebryta?

- Tak.

Skąd się pojawił taki pomysł?

- Ponieważ bycie celebrytą jest smutne. Celebryci są znani głównie z tego, że są znani. No chyba że w moim przypadku słowo celebryta pochodzi od celebry lub celebransa. Wtedy mogę i chcę być nawet arcycelebrytą albo megacelebrytą. Byleby tylko związać to z kultem, z liturgią. Jest też rodzaj katocelebrytów. Jest taka cała grupa osób publicznych, które promują się poprzez swój katolicyzm, jak aktorzy, dziennikarze czy piosenkarze, którzy się nawrócili. Kiedy stają się nachalni z autoprezentacją jako chrześcijanie, drażnią mnie. Od wiary nie odcina się kuponów.

- Określenie celebryta zaczęto stosować również wobec mnie. Owszem, lubię krotochwilę i łamanie konwencji, pewnie to zainteresowało media. Szybko pojawiły się więc oceny, że mam parcie na sitko, czyli radiowe, parcie na szpaltę, czyli prasowe, i oczywiście parcie na szkło, czyli telewizyjne.

A nie ma ksiądz?

- Troszeczkę to łechta moją próżność. Ale na takie zarzuty odpowiadam, że mam parcie głównie na drewno, na dębowy czy sosnowy garniturek. Staram się swoją onkocelebryckość wykorzystywać użytkowo. Skoro glejak już się zagnieździł w mojej głowie i nie da się go usunąć, bo trzeba by mnie pozbawić mózgu, co nie byłoby zbyt komfortowe, to należy wycisnąć z niego coś dobrego. Mam wrażenie, że to się w jakiejś mierze udaje. Słyszę o ludziach odległych od Kościoła, którzy po medialnym materiale z moim udziałem zadają sobie pytania o wiarę i sens.

Nie odsłania ksiądz przed mediami zbyt wiele?

Mam nadzieję, że udaje mi się nie przekroczyć granicy dobrego smaku. Nie chcę popaść w pornografię choroby. Choroba nie jest moim sposobem na życie, ja żyję pomimo niej. Nie wykorzystuję swojej historii, by zbudować wyciskacz łez, choć wiem, że publika uwielbia, kiedy bohater ma za sobą dramatyczną historię. Proszę mnie kopnąć w tyłek, jeśli przekroczę granicę. Nie chcę epatować problemami zdrowotnymi ani obnosić się ze swoimi stanami emocjonalnymi. Nie opowiadam o fizjologii, choć leczenie jest trudnym doświadczeniem dla organizmu. Czasem muszę robić dobrą minę do złej gry. Chorych takich jak ja są tysiące.

Fragment książki ks. Jana Kaczkowskiego i Piotra Żyłki "Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość". Wydawnictwo WAM.

Przeczytaj recenzję książki!


Wydawnictwo WAM
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama