Reklama

Kobiet trzeba słuchać

Limituje się. Nie bywa na bankietach, nie udziela wywiadów, przebiera w rolach. To dziwne, bo jak mało kto powinien korzystać z tego, że jest gwiazdą. Dlaczego? Bo przez sześć lat po szkole aktorskiej nie grał - podawał pomidorową i sprzedawał walizki. Paweł Wilczak o sztuce czekania, marzeniach, których nie warto odpuszczać, i męskiej konsekwencji.

Twój STYL: Sukces przewraca w głowie?

Paweł Wilczak: Ale jaki sukces? Sukces odniósł Mick Jagger i zespół Rolling Stones. A ja? Ja jestem aktorzyną.

Skąd tyle pokory?

- To nie pokora, tylko trzeźwy osąd tego, co widzę.

Zawsze w ten sposób patrzyłeś na świat? Bo raczej trudno zachować trzeźwy osąd i nie mieć pretensji do życia, kiedy tak jak ty przez sześć lat po szkole filmowej jest się bez pracy.

- Już z amerykańskich filmów wiedziałem, że początkujący aktor, zanim dostanie porządną rolę, przez lata zasuwa gdzieś z pomidorową. I ja też z tą pomidorową zasuwałem. Długo pracowałem jako kelner w różnych knajpach.

Reklama

Lubiłeś tę robotę?

- Nie byłem zachwycony, gdy wracałem do domu pachnący zupą i nie mogłem domyć włosów od zapachów kuchni.

Ale chyba nie o tym marzyłeś, robiąc dyplom magistra sztuki w łódzkiej Filmówce?

- Nie byłem sfrustrowany. Czasem tylko myślałem, że może powinienem wyjechać z kraju. Za granicą więcej zarobiłbym jako kelner. W końcu lat 80., kiedy próbowałem zaistnieć, wszystko się wykoleiło. Biegałem od teatru do teatru i próbowałem "się sprzedać". Miałem profesjonalne portfolio, ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać albo słyszałem: "Nie, dziękuję".

- Pamiętam rozmowę z pewną dyrektorką teatru, która powiedziała: "Nawet gdybyś był Kreczmarem, to i tak bym cię nie przyjęła". Pomyślałem sobie: "Głupia sprawa". Bo gdybym to ja spotkał Kreczmara, chciałbym na nim zarobić. Ale dla niej ważniejsze było, żeby wydać te pieniądze na pięć puszek farby do odmalowania garderoby niż na zaangażowanie kogoś, kto mógłby coś dobrego zrobić. Nie mówię, że miałbym zmienić oblicze sceny, ale taka była w ogóle polityka. Żałosna. Ale nie rozpaczałem. Jak musiałem płacić rachunki, sprzedawałem patelnie czy nesesery i miałem pieniądze na życie.

A nie przyszło ci do głowy: "Kurczę, skoro nikt mnie nie chce, może rzeczywiście jestem kiepski?".

- Nigdy nie myślałem o sobie w takich kategoriach. Ja tylko chciałem spełnić marzenia. I wiedziałem, że kiedyś musi się udać. Mimo że na kolejnym castingu słyszałem od reżyserów: "Nie, pan się nie nadaje". Wielu z nich zresztą, po latach, mnie zatrudniało.

A jak się czułeś, kiedy chciałeś sprzedać patelnię czy neseser, a ktoś zatrzaskiwał ci drzwi przed nosem? Bolało?

- Jasne. Kogo by nie bolało, gdyby go przeganiano jak psiaka? Ale bywały też miłe chwile. Kiedyś sprzedałem osiem walizek do godziny 11. Wiedziałem, że wykonałem sto procent normy i to przed południem. I będę już miał na obiad i na kolację. To bardzo miłe uczucie.

Bywało tak, że nie miałeś za co zjeść?

- Zdarzył się taki tydzień, że byłem dosłownie bez grosza. Mieszkałem wtedy u znajomej w Warszawie i podkradałem jej kromkę chleba dziennie i nesquika. Posypywałem tym nesquikiem chleb i tak przeżyłem. Kiedy po latach powiedziałem mamie, była załamana.

Dlaczego do niej nie zadzwoniłeś?

- Też mnie o to zapytała. Nie zadzwoniłem, bo nie lubię prosić. Przecież szkoła aktorska to był mój wybór. Po co miałaby się martwić dorosłym facetem, który wybrał taki sposób na życie? Ponosiłem konsekwencje, o których wiedziałem i na które się godziłem.

Nie tęskniłeś za bezpiecznym domem rodziców?

- Tęskniłem. Ale może dzięki temu, że dostałem w dzieciństwie dużo ciepła i akceptacji, dałem sobie potem radę? Wprawdzie wychowałem się w czasach, kiedy nie było przepychu w sklepach i wszyscy mieli raczej po równo, ale nigdy niczego mi nie brakowało. To był poznański, bezpieczny, solidny dom.

Miałeś wszystko, co chciałeś?

- No nie, skąd. Pamiętam, jak marzyłem o wyścigówce zdalnie sterowanej. Była ogromna i kosztowała nieosiągalne pieniądze, przynajmniej w wyobrażeniach chłopca. Miałem wtedy z dziesięć lat. Codziennie chodziłem do tego sklepu i oglądałem ją na wystawie. Mogłem stać godzinami. Pewnego dnia pomyślałem, że gdybym poważnie zachorował, ale tak bardzo poważnie, mama na pewno by mnie zapytała: "Pawełku, co byś chciał?". Wtedy odpowiedziałbym, że tę wyścigówę. I byłaby moja. Leżałem więc gołą klatą na lastriku na balkonie, ale się nie rozchorowałem i nie dostałem wyścigówki.

To chyba niejedyny twój wyczyn. Bo jak czytałam w wywiadach, rodzice nie mieli z tobą lekko...

- Fakt, często wzywano ich do szkoły. W podstawówce nauczycielka chciała zaangażować mnie do kółka tanecznego. Zdecydowanie odmówiłem, ale się upierała. „Nie masz wyboru”, powiedziała w końcu kategorycznie. Chwyciła za rękę i chciała wyciągnąć z ławki. Zgarnąłem książki i zeszyty leżące na pulpicie, złożyłem je i z całej siły cisnąłem w ścianę, krzycząc: „Nie!”. Przestraszyła się. Wylądowałem u dyrektora, który kazał przyjść z rodzicami.

Nie mieli do ciebie pretensji?

- Sprawa jeszcze bardziej się komplikowała, bo w tej samej szkole mój starszy brat był prymusem. Zresztą zamiłowanie do nauki mu zostało. Został ginekologiem. Szybko doszedł do tytułu profesora. Kiedy go dostawał, był najmłodszym profesorem w Polsce! Oceny, które ja zbierałem, może nie byłyby takie złe, gdyby nie porównywać ich z ocenami Maćka, a to było nieuniknione. Na szczęście rodzice wykazywali się dużą mądrością. Nigdy nie mieli pretensji. Pewnie dlatego mogłem im mówić o wszystkim. Żartowałem wtedy: „Mamo, tato, usiądźcie. To, co przeczytacie w gazetach, jest nieprawdą, ja wam powiem, jak było w rzeczywistości”. I pomyśleć, że ta formuła dziś również się sprawdza (śmiech).

I co mówiłeś?

- Na przykład, że zostałem na semestr zawieszony w prawach uczniach.

Co zmalowałeś?

- W trzeciej klasie liceum ukradliśmy z kolegami klasówki i poprawiliśmy błędy. Wszystko wyszło na jaw. Dyrektor nas zawiesił, ale chodziliśmy na zajęcia, tyle że byliśmy traktowani jak powietrze. A po lekcjach musieliśmy sprzątać szkołę – myć korytarze, szorować kible. Sprzątaczka miała raj przez pół roku.

Nie przepadałeś za szkołą?

- Wkurzałem się, że muszę uczyć się rzeczy, które mnie nie interesują. Byłem przekonany, że nigdy do niczego mi się nie przydadzą. I w większości przypadków się nie myliłem. Musiałem jednak zdawać z klasy do klasy.

Chodziłeś na wagary?

- Może to zabrzmi dziwnie, ale nie. Bo potem i tak trzeba było wszystko nadrabiać, to po cholerę mi takie wagary? Ot, czasem zerwałem się z ostatniej lekcji do kina. Na "Czas Apokalipsy" uciekłem ze wszystkich lekcji.

Film działał na twoją wyobraźnię?

- W kinie byłem jak zając oślepiony przez samochód. Wszystkie części Winnetou obejrzałem z wypiekami na twarzy. Każdą po kilka razy. Potem zakochałem się w filmach z Louisem de Funesem. Chodzilem do kina sam, zresztą do dziś tak lubię. Wybieram seanse przed południem, kiedy sale są niemal puste. Wciąż pamiętam kino "Gwiazda": fotele z bordowej dermy, które głośno trzaskały, zapach szarych kotar. Denerwowali mnie ludzie, którzy siedzieli w sali i czytali gazetę. Bardzo nie lubiłem też w kinie randkowiczów. Kiedy siadali niedaleko, wiedziałem, że już po sprawie.

Dlaczego po maturze nie zdawałeś do szkoły filmowej?

- Bo zawsze wydawało mi się, że jestem za głupi. Że trzeba mieć piątki i od przedszkola recytować. A ja nie recytowałem, nie występowałem publicznie. No, może poza jednym razem w szkole średniej, wtedy, gdy byłem zawieszony. Bo oprócz sprzątania szkoły musieliśmy przygotować przedstawienie na Dzień Nauczyciela. Na kanwie "Wesela" Wyspiańskiego zrobiliśmy prawdziwy spektakl. Po maturze zdawałem więc na medycynę. Biorąc pod uwagę rodzinną tradycję, był to oczywisty wybór. Kiedy się nie dostałem, poszedłem do szkoły radiologicznej. Ale pewnego dnia, gdy byłem na dyżurze w szpitalu, bo w szkole mieliśmy praktyki, pomyślałem: „A dlaczego miałbym nie pojechać do Łodzi? Dlaczego miałbym nie spełnić marzeń?”.

Do Filmówki dostałeś się za pierwszym podejściem. Nie miałeś kompleksów, że jesteś „niedouczony”? Bo jednak wiele lat się obijałeś.

- Taki głupi nie jestem, coś tam przeczytałem, choćby po to, żeby zdać maturę. Kiedyś nie było „bryków”. W tym swoim niedouczeniu nie byłem zresztą osamotniony. O to, żebyśmy nadrobili zaległości, zadbali studenci czwartego roku. Po to zresztą między innymi w szkole filmowej jest „fuksówka”. Po egzaminach „przejmuje” cię czwarty rok i daje listę lektur, które trzeba znać. Trzy letnie miesiące spędziłem z Szekspirem i Steinbeckiem.

Studiowałeś w czasach schyłkowej komuny. Polska była wtedy siermiężna i smutna. Jak na tym tle wypadała Filmówka?

- Ulica Targowa w Łodzi i okolice to była egzotyczna wyspa. Czuło się inny puls. Razem ze mną studiowali studenci z obu Ameryk, z Azji, Afryki i Europy. Mieliśmy głowy napchane marzeniami. Nikt więc się nie przejmował tym, że codziennie musi jeść ten sam serek homogenizowany.

Ty z marzeniami musiałeś poczekać, ale w końcu przyszła rola Jurija w kultowym serialu "Ekstradycja". Jak ją dostałeś?

- Zaczepiłem dziewczynę, która robiła casting, i wygłosiłem tekst: „Dzień dobry, nazywam się Paweł Wilczak, skończyłem szkołę filmową, chciałem się zorientować, czy byłaby szansa współpracy”. Oczywiście przyniosłem zdjęcia. Spojrzała na nie, wzięła namiary. Po jakimś czasie zadzwoniła, że jest rólka do zagrania. Przyjechałem na plan, było ujęcie, a potem podszedłem do Wojtka Wójcika, reżysera serialu, i zapytałem, czy mógłbym obejrzeć tę scenę. „Ale po co? – zapytał, patrząc na mnie jak na wariata. – Wydaje mi się, że moglibyśmy coś poprawić”, odpowiedziałem. Miałem tupet! „Kto to jest? Przychodzi jakiś gówniarz, który miał zastrzelić czy udusić i jechać do domu, a on chce poprawiać”, śmiał się ze mnie po latach Wojtek, kiedy wspominaliśmy początki naszej współpracy. Chyba się im spodobałem, bo w kolejnej serii dostałem większą rolę. Do dziś jestem mu za to wdzięczny. Odmienił moje życie.

Potem byłeś Mareczkiem w "Na dobre i na złe", ale sławę przyniosła ci rola Tomka w serialu "Kasia i Tomek". To reżyser Jurek Bogajewicz zrobił z ciebie gwiazdę.

- Formuła serialu była ciekawa, inna niż dotąd. Wzbudziła zresztą kontrowersje. Szybko pojawiły się zarzuty, że przecież w Polsce nikt tak nie żyje, że to wszystko jest nieprawdziwe. Nie wiem, dlaczego w naszym kraju nie docenia się widza, uważa się go za głupszego, niż jest. A ja chciałem tę poprzeczkę choćby odrobinę podnosić. My lubimy filmy, w których on pije, bije żonę, dzieci chodzą głodne, przychodzi ksiądz, który pogłaszcze po głowie – dla nas to jest prawdziwym kinem. Są tematy ważne i smutne, ale nie można poruszać ich bez przerwy!

Wróćmy do serialu. Był ważny dla ciebie również prywatnie, bo na planie spotkałeś Joannę Brodzik, twoją partnerkę. Pamiętam konferencję prasową, na której Edward Miszczak powiedział, że bardzo starannie dobierali Kasię i Tomka, tak by między nimi była chemia.

- Tak? To nawet o tym nie wiedziałem.

Chyba mu coś zawdzięczasz?

- Za każdym razem dziękuję „stacji-matce”, tę nazwę wymyśliła zresztą Joasia, że spotkaliśmy się na planie.

Serial został zbudowany na sytuacjach komicznych związanych z różnicą płci. Też uważasz, że kobiety i mężczyźni to różne światy?

- I oby były, bo wtedy jest może niekoniecznie łatwo, ale ciekawie. Trochę mnie martwi, że niebawem różnica płci się zatrze. Dotyczy to też wyglądu. Bo ja bym chciał, żeby kobieta wyglądała jak kobieta, a nie facet. I żeby zachowywała się kobieco. Unifikacja mnie smuci i przeraża. Cieszę się więc, gdy widzę czasem mężczyznę w kapeluszu i kobietę w sukni. Tylko w takiej kobiecie można się zakochać.

Często się zakochiwałeś?

- Raczej nie. Nie jestem zbyt kochliwy. Nie zakochuję się na akord (śmiech).

Nauczyłeś się czegoś od kobiet?

- Ja w ogóle uważam, że kobiet trzeba słuchać. I to nie jest tylko gadanie, żeby się im przypodobać. Kobiety są po prostu mądrzejsze od facetów. Mają dar wyczuwania rzeczy wartościowych, na które należy zwracać uwagę, i tych, które są niefajne. Lubię słuchać kobiet, uwielbiam z nimi rozmawiać, bo widzą świat w wielu płaszczyznach. Oczywiście istnieją i zołzy, te omijam.

A ze spraw praktycznych? Zawdzięczasz coś kobietom?

- Praktycznie stało się tak, że z roli kucharza z ambicjami zostałem zdegradowany do podkuchennego. Ponieważ Joasia, oprócz wielu wspaniałych cech, jakie ma jest najlepszą kucharką na świecie. Potrafi zrobić zupę nawet z kromki chleba. Zawsze improwizuje. Wprawdzie od lat dużo czyta i zna mnóstwo przepisów, ale zawsze je modyfikuje. Lubimy razem gotować, bo to odpręża.

Zakupy też? Na co lubisz wydawać pieniądze?

- Nie mam wielkiego przywiązania do pieniędzy. Dzięki nim mogę spełniać drobne marzenia. Ale potrafię poradzić sobie, gdy jestem bez kasy. Zawsze też mam drobny zapas na czarną godzinę. Tego wymaga ode mnie odpowiedzialność.

Jesteś odpowiedzialny?

- Bardzo się staram.

A zdarza ci się płakać?

- Oczywiście. Płaczę nawet na wiadomościach sportowych. Łatwo się wzruszam.

Czy to prawda, że od ćwierć wieku masz problemy z zaśnięciem?

- Nic się nie zmieniło. Ale to zaleta przy naszych synach dwulatkach, bo moja dyspozycyjność jest olbrzymia. Są jednak takie momenty, zwłaszcza w ciągu dnia, kiedy jest to uciążliwe. Bo nie mogę zasnąć, mimo że jestem okropnie zmęczony. Kiedy śpię, czuję się szczęśliwy.

Lubisz być tatą?

- No wiesz, w zasadzie nie mam wyboru (śmiech).

Kiedy bliźniaki przyszły na świat, postanowiliście z Joanną: „Teraz dzieci”. Dlaczego?

- Bo to jest najważniejsze w życiu. To czas, w którym maluchy najbardziej chłoną świat, wszystkie pierwotne rzeczy. Poza tym zmusiła nas do tego logistyka, musimy funkcjonować jak dobry organizm.

Dzieci zmieniają priorytety w życiu?

- Zapewne. Ale będę powtarzał, że choć są najważniejszą rzeczą w życiu, to jednak nie jedyną.

Chłopcy wywrócili świat do góry nogami?

- Pojawiła się nowa jakość, tak bym chyba to ujął. Nie wie tego nikt, kto nie miał naraz dwójki dzieci. Nie ma co gadać. Praca przy bliźniakach to niekończąca się historia. Dzieci są absolutnym wyzwaniem.

Jakie są zalety późnego ojcostwa?

- W moim przypadku nie jest ono wyborem, premedytacją. Tak po prostu się stało. Nie mogłem być ojcem wcześniej przede wszystkim dlatego, że nie spotkałem odpowiedniej kobiety. Późne ojcostwo jest bardziej dojrzałe i świadome. Masz więcej doświadczenia niż w wieku 20 lat. Ale wtedy masz więcej sił i nie przejmujesz się tak wszystkim, nie analizujesz, mniej zabiegasz i się starasz.

Nie boisz się, że nie nadążysz za chłopakami. Teraz są jeszcze mali, ale za dwa, trzy lata... Świat tak szybko się zmienia. Trudno dziś dorównać dzieciakom.

- Jestem spokojny. Najważniejsze, co się ma w głowie i w sercu. Jakimi narzędziami dzieciaki się posługują – to jedno, ważniejsze, jak te narzędzia będą użyte. Na razie nie myślę o tym, czy nadążę za synami i nowinkami techniki. Zresztą ja przez całe lata żyłem bez komórki, a dziś umiem nawet wysyłać sms -y. Komputer też obsłużę, ale jak będziesz przysyłała wywiad do autoryzacji, nie rób żadnych załączników, tylko tak normalnie, no wiesz...

Wkleić w treść maila?

- No tak, a potem się zdzwonimy i podyktuję ci ewentualne poprawki.

Mówiłeś, że bardzo zaangażowałeś się w ojcostwo. A jednak zdecydowałeś się na jedną z głównych ról w serialu "Usta, usta". Co sprawiło, że ruszyłeś się z domu?

- Uwiódł mnie scenariusz. Nie ma w tym serialu infantylności, dulszczyzny, poprawności politycznej. Dzieją się rzeczy, które nas otaczają – ktoś kogoś zdradził, ktoś zachorował na śmiertelną chorobę, ktoś kogoś stracił.

Rola w serialu daje satysfakcję?

- W takim na pewno. W dodatku mój bohater jest postacią nieprzewidywalną, to duże wyzwanie dla aktora. Bo nie wiadomo, jaki będzie w kolejnym odcinku.

Koledzy mówią, że jesteś jak kameleon. Błyskawicznie potrafisz przeobrazić się do roli – schudnąć, przytyć, zgolić włosy lub zapuścić. Dla roli zrobisz wszystko. Ostatnio w serialu biegałeś nago z różą między pośladkami. Dodajmy, że chodziło o wyznanie miłości...

- Chciałem, żeby to było bardziej udawane, ale reżyser powiedział: „Róża między pośladkami i jesteś na ulicy”. Miało być realnie... Na szczęście oberwali kolce (śmiech), gdy o to poprosiłem.

Prywatnie Pawła Wilczaka byłoby stać na taką akcję?

- Miłość to jedyna rzecz, dla której warto zrobić każde szaleństwo.

I co, zrobiłeś coś szalonego?

- Na razie nic, jestem potwornym nudziarzem. Ale wierzę, że przyjemnie jest się ze mną nudzić.

Beata Biały

Twój STYL nr 8/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy