Reklama

Katarzyna Bujakiewicz: Teraz chcę być królewną

Praca była dla niej długo na pierwszym miejscu. Lubiła życie singielki. Tego jedynego poznała późno, gdy zdążyła już zwątpić, że znajdzie odpowiedniego partnera. Trzy lata temu została matką. Zmieniła priorytety, teraz najważniejsza jest rodzina. Katarzyna Bujakiewicz skończyła we wrześniu 41 lat i przyznaje: „Nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak teraz”.

Jest niczym polska Jennifer Aniston. Kobiety ją uwielbiają, bo zachowuje się naturalnie i nie gwiazdorzy, mężczyźni kochają za seksapil sympatycznej dziewczyny z sąsiedztwa.

Najbardziej pasuje do niej określenie "równa babka". Bo Katarzyna Bujakiewicz potrafi pokazać się publicznie w dresie i bez makijażu, opowiedzieć dowcip, a kiedy trzeba, porządnie zakląć. Od błysku fleszy i czerwonych dywanów trzyma się z daleka. I chociaż cały show-biznes jest w Warszawie, ona nigdy nie dała się tu ściągnąć z rodzinnego Poznania.

Reklama

Na nasze spotkanie wpada podekscytowana. Minister edukacji Krystyna Szumilas zaprosiła ją do dyskusji o przywróceniu dodatkowych zajęć w przedszkolach. Kasia, mama trzyletniej Oli, mówi, że będzie walczyć o maluchy do upadłego. Nie chce zawieść innych rodziców, którzy nie mają szansy wypowiedzieć się publicznie. Widać, że gdy się w coś angażuje, robi to na sto procent.

W "Na dobre i na złe" byłaś salową, a w "Lekarzach" jesteś instrumentariuszką, asystujesz przy operacjach. Awansowałaś.

Katarzyna Bujakiewicz: - Chyba jestem skazana na służbę zdrowia. Z "Na dobre i na złe" byłam związana przez ponad 11 lat, i to była fantastyczna przygoda. Dzięki temu serialowi świat o mnie usłyszał. Ta produkcja to fenomen, jest na antenie już tak długo, a nie traci popularności. Ucieszyłam się, gdy zaproszono mnie na casting, bo to był ukochany serial mojej babci i zawsze marzyła o tym, żeby mnie w nim zobaczyć. Pewnie tę pracę dla mnie wymodliła, miała odpowiednie znajomości (śmiech).

Nie bałaś się, że zostaniesz zaszufladkowana jako dziewczyna w kitlu?

- Oczywiście. Każdy serial to jakaś szuflada, a w moim przypadku podwójna, bo znowu gram pielęgniarkę. Gdy dostałam tę propozycję, zadzwoniłam do producentki i zapytałam: "Dorota, czy ja naprawdę nie mogę zagrać kogoś innego?". A ona powiedziała tylko, żebym przeczytała scenariusz. Tak zrobiłam i już wiedziałam, że muszę dostać tę rolę.

- Sylwia ma podobny temperament, to jest postać napisana idealnie pode mnie. Poza tym medyczny świat mnie fascynuje. Mam obsesję na punkcie "Dr. House’a", z niecierpliwością czekam na każdy kolejny odcinek "Chirurgów". Byłabym głupia, gdybym nie wystąpiła w "Lekarzach" ze względu na szufladkę. Najwyżej będę pielęgniarką do końca życia.

Wróciłaś na ekrany po niemal dwóch latach przerwy. To długo.

- Po "Magdzie M." czułam się zmęczona. Zużyta. Grałam w kilku serialach jednocześnie i miałam wrażenie, że wszędzie mnie pełno, że niemal wyskakuję z lodówki. Nie chciałam tego. Postanowiłam odpocząć i swoją potrzebę grania zaspokajałam w teatrze. A potem zaszłam w ciążę i urodziła się Ola. Postanowiłam, że zostanę z nią w domu i choć przychodziły kolejne scenariusze, wszystkie odrzucałam. Czekałam na coś naprawdę fajnego.

Nie bałaś się, że o tobie zapomną?

- Nawet chciałam, żeby na jakiś czas zapomnieli. Nie rozumiem całego tego pędu do popularności. Wiedziałam, że kiedy przyjdzie odpowiedni moment, to przypomnę o sobie. 

Większość aktorek, czasami ze strachu, wraca do pracy miesiąc po porodzie.

- Gdybym była młodą matką, to może zostawiłabym dziecko opiekunce i pognałabym na plan. Ale ja urodziłam tuż przed czterdziestką i byłam całym tym macierzyństwem wystraszona. Nawet jakby zadzwonił Steven Spielberg, nie wyciągnąłby mnie z domu. Podziwiam dziewczyny, które tuż po porodzie pojawiają się publicznie piękne i szczupłe, bo ja przez pierwsze kilka miesięcy nie chciałam się nikomu na oczy pokazywać.

- Czułam się źle i wyglądałam fatalnie. Całą moją uwagę pochłaniała Ola, nie miałam czasu dla siebie, więc gdy patrzyłam w lustro, myślałam: "Jezus Maria, to ja?". Dopiero gdy po czterech miesiącach zaczęłam chodzić do teatru, zostałam zmuszona do takich rzeczy jak zafarbowanie odrostów.

Nie czułaś presji, żeby szybko wrócić do formy?

- Jan Nowicki, z którym miałam ostatnio okazję spędzić kilka dni, powiedział, że w Warszawie nie liczą się zdolności, ważne tylko, żeby być szczupłym. I coś w tym jest. Ja, co prawda, do grubych nie należę, bo noszę rozmiar 36, ale w standardach telewizyjnych zaliczam się do tych większych. Na szczęście świat powoli odchodzi od promowania niezdrowego wyglądu. Normalni faceci lubią krągłości, chcą mieć za co chwycić.

- Pamiętam, jak po szkole teatralnej miałam zagrać narkomankę. Reżyser stwierdził, że wprawdzie jestem zdolna, ale zbyt pulchna, więc muszę zrzucić 10 kilogramów. A potem zobaczył mnie Kazimierz Kutz i powiedział, że takiego typu szukał, czyli słowiańskiego.

Miałaś kompleksy?

- Jak każda młoda dziewczyna. Zaczęłam się ostro odchudzać i próbowałam przeżyć "na listku sałaty", aż koledzy z teatru wzięli mnie na bok i powiedzieli: "Kaśka, stop! Zaczynasz wyglądać brzydko, już nawet nie przypominasz siebie". Podziałało. Postanowiłam siebie zaakceptować.

Udało się?

- Z wiekiem nabrałam dystansu do swojego wyglądu, chociaż wiadomo, że chciałabym mieć mniej zmarszczek. Czasem łapię się na tym, że myślę: "A może by tu coś podciągnąć, tam wygładzić, tamtego się pozbyć?". Ale operacje plastyczne nie wchodzą w grę. Bałabym się, że zobaczę w lustrze obcą twarz. Nie chcę wyglądać jak Meg Ryan, która zaczęła niebezpiecznie przypominać Jokera z "Batmana" (reż. Tim Burton - przyp. red.), którego grał Jack Nicholson.

- Ostatnio rozbawił mnie komentarz pod filmikiem wrzuconym do internetu, gdzie zachęcam do wzięcia udziału w maratonie poznańskim. Jakaś pani napisała: "Nie poznałabym jej, postarzała się". I to wywołało lawinę. Ludzie komentowali: "Kobieto, ona ma 40 lat, chciałabyś w tym wieku wyglądać jak ona". Aż ta biedna pani musiała przeprosić i wytłumaczyć, że myślała, że jestem młodsza.

Czujesz, że z wiekiem złagodniałaś?

- Nie muszę tańczyć do białego rana na dyskotekach, żeby zużyć swoje pokłady energii. Jest taka genialna scena w serialu "Przyjaciele", kiedy Chandler, Joey i Ross siedzą na kanapie, czekają na wizytę zabawowego kolegi z liceum, którego nie widzieli od lat, i nastawiają się na superimprezę. A gdy ten nie przychodzi, mówią z widoczną ulgą: "Czyli nie musimy nigdzie wychodzić". Ja teraz też jestem na takim etapie życia, że wolę zostać na kanapie w domu.

- Ról dla aktorek po czterdziestce jest coraz mniej. W teatrze jest miejsce dla aktorek w każdym wieku, a w kinie ostatnio i tak mało gram, bo nie dostaję zbyt wielu propozycji. Chociaż może to się za jakiś czas zmieni, z Magdą Różczką śmiejemy się, że niedługo tylko my zostaniemy do grania ról staruszek, bo wszystkie inne aktorki pozostaną w magiczny sposób wiecznie młode. Dlatego ja poczekam i z godnością się pomarszczę.

Brakuje ci filmu?

- Mam pracę w "Lekarzach" i ona mi wystarcza. Być może już swoje się w filmach nagrałam. Kiedy miałam sześć lat, zaczęłam występować w filmach telewizyjnych dla dzieci Andrzeja Maleszki, przez siedem lat regularnie dostawałam role w jego produkcjach.

- W tamtych czasach były tylko dwa programy telewizyjne, więc wszyscy te filmy znali. Przekonałam się wtedy, co oznacza popularność, to nie było nic przyjemnego. Dzieci się ze mnie zwyczajnie wyśmiewały. Mocno to wszystko przeżywałam. Ale gdy poszłam do liceum, stałam się gwiazdą, koledzy ze starszych klas byli mną zachwyceni. Pod swoje skrzydła wzięli mnie uczniowie z IVC, same chłopaki, wszyscy po dwa metry wzrostu. Nareszcie byłam fajna (śmiech). 

Aktorstwo było więc w twoim przypadku oczywistym wyborem?

- Nigdy nie marzyłam o szkole teatralnej, ale aktorstwo było naturalnym elementem mojego życia. Jak przyszło do wyboru studiów, stwierdziłam, że spróbuję. I zdecydowałam się zdawać do Wrocławia, żeby być jak najbliżej domu, bo tak naprawdę wcale nie chciałam zostawiać rodziców i babci. Ten wyjazd był czymś najlepszym, co mogło mi się przytrafić.

- Byłam surowo wychowywana, miałam siedzieć w domu i się uczyć, nie było mowy o wieczornych wyjściach czy samodzielnym wyjeździe na wakacje, a w szkole teatralnej poczułam wolność. Siedziałam zszokowana na rynku o godzinie 22, ciesząc się w myślach, że nie muszę wracać do domu.

Ale szkoła dała ci w kość.

- Moi rodzice hamowali mój temperament, uważali, że dziecko powinno być uprzejme i dygać, mówić: "proszę", "dziękuję", "przepraszam". A w szkole okazało się, że bycie grzeczną dziewczynką przeszkadza, bo tam walczy się o przetrwanie. Trzeba umieć brzydko odpowiedzieć i przekląć, żeby postawić na swoim. Nauczyłam się mówić "nie".

Niedługo po skończeniu szkoły o mało nie zostałaś niemiecką gwiazdą pop.

- W "Kochaj i rób co chcesz" (reż. Robert Gliński - przyp. red.) zagrałam Samanti, piosenkarkę disco polo, film zobaczył niemiecki producent muzyczny i zaproponował, żebym nagrała dla niego kawałek. Na początku byłam przerażona, mówiłam, że nigdzie nie jadę, bo na pewno zabiorą mi paszport i sprzedadzą do jakiegoś domu publicznego (śmiech). Ale oczywiście pojechałam.

- Byłam w szoku, kiedy zakwaterowano mnie w pięciogwiazdkowym hotelu, bo sama mieszkałam wtedy w 20-metrowej kawalerce, a kiedy przyjeżdżałam do Warszawy na zdjęcia, umieszczano mnie w hotelu nauczycielskim ze wspólną łazienką na korytarzu. Tam traktowano mnie jak przyszłą gwiazdę.

- Może nie mam głosu Edyty Górniak, ale za to mam temperament, a producent był zachwycony tym, że potrafię naśladować głos Britney Spears i innych popowych wokalistek. Nagraliśmy kilka piosenek, które potem wyszły na składankach z hitami. Kariera wokalna była przede mną!

- Dostałam jednak propozycję wystąpienia w "Na dobre i na złe". Spakowałam walizki i wróciłam do Polski. Teraz sobie myślę, że mogłam zostać, stać się niemiecką idolką małolatów i dla przyjemności grać w serialach, bo producenci na pewno zaspokoiliby każdą zachciankę gwiazdy (śmiech).

Na jednym ze swoich pierwszych zdjęć masz kilka miesięcy, a już siedzisz z ojcem na jego motorze w... kasku na głowie. Tata wychowywał cię na dziewczynę, która niczego się nie boi?

- Zawsze mówił, że mama i ja to jesteśmy "silne baby". Kiedyś, gdy był po operacji przepukliny i zepsuł się nam telewizor, musiałyśmy z mamą dźwigać ten ciężki sprzęt kilka pięter po schodach, a on się przyglądał i mówił: "Przecież jesteście silne baby, dacie radę". No i wyrosłam na taką Zosię Samosię, która nawet remont zrobi bez niczyjej pomocy.

- Takie wychowanie miało też swoje negatywne skutki - przyciągałam słabszych facetów. Wiadomo było, że sobie ze wszystkim poradzę, więc z problemami zazwyczaj zostawałam sama. Dopiero mając trzydzieści kilka lat, gdy byłam w kolejnym już związku, powiedziałam: "Teraz chcę być królewną". Kobiety są silniejsze od mężczyzn, tak jesteśmy genetycznie stworzone, ale nie należy przesadzać z samodzielnością. Od męskich obowiązków są mężczyźni, już nie wstydzę się ich prosić o pomoc.

Bycie silną babą czasem się jednak przydaje.

- Dla mnie taki moment przyszedł, kiedy opiekowałam się moją słabnącą babcią, najważniejszą dla mnie osobą. Przez kilka lat mieszkałyśmy razem.

- Pewnego dnia wróciłam z Warszawy wykończona po zdjęciach, zaraz miałam mieć premierę w teatrze, a okazało się, że babcia leży ze złamanym biodrem. Nie chciała pójść do lekarza beze mnie. Gdy byłyśmy w szpitalu, zaczęła ściągać wszystkie pierścionki i się ze mną żegnać. A ja musiałam odłożyć emocje na bok, pójść do teatru i wyjść na scenę, a potem wrócić do szpitala i pozakładać babci z powrotem te wszystkie pierścionki. Kiedy zmarła, byłam w ciąży z Olą. Przez trzy miesiące dostawałam leki podtrzymujące, żeby jakoś przez to wszystko przejść i nie urodzić za wcześnie.

Jesteś twarda, a jednocześnie niepoprawna z ciebie romantyczka. Po szkole teatralnej pojechałaś za chłopakiem aż do Szczecina.

- Przeżyłam wielką wakacyjną miłość, ale on był znad morza, a ja miałam właśnie robić dyplom w Poznaniu. Wydawało się, że to uczucie nie ma szans. A tu nagle zadzwoniła moja koleżanka ze Szczecina i powiedziała, że szukają kogoś na zastępstwo w teatrze. Niewiele myśląc, spakowałam walizki. Trafiłam na złote lata sceny prowadzonej przez Annę Augustynowicz, a miłość przetrwała dłużej niż wakacje. Potem Ania zaproponowała mi, żebym została na stałe, miałam zagrać główną rolę w "Romeo i Julii".

- I tu zaczęła się wielka tragedia, bo chłopak zabronił mi całowania się na scenie! Byłam przerażona awanturą, która mnie czeka, kiedy on zobaczy ten spektakl. Teraz, po latach, się z tego śmiejemy. Jemu niedługo urodzi się syn i żartujemy, że jak zobaczy moją córkę, blondynkę z wielkimi niebieskimi oczami, to historia może się powtórzyć.

Długo byłaś sama, a twoje rówieśnice zakładały rodziny. Nie zazdrościłaś im?

- Gdy spotykałam się z koleżankami, które miały dzieci, myślałam o tym, że sama kiedyś też bym tego chciała. Ania Przybylska mówiła: "Poczekaj chwilę, to się stanie, ty jesteś do tego stworzona". Ale nie odczuwałam jakoś dotkliwie braku mężczyzny u mojego boku. Lubiłam tę swoją samotność, bo oznaczała wolność. W każdej chwili mogłam spakować plecak i wyjechać na wakacje lub wyjść wieczorem do klubu potańczyć bez tłumaczenia się, kiedy wrócę. A potem pojawił się Piotr i wszystko się zmieniło.

Podobno wyczarowałaś go sobie.

- Organizowałam wieczór panieński mojej kuzynki i uznałam, że jesteśmy już stare baby i nie możemy gapić się na striptizerów, więc zrobiłam dzień na trawie z winem i wróżbami. Każda z nas dostała za zadanie narysować swoją "mapę marzeń". Na mojej znalazło się m.in. zdjęcie faceta bez głowy, który był typem sportowca. Na koniec zrobiłyśmy ognisko i wróżka wrzuciła do niego zioła, które miały przywołać miłość. Potem wszystko potoczyło się już lawinowo.

- Na ślubie poznałam kolegę, który zaprosił mnie na imprezę, a tam spotkałam Piotra. Zaczęliśmy rozmawiać i poprosił mnie, żebym wsparła maraton poznański. On sam wcześniej przebiegł całe Alpy, czym mi zaimponował, więc oczywiście się zgodziłam. Widać zioła czarownicy podziałały. A może to były moje modły pod oknem papieża w Rzymie, gdzie pojechałam na sylwestra? Trudno powiedzieć.

Długo nie wiedziałaś, że Piotr jest tobą zainteresowany.

- Podobał mi się, ale koleżankom cały czas tłumaczyłam: "Przecież my tylko razem biegamy!". Wszystko było "na pełnym kumplu", bez żadnych damsko-męskich podtekstów, aż do wspólnego wyjazdu do Czech, gdzie Piotr uczył mnie jeździć na snowboardzie. Okazało się, że mamy takie samo podejście do życia, podobne poglądy na wiele spraw i już wiedziałam, że to jest facet dla mnie. Ale nie kiwnęłam nawet palcem.

- Mam staroświeckie poglądy i uważam, że to mężczyzna powinien się starać, wykazywać inicjatywę, zabiegać. To Piotr organizował nasze randki, rano wysyłał mi SMS-y o treści: "Plan na życie na dziś...". Poznaliśmy się, gdy miałam już 36 lat, i uważam, że to jest bardzo dobry wiek na budowanie związku. Każde z nas popełniło jakieś błędy z poprzednimi partnerami, wyciągnęło z nich wnioski i wiedziało już, czego chce w życiu. Nasza miłość jest dojrzała. A jej podstawą jest przyjaźń. 

Iga Nyc

PANI 11/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Katarzyna Bujakiewicz | macierzyństwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy