Reklama

Wszyscy jesteśmy kobietami

Feminiści. Czy w ogóle istnieją? Bo to przecież oznacza postawę mocno pod prąd. Kim są, jak bronią praw kobiet?

Pięć kompetentnych jurorek na zaproszenie "Twojego STYLU" wybrało pięciu wspaniałych. Bo odważnych, bezkompromisowych, wrażliwych. O znalezieniu się w gronie najlepszych zadecydowała liczba głosów. Największa trudność? Niewielka stawka kandydatów. Największa przyjemność? Zadzwonić do zwycięzcy z informacją o sukcesie i usłyszeć: "To dla mnie zaszczyt".

Wiktor Osiatyński
socjolog, prawnik, pisarz, wykładowca, członek PAN

Mam dług wobec kobiet

Z dzieciństwa nie wyniosłem inspiracji do bycia feministą. Ojciec pracował i utrzymywał dom. Jemu zawdzięczam to, że umiem zarobić na rodzinę. Mama rządziła. Psychicznie silniejsza, często chora, umiała nami manipulować, wymuszała usługi - sprzątałem, szorowałem podłogi. Ciepło i serdeczność dostawałem od siostry.

Reklama

Jakkolwiek kobiety w mojej rodzinie były silne, rosłem we władaniu stereotypu macho: mężczyzna jest lepszy, ma prawo żądać, by baby, które nie mają nic do powiedzenia, zaspokajały jego potrzeby, także erotyczne. Ja - zawsze sentymentalny i czuły, musiałem ukrywać się z tymi cechami. Rosłem na typa, co to boi się łez, więc bije; boi się czułości, choć bardzo jej pragnie. Dużo krzywd wyrządziłem, żyjąc w ten sposób.

W szkole - choć dyrektorką była pani Samsonowicz - nauczyciele pielęgnowali przekonanie o większym znaczeniu mężczyzn na stanowiskach. Katecheci wpajali, że wszystko, co dotyczy zbliżenia cielesnego, jest grzeszne. Jeszcze długo, całując kobietę, musiałem walczyć z poczuciem winy. Więc skąd ten feminizm? W połowie lat 80. wyjechałem do Stanów. Wykładałem na osobliwej uczelni, gdzie było dużo kobiet, które nie dokończyły studiów za pierwszym razem. Wróciły, gdy odchowały dzieci i chciały coś zrobić z własnym życiem.

Działał tam fantastyczny system. Żeby dostać licencjat, należało uzbierać 180 punktów. Aż 60 można było zaliczyć za umiejętność wykorzystania doświadczeń życiowych. Czyli na przykład kobieta, która wychowała troje dzieci i interesowała się psychologią rozwojową, mogła napisać pracę naukową na ten temat. To było bardzo dowartościowujące. Wtedy zrozumiałem dwie rzeczy: poczucie własnej wartości jest najważniejszym elementem życia. Dwa: poczucie wartości kobiet jest zagrożone, trzeba o nie walczyć.

W '91 roku byłem w Kosowie z zaprzyjaźnioną fundacją. Nagle podczas śniadania ogłoszono wiadomość: jednemu z pracowników właśnie urodziło się dziecko. Ktoś zapytał "Czy to chłopiec?". Na odpowiedź, że tak, wybuchł ogólny entuzjazm. Bo dziewczynka byłaby gorsza? Poczułem się, jakby obecnym tam kobietom ktoś dał w twarz. Zrozumiałem, w jakiej niewoli stereotypu żyjemy. Od tej pory uważam sprawę równości płci za najtrudniejszy problem polityczny i społeczny na świecie. A podstawowa trudność w tym, że po to, by w ogóle dostrzec nierówność, najpierw muszę zmienić się ja sam.

Pamiętam sytuacje sprzed dziesięciu lat. Zadzwonił telefon z amerykańskiej firmy, w której byłem zatrudniony. Uprzejma osoba poinformowała, że wpłynęła na mnie skarga. O... nadużywanie seksualne. Otóż byłem z kolegami w restauracji w Berlinie, obsługiwała nas miła dziewczyna. Zgadało się, że wybiera się wkrótce do Nowego Jorku. Powiedziałem: "O, ci panowie również za kilka dni tam będą, może się pani z nimi umówi". Wystarczyło.

Drobiazgi się liczą. Nieuważności, które krzywdzą, nieprzemyślane dowcipy. Kiedyś zażartowałem: "Jak mnie weźmiecie do Partii Kobiet, będzie chociaż jeden członek". Żona mnie ostrzegła, że to w ogóle nie jest śmieszne. Fakt. W Partii Kobiet było kilku mężczyzn, miałem wrażenie, że wszyscy spłacaliśmy swój dług u kobiet. Dlatego zbierałem podpisy pod parytetami. Najbardziej cieszyłem się, gdy początkowo ktoś był na nie, a po rozmowie ze mną zmieniał zdanie. Przekonywałem przykładem z ekonomii: jeśli jakikolwiek rynek ma działać uczciwie, nie może być monopolu. A jeśli jest - trzeba go rozbić.

Gdy dochodzi do tworzenia list wyborczych - kobiety spadają na dalsze pozycje. Bo mężczyźni, którzy kierują partiami, mają zaufanie do siebie: razem byli w wojsku, chodzą na ryby i na piwo, grają w piłkę. Popiera się "swoich", nawet jeśli szanuje tych drugich. Z takim podejściem trzeba walczyć. Mój feminizm? Żona ma koszulkę z hasłem, pod którym się podpisuję: "Feminizm to radykalna propozycja, by uznać, że kobieta to też człowiek".

Piotr Pacewicz
dziennikarz, publicysta "Gazety Wyborczej", współautor akcji "Rodzić po ludzku"

Od miłości do równości

Byłem śmiertelnie zakochany w mamie. Pamiętam jej zieloną sukienkę w drobne białe kropki. Gdy wyjechała do Londynu, codziennie pisałem do niej list i skrapiałem go perfumami. Mama ładnie mnie ubierała. Biały płaszczyk, brązowy berecik. Takiego maminsynka i w dodatku prymusa tłukli koledzy, zwłaszcza niejacy bracia Tańscy, workami. Trzeba było mnie przyprowadzać ze szkoły. Gdy mama poszła do pracy, przychodziła po mnie ruda pani Zosia i odpędzała Tańskich.

Kobiety mnie wspierały i chroniły. Bawiłem się z dziewczynkami i byłem kochliwy. Przez cała szkołę nosiłem ksywę "Babski Król". Pierwszą miłość przeżyłem, gdy miałem pięć lat. Gdy w szóstej klasie dowiedziałem się, że moją dziewczynę Joasię odwiedzał Marek Cudak i leżał z nią na tapczanie, trzymając nogi pod kocem, dostałem gorączki.

Moje życie dzieli się według związków z kobietami. Małżeństw miałem tyle co synów, a synów mam trzech. Pierwszego wychowywałem jako samotny rodzic w latach 1982-1986. Była to wielka lekcja kobiecej roli, choć w warunkach luksusowych. Bo samotny ojciec wywołuje u kobiet chęć, by się nim natychmiast zaopiekować. Feminista nie powinien mówić takich rzeczy, ale korzystałem z tego obficie.

A jeszcze do tego, jako redaktor "Tygodnika Mazowsze", byłem bohaterem podziemia! No właśnie, "Tygodnik". Wciągnęła mnie oczywiście kobieta, Ania (dziś) Bikont. W TM rządziły kobiety, a najbardziej Helena Łuczywo, która potem rządziła nami wszystkimi w "Gazecie". My, redaktorzy TM, pełniliśmy funkcje usługowe: trzeba było jeździć do składopisu, kupować papier i żarcie. Kobiety czasem pozwalały mi usiąść obok siebie i patrzeć, jak redagują. Te, z którymi byłem związany, uważałem za mądrzejsze i dojrzalsze od siebie.

Moje kolejne związki bardzo się różniły. W niektórych byłem nawet pantoflarzem. Muszę się jednak przyznać, że na dobre trzy lata to żona Ala została z dziećmi w domu, a ja pogrążyłem się w "Gazecie". Teraz jej praca jest równie ważna co moja. W "Gazecie" robiłem sporo rzeczy, które zmieniały ją w pismo bardziej kobiece. Na Sądzie Ostatecznym będę próbował bronić się akcjami społecznymi, a zwłaszcza "Rodzić po ludzku".

Ryszard Kalisz
polityk, adwokat, poseł na Sejm, były minister MSWiA

Równy status nawet w kuchni

Mój feminizm zaczął się w domu. Starsza siostra i ja chłonęliśmy wzory relacji między rodzicami. Równouprawnienie, sprawiedliwy podział ról - to wszystko, co dzisiaj jest postulatem kobiet, w mojej rodzinie mieliśmy na co dzień. Mama pracowała i prowadziła dom. Normalne było, że jej pomagamy - tata i ja robiliśmy zakupy, sprzątaliśmy. Bardzo dużo rozmawialiśmy. Powiedziałbym: w duchu liberalno-lewicowym - o prawie do przerywania ciąży, podmiotowości kobiety. Moja mama ma dziś 73 lata i wciąż klarowne, zdecydowane przekonania, których potrafi bronić.

W podstawówce z jedną z koleżanek byliśmy parą najlepszych uczniów w klasie, wymienialiśmy się funkcją przewodniczącego samorządu - taki parytet. No, trochę się też w sobie podkochiwaliśmy. Do dziś się przyjaźnimy. W szkole średniej byłem liderem grupy, wokół mnie skupiali się fajni ludzie, mądre dziewczyny z charakterem, z wyrazistym światopoglądem.

W latach 70. studenci wyjeżdżali do pracy za granicę, ja akurat miałem wejście do pewnego klubu muzycznego w Londynie, wprowadziłem kilka koleżanek. Ja i kolega pracowaliśmy w kuchni, dziewczyny jako kelnerki. Szlifowaliśmy to, co dziś nazywamy równym statusem.

Dzisiaj znam wiele feministek, jestem zaprzyjaźniony z Magdą Środą, moją koleżanką od serca była Iza Jaruga-Nowacka. Cenię kobiety. Za to, że mają świadomość swoich celów, że czują potrzebę zmian społecznych, że chcą mieć na nie wpływ. Lubię je za to, że są kobiece, z takim wdziękiem potrafią łączyć delikatność i stanowczość. Potrafią korzystać ze swojej wiedzy, często zaginając mężczyzn. Imponują mi.

Adam Bodnar
szef działu prawnego Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka

Feminizmu uczę się w domu

Pamiętam dzień, w którym poszedłem na wieczór autorski Agnieszki Graff - wydała wtedy "Świat bez kobiet". Pierwszy raz zetknąłem się z feministką z krwi i kości. Wcześniej? Owszem, studiowałem m.in. prawa człowieka, pisałem na ten temat pracę magisterską, ale na spotkaniu siedziałem cicho. Ten język, dyskusja - obce. Kiedy podszedłem po autograf, Agnieszka spojrzała na mnie i zapytała: "A pan jest feministą?". Nie wiedziałem, że w ogóle takie słowo istnieje. Feministka - jasne. Ale feminista? Byłem totalnie zaskoczony, jakoś się wykręciłem i uciekłem.

Wkrótce podjąłem jedną z najważniejszych decyzji w życiu. W tym czasie byłem zatrudniony w dużej korporacji i miałem tego dość - praca była dobrze płatna, ale obciążająca, czułem, że to nie jest moje miejsce. Więc jaka alternatywa? - zastanawiałem się. I wtedy dostałem propozycję z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Profesor Wiktor Osiatyński wpadł na pomysł stworzenia Programu Spraw Precedensowych. To tam trafiła głośna sprawa państwa Wojnarowskich. Dotyczyła odpowiedzialności i odszkodowania za odmowę badań prenatalnych i uniemożliwienie aborcji. Postanowiłem zaangażować się w pracę w fundacji. Batalia o tzw. złe urodzenie zakończyła się tym, że Wojnarowscy otrzymali odszkodowanie i rentę. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu zawodowym.

Potem wspieraliśmy sprawę Alicji Tysiąc przed Trybunałem w Strasburgu. A niedawno zobaczyłem film "Podziemne państwo kobiet" o polskim podziemiu aborcyjnym. Byłem wstrząśnięty. I wściekły, że wciąż istnieje u nas taki problem z dostępem do legalnej aborcji. Myślę, że mój feminizm dojrzewał w zetknięciu z takimi doświadczeniami. A Agnieszka Graff? Dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi. Namówiłem ją, żeby została członkiem rady programowej Programu Spraw Precedensowych.

Kiedy żona Karolina zapytała mnie, co zamierzam opowiedzieć o moim feminizmie "Twojemu STYLOWI", przyznałem, że chcę wspomnieć o Agnieszce jako jego głównej "muzie". Karolina oburzyła się: "Jak to, a ja nią nie jestem?!". Prawda, myślę, że feminizmu uczą mężczyznę mądre, dające wsparcie partnerki. Moja żona, radca prawny, sama pomaga w Centrum Praw Kobiet. Feminizm jest w naszym domu czymś naturalnym. Tak samo było w mojej rodzinie. A potem przykład dawali nauczyciele. Szczególnie zapamiętałem fizyka, Bogusława Zielnicę. Zabierał młodzież z mojego liceum w Gryficach na rejsy po Morzu Bałtyckim. Na jachcie czy żaglowcu jasno i konsekwentnie określał podział ról dla dziewczyn i chłopców, czyli: wszystkie ręce na pokład i każdy jest równy, niezależnie, czy chodzi o zwijanie żagli, czy pomoc w kambuzie. To były lekcje równouprawnienia. Zostały na zawsze.

Roman Kurkiewicz
dziennikarz, felietonista, radiowiec, wykładowca Collegium Civitas

Stop męskim nałogom

Mój feminizm zawdzięczam wyłącznie determinacji kobiet, które dotarły do mnie z argumentami - przez niszowe pisma, dziesiątki portali, Manify. Dziś wstydzę się, że przez wiele lat powielałem schemat patriarchatu, "maczyzmu", korzystałem z przywilejów, które dostałem bez żadnego wysiłku wraz z płcią. A potem okazało się, że biorę udział w strukturach przemocy, władzy, dominacji. Wobec kobiet wokół zachowywałem się z haniebną wyższością. Kiedy zacząłem robić w radiu program "Kurkiewy", moje myślenie już się zmieniało. Doszło do mnie, że istnieje alternatywa dla pewnego siebie głosu męskiego.

Zauważyłem, że kiedy do studia zapraszam kobietę, słyszę: jakiego rodzaju wiedzy pan się po mnie spodziewa? Gość facet rzucał tylko: o której mam być? Pod względem kompetencji panie wypadły lepiej. Dziś czuję, że moje myślenie o kobietach, ich roli, prawach, ruszyło z miejsca. Rozprawiam się z nałogiem męskich zaśniedziałych wzorców. Bo w domu nasiąkałem ideałem: mężczyzna musi być wojownikiem, nie może pękać. Wstydziłem się przyznać, że cierpię, boję się. To głupie.

W dorosłym życiu, dziewczyny wymagały ode mnie czego innego: "Chcę wiedzieć, co czujesz, co myślisz, porozmawiaj ze mną". A ja nie umiałem. Teraz myślę, że jeśli czasami okazuję się fajnym facetem, to dlatego, że dopuszczam do głosu pierwiastek kobiecy. Bywa, że udaje mi się zachować tak, jak tradycyjnie postrzega się zachowania kobiet. I wcale nie czuję się przez to gorszym mężczyzną.

Od pań nauczyłem się więcej słuchać, niż mówić. Pracuję nad sobą. To tak, jakbym drugi raz uczył się chodzić. I jestem dumny, że - czasem w formie obelgi - nazywa się mnie feministą.

Kapituła plebiscytu: Agnieszka Graff, Magdalena Środa, Monika Olejnik, Kazimiera Szczuka, Manuela Gretkowska

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój STYL 8/2010

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: feminizm
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy