Reklama

Rodzice egzaminowani

Co dać dziecku, by było otwarte, wierzyło w siebie, radziło sobie w życiu? Naukę w szkole społecznej, lekcje trzech języków, zajęcia z malarstwa, tenis? Albo rodzinną pielgrzymkę, wspólną modlitwę, ciasto na stole? A może safari na Saharze, noc pod gołym niebem, oglądanie migracji zwierząt? Poznaliśmy trzy rodziny. I trzy modele wychowywania oparte na wiedzy, tradycji i wędrówce. Czy któryś z nich jest receptą na wychowanie szczęśliwego człowieka?

Edukacja to inwestycja

Monika Hoffmann, Tomasz Kielak i Mikołaj (8 lat): "Dajemy synowi możliwość spróbowania sił w różnych dziedzinach - może się uczyć, czego chce, rozwijać swoje zainteresowania, trenować sporty".

W sobotę Mikołaj wpadł do domu z krzykiem: "Mama, widziałem pod mikroskopem bakterię!". Mógł też na ekranie komputera "obejrzeć swój głos", nagrany i poddany analizie akustycznej - w ramach eksperymentów na Uniwersytecie Dzieci. A w tygodniu? Lekcje w szkole społecznej, kółko teatralne, angielski, basen, treningi piłkarskie i szachowe. Czasem dziadkowie gdzieś go zabiorą, np. na warsztaty malowania na szkle. Dopytuje wtedy, jak miesza się farby, jakie składniki zawierają. Za to za zajęciami z akrobatyki - chodził przez jeden semestr - wcale nie tęskni. Za jazdą na nartach na igielicie na Szczęśliwicach - owszem, ale dla tej przyjemności musiał z tatą tkwić w korkach, bo trzeba było się przebić przez całe miasto.

Reklama

- Mikołaj ma napięty grafik, ale naprawdę nie jest tak, że zapisujemy syna na wszystko, na co tylko się da. Część jego zajęć wynika z naszego stylu życia, bo na przykład ja chodzę na basen, więc on ze mną. Inne są konsekwencją tego, że mieszkamy w dzielnicy, w której dziecko w jego wieku nie może się zająć samo sobą, nie ma gdzie bawić się z rówieśnikami. Bywa, że oboje z Tomkiem kończymy pracę przed wieczorem, ja na uczelni, on w firmie handlowej. Co do tego czasu zrobić z Mikołajem? Zajęcia dodatkowe wypełniają lukę między końcem jego lekcji a naszym powrotem z biura - tłumaczy Monika.

Przez wielkie okno w salonie widać pobliski park, strumień, i apartamentowce modnej części warszawskiego Mokotowa. Tu prawie wszystkie osiedla są zamknięte i ogrodzone. Place zabaw - jeśli o nich pamiętano - stanowią prywatną własność spółdzielni mieszkaniowych. W budynku, w którym mieszka Mikołaj, jest mało dzieci, nie ma chłopców w jego wieku. Kilku mieszka w sąsiednich, ale trzeba pokonać płoty, szlabany, mury, domofony. Koledzy ze szkoły - rozsiani po trzech dzielnicach. Żeby Mikołaj mógł się z którymś zobaczyć, jedno z rodziców musi go zawieźć samochodem i odebrać o wyznaczonej porze.

Społeczne, państwowe?

Monika i Tomek mają opracowaną strategię odbierania ze szkoły, podrzucania na angielski czy trening piłkarski. Starają się dopasować harmonogram, żeby ze wszystkim zdążyć. Ale i tak gdyby nie babcia, nie byłoby to możliwe. Oboje chcą świadomie wychowywać syna, dbać o jego edukację. Zaczęli już od przedszkola. Odwiedzili dwa, oba niepubliczne - chodziło też o to, żeby móc zapewnić chłopcu opiekę w czasie wakacji. - Pierwsze znajdowało się na strzeżonym osiedlu. Przeszklony budynek, z którego dzieci na wycieczki wożono prywatnym mikrobusem, bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Mieliśmy wrażenie, że patrzymy na ryby w akwarium. Nie podobało nam się to, więc zdecydowaliśmy się na drugie. Jego dyrektorka stawiała na samodzielność: kilkuletnie szkraby pod jej opieką jeździły autobusem do muzeum, teatru, kupowały bilety w kinie - wspomina Tomek.

Potem przyszedł czas na podjęcie trudniejszej decyzji: o wyborze szkoły podstawowej. W grę wchodziła jedna publiczna: integracyjna, niedaleko domu, i dwie społeczne - prywatne odpadały z powodu opłat sięgających nierzadko trzech, czterech tysięcy złotych miesięcznie. Integracyjna jakoś ich nie przekonała. A społeczne? Wcale nie jest łatwo się do nich dostać. Monika i Tomek próbowali uchronić Mikołaja przed stresem "egzaminów", czyli sprawdzianów dojrzałości psychicznej i kompetencji dzieci.

W jednej ze szkół Mikołaj nie przeszedł selekcji - została więc druga, dalej od domu. Ale cieszyli się: mała klasa, tylko 17 osób, nauczyciel podejdzie indywidualnie do każdego dziecka. Są zadowoleni. - To oczywista zaleta, ale jest też minus. Oboje z Moniką uczyliśmy się w szkołach molochach, klas pierwszych było siedem, w każdej ponad trzydzieścioro dzieci. W jednej ławce siedział syn dyrektora, przyszły prezes firmy ubezpieczeniowej, w drugiej syn złodzieja. Miałem kontakt z różnymi ludźmi, z niektórymi chłopakami się przyjaźniłem, z innymi biłem. Mikołaj tego wszystkiego nie ma, bo w grupie sześciu chłopców pod czujnym okiem pani trudno o konflikt, ale i o prawdziwe kumplostwo. Żałuję tego, bo gdzie młody człowiek ma się nauczyć, jak zawierać przyjaźnie, rozwiązywać spory. Szkoła nie powinna być tylko miejscem, w którym zdobywa się wiedzę matematyczną czy przyrodniczą, ale przede wszystkim społeczną - uważa Tomek.

Dlatego oboje cieszyliby się, gdyby syn, za ich radą, wybrał gimnazjum, a przynajmniej liceum publiczne, bo będzie mógł się sprawdzić w różnych sytuacjach z rówieśnikami. Nawet tych... trudnych. Na opowieści o fali w szkołach państwowych Tomek reaguje bardzo spokojnie. - W takich chwilach też trzeba umieć dać sobie radę. Możemy uchronić syna przed chamstwem, agresją, ale tylko na razie. Iluzją jest myślenie, że człowiek przejdzie przez całe życie i ani razu nie oberwie, także w sensie dosłownym. Zwłaszcza jeśli człowiek jest facetem! - mówi tata Mikołaja.

Nabrać ogłady

- Staramy się obserwować syna, patrzeć, jakie są jego mocne, a jakie słabe strony, i zgodnie z tym dobierać mu dodatkowe zajęcia. Kółko teatralne wybraliśmy po to, żeby go ośmielić do wystąpień publicznych. Mikołaj jest bardzo aktywny, pełen energii. Dzięki sportom może się wybrykać i potem w domu jest spokojniejszy. Piłka nożna to temat rozmów z kolegami, ale także sport wymagający współpracy w grupie. Uniwersytet Dzieci pokazuje mu, że nauka pomaga wyjaśnić codzienność: można się dowiedzieć, dlaczego woda się gotuje i paruje, jak powstają chmury, jak funkcjonuje ludzkie serce. Z początku syn traktował to obojętnie, ale od jakiegoś czasu coraz bardziej fascynuje go wiedza, którą zdobywa - opowiada Monika.

A Tomek dodaje, że chodzi też o nabranie obycia w świecie. Żeby Mikołaj wiedział, że laboratorium, muzeum, Teatr Wielki, ale i aula uniwersytecka to coś zwyczajnego, normalnego, żeby czuł się w tych wszystkich miejscach i sytuacjach swobodnie. Bo to mu się przyda w przyszłości. Najistotniejsza rzecz, jaką chcieliby przekazać synowi? Że wszystko może - od niego zależy, jak będzie wyglądała jego przyszłość. Może zostać profesorem chemii, podróżnikiem, piłkarzem, jeśli zechce, a oni jako rodzice dadzą mu możliwość "jazdy próbnej" w różnych dziedzinach, dyscyplinach. Dobry start w dorosłość.

Wiara to podstawa

Anna i Andrzej Biedroniowie z Olą (21 lat), Pauliną (18 lat), Andrzejem (16 lat) i Jasiem (10 lat): "Chcieliśmy dać naszym dzieciom coś, co jest niezależne od pieniędzy. Wiara porządkuje świat, daje poczucie bezpieczeństwa, nadzieję, pozwala odnaleźć w życiu powołanie"

Ola maturę zdała doskonale. Mogła przebierać w kierunkach studiów. Jej rodzice powtarzali: medycyna, medycyna... Tylko po cichu, bo nie chcieli wpływać na jej wybór. Wiedzieli, że córka jest stworzona do bycia lekarzem. Ale ona podjęła inną decyzję. Jedzie do szkoły ewangelizacji we Francji, pod Lyonem. Szkoła trwa rok, czesne jest wysokie. Nie mieli tych pieniędzy. Ola sama szukała możliwości finansowania. Pomogli sponsorzy, ludzie zaangażowani w życie Kościoła. Pojechała. Uczyła się zasad etyki katolickiej, funkcjonowania we wspólnocie, miała praktyki w szpitalu, domu opieki. Oni całą rodziną modlili się za nią, a wieczorami siadali przy wielkim stole w jadalni i pisali listy.

W tych listach Anna przeprosiła najstarszą córkę za to, że wiele lat temu "przećwiczyła" na niej wszystkie modne poradniki wychowywania dzieci. A wystarczyło dać jej tylko dwie rzeczy: miłość i wiarę. I patrzeć, jak dzięki nim rośnie i się rozwija. Na podwórku domu Biedroniów dwumetrowa rzeźba Świętego Franciszka. Ich ulubiony święty. W domu dużo drewnianych figurek: zadumana Madonna, Chrystus Frasobliwy. Wuj Ani jest rzeźbiarzem ludowym. W kuchni herbata parzy się w wielkim imbryku, na stół wjeżdża okrągła szarlotka z chrupiącą skórką z przypieczonego karmelu. Dzieło Pauliny - lubi pomagać mamie w kuchni.

Biegnący po polach

Nie zawsze tak żyliśmy. Prowadziliśmy z mężem biznes, sprzedawaliśmy książki. Dużo zarabialiśmy, mieliśmy wielki dom, ale brakowało czasu. On czasami kilka dni z kolei jeździł po Polsce. Ja wracałam wieczorem objuczona prezentami dla dzieci. Zabawki, gadżety. Żeby wynagrodzić im to, że chowają się bez mamy. Zajmowała się nimi niania. Sprzątanie, pranie, gotowanie? Wynajęliśmy gosposię - mówi Anna. Ola i Paula chodziły do prywatnej podstawówki. Liczyły się metki, drogie rzeczy, pieniądze. I ciągle trzeba się było uczyć, nauczyciele dużo zadawali, żeby utrzymać wysoki poziom: powód, dla którego wielu rodziców wybierało dla swoich pociech właśnie to miejsce.

Wszystko się przewróciło do góry nogami, gdy dziesięć lat temu firma zbankrutowała. Biedroniowie niemal z dnia na dzień zostali bez niczego, nie licząc długów. Starali się jakoś sobie radzić, choćby biorąc prace dodatkowe, fizyczne, jak mycie okien. Bywało tak, że przez cały tydzień mieli 20 zł na jedzenie. Wtedy odkryli, że wiara to coś, co można mieć zawsze, nawet gdy notorycznie brakuje pieniędzy. Bardzo chcieli przekazać to swoim dzieciom.

Zaczęli chodzić do kościoła, zastanawiać nad sensem słów zapisanych w Piśmie Świętym. Dom trzeba było sprzedać. Wybudowali nowy, skromniejszy, na wsi niedaleko Warszawy. Ola, Paulina i Andrzejek poszli do szkoły rejonowej. Po lekcjach całymi dniami latali po łąkach, polach, budowali szałasy w lesie, łazili po drzewach. Nie mieli dodatkowych zajęć, kursów. Gdy chcieli coś przeczytać, szli do obszernej domowej biblioteki i wybierali pierwszą książkę z brzegu, kiedy mieli trudność z pracą domową - zawsze mogli liczyć na korepetycje. Z rodzicami.

Jaką masz misję?

Anna była w piątym miesiącu ciąży, gdy zdarzył się straszny wypadek. Na skrzyżowaniu w jej auto uderzył rozpędzony TIR. Ona nie była przypięta pasami. Nic jej się nie stało. W aucie obok zginął młody mężczyzna - ksiądz Robert, 23 dni po przyjęciu święceń. Dzisiaj jego zdjęcie wisi na ścianie w kuchni Biedroniów.

- Wtedy dotarło do mnie, że mijam się z moim powołaniem. Handel książkami? Lubiłam swoją pracę, ale zrozumiałam, że nie robię tego, co powinnam. A co powinnam? Być z moim dziećmi. Resztę ciąży przesiedziałam z nimi w domu, potem zajmowałam się Jasiem. Tak dobrze, że znajomi podsyłali do mnie własne maluchy. I... powstało przedszkole Franiówka, od Świętego Franciszka. Wysokie obcasy i laptop poszły do kąta.

Dlaczego o tym mówię? Bo dla nas jest ważne, by dzieci rozwijały talenty i dzięki temu znalazły swoje powołanie. To rodzaj misji, w której człowiek znajduje spełnienie, jak ja w moim przedszkolu. Ale także spełnia się w ten sposób dla świata, daje mu coś od siebie. Tego wymaga życie w wierze i tego chcemy dla córek i synów, bo naszym zdaniem w ten właśnie sposób znajduje się pełną satysfakcję. Nie rodzimy się tylko dla siebie. I nie pracujemy tylko dla pieniędzy - wyjaśnia Anna.

Powołanie Oli? Jednak - medycyna. Sama do tego doszła, gdy wróciła z Francji. Dziś studiuje na pierwszym roku, świetnie sobie radzi. Z Pauliną mama kiedyś przez całą noc rozmawiała o tym, co jest jej powołaniem. Młodsza córka od dziecka przyjmowała porody domowych psów, opiekowała się szczeniakami. No to - położnictwo. Andrzej lubi gotować, wybiera się do technikum gastronomicznego. A Jaś? Doskonale kopie piłkę, uwielbia prace w warzywniaku i ogrodzie.

- Mimo że nasze dzieci uczyły się w wiejskiej podstawówce, rejonowej, bez problemu dostawały się do świetnych szkół w Warszawie, Ola - na oblegane studia. Mieliśmy dla nich mnóstwo czasu, który z pożytkiem spędzaliśmy i spędzamy razem. Ja z chłopcami chodzę grać w nogę. Dziewczyny całą trójką - na fitness. Prowadzimy ekologiczną uprawę warzyw i owoców: rodzinnie pielimy grządki, robimy herbaty ziołowe, przetwory, wina. A wieczory spędzamy na wspólnym kibicowaniu drużynom piłkarskim albo gramy w planszówki, rozwiązujemy łamigłówki matematyczne i przede wszystkim: rozmawiamy - mówi Andrzej Biedroń, tata.

Ale dodaje: takie wychowanie może też nieść ryzyko. Rezygnacja z pogoni za "mieć" na rzecz "być" sprawia, że w domowej kasie mniej jest pieniędzy na zakupy. I spełnianie marzeń czysto materialnych: o nowych butach korkach, modnej kurtce, rowerze... Najważniejsza rzecz, którą chcieliby wpoić swoim dzieciom? Że jest ktoś wyżej, kto nad nimi czuwa przez cały czas, opiekuje się, nadaje wszystkiemu sens nawet w najtrudniejszych chwilach, kiedy zdaje się, że nie ma już nadziei.

Cały świat w prezencie

Anna Kobus-Olej, Krzysztof Kobus i synowie: Michał (8 lat) i Staś (6,5 roku): "Pokazujemy dzieciom świat. Cały. Co najmniej raz w roku jeździmy na długie wyprawy: Afryka, Azja, Europa. A w weekendy włóczymy się po Polsce"

Staś ma dwanaście figurek żyraf. Lubi żyrafy. W Namibii karmił jedną jabłkami, a gdy roczne żyrafiątko (mierzyło trzy metry) podeszło do nich, przerażony Michaś krzyknął: "Mama, potwór!". Na Saharze w Tunezji Staś - wtedy półtoraroczny - bawił się w piasku, zaglądał pod kamienie, wszędzie wciskał małe dłonie. "Stasiu, uważaj. Tam może być wąż", rozważnie instruował go trzyletni braciszek. A ich mama Ania z dumą pomyślała: "Mam mądre dzieci. Wiedzą już, jak się zachowywać. Poradzą sobie".

Wyjechać, by być razem

- Podróżowaliśmy z Krzyśkiem, zanim pojawiły się dzieci. Żyjemy z robienia zdjęć, pisania artykułów i książek. Musimy jeździć. Moglibyśmy zostawiać chłopców w domu, ale... po co? Kochamy to, co robimy, i chcemy, żeby uczestniczyli w naszym życiu - tłumaczy Ania. Zaczęło się od podróży po Polsce z kilkumiesięcznym Michałem - Ania i Krzysztof przygotowywali się do wydania albumu. W ciągu pierwszego roku życia ich syn "zrobił" 35 tysięcy kilometrów po drogach, dróżkach i bezdrożach. Okazało się, że to proste: nie trzeba martwić się o jedzenie, zatrucie pokarmowe (bo karmi się piersią), niemowlak zawinięty w miękką chustę smacznie śpi wtulony w ciało mamy, a ona - pracuje.

Skoro w Polsce jest tak łatwo, czemu nie wybrać się gdzieś dalej? Michał miał dwa lata, a Staś pół roku, gdy całą rodziną pojechali na pierwszą poważną wyprawę do Azji. Staś ząbkował w Birmie, a pierwszy stały pokarm - arbuza - dostał do zjedzenia w Kambodży. Niektórzy uważali, że Ania i Krzysztof postępują nieodpowiedzialnie, zabierając dzieci w tak dalekie podróże, "niebezpieczne miejsca". Na przykład jej rodzice mieli wiele wątpliwości...

A przecież Anna to córka kapitana żeglugi wielkiej. Do Nigerii pojechała, gdy miała siedem lat. Krzysztof też wychowywał się w rodzinie "na walizkach": włóczyli się po Mazurach, Chorwacji, potem on wspinał się w Tatrach. Poza wyprawami - jedną dużą w świat i mniejszymi po Polsce i Europie - życie w ich domu wygląda całkiem normalnie. Rodzice pracują przy laptopach, piszą maile, robią obiad. Chłopcy idą na trening piłkarski, do szkoły...

- Wybraliśmy rejonówkę. Zastanawialiśmy się nad społeczną, ale kiedy podliczyliśmy koszty, okazało się, że musielibyśmy przestać podróżować, żeby zarobić na czesne. Albo, co gorsza, musielibyśmy jeszcze dodatkowo brać prace zlecone i w ogóle nie widywalibyśmy się z dziećmi. Uważamy, że tak jest lepiej: mają spełnionych, zadowolonych z życia rodziców. I wiele przygód - tłumaczy Ania. A Krzysztof dodaje, że dzięki wspólnym wyprawom synowie spędzają też więcej czasu z nimi. Na wyjazdach naprawdę są razem: wspólnie jedzą, bawią się, rozmawiają do wieczora. Rodzice specjalnie się przygotowują, by opowiadać dzieciom o kraju, do którego jadą, jego tradycjach, historii. Oczywiście robią to tak, by ich zainteresować.

W Egipcie czytali komiks o Asteriksie i Obeliksie - dla synów to jest jakiś konkret: sfinksowi odpadł nos, bo Obelix się na niego wspinał. Ciągnące się wiekami dzieje faraonów tylko by ich znudziły. Gdy jechali do Namibii, pokazali im książkę o Tippi z Afryki: dziewczynce wychowanej wśród zwierząt. Wspólnie zwiedzili Birmę, Tajlandię, Kambodżę, Namibię, Tunezję, Holandię (chcieli zobaczyć, jak kwitną tulipany), Chorwację, Szwecję, Indonezję, Bali, Kubę ("Mamo, tu wszystko jest stare!", kręcili nosami chłopcy), północne Włochy, Egipt, Turcję. Swoje doświadczenia opisują na bieżąco na portalu Mały Podróżnik i w wydanej właśnie książce "Podróżuj z dzieckiem!" Na każdej wyprawie robią zdjęcia, a Michał i Staś prowadzą rysunkowe i wyklejankowe pamiętniki. Wklejają do nich bilety lotnicze, kolorowe płatki kwiatów.

Dzieci bez granic

- Nasi synowie dzięki podróżom czują się na całym świecie jak u siebie w domu. Wiem, że wyjdziemy na ulicę w Singapurze i nie przerazi ich tłok, hałas klaksonów, riksze ścigające się we wszystkich kierunkach. Dla nich granice naprawdę już nie istnieją - mówi Krzysztof. - Cieszymy się, że dla Michała i Stasia pustynia to żywe wspomnienie, a nie płaski obrazek żółtych pagórków z książki. Ale największy psychologiczny zysk z tych podróży to prawdziwa świadomość społeczna i ekologiczna naszych synów. Oni nigdy nie krzykną za czarnoskórym na ulicy "asfalt". Czerwony, czarny, żółty czy biały kolor skóry nie ma dla nich znaczenia. Mają odruch, żeby zbierać śmieci na plaży, bo przecież plaża to dom wielu zwierzątek i odpadki mogą im zaszkodzić.

Gdy Staś zobaczył gdzieś na straganie wysuszoną rozgwiazdę, prawie się rozpłakał. Widział rozgwiazdy na rafie, gdy pływali z Michałem w maskach i z rurkami. Oni czują się odpowiedzialni za swoje otoczenie. Jestem z tego bardzo dumna - uśmiecha się Ania. Jednocześnie oboje przyznają, że ich synom trudno jest już zaimponować. Lot samolotem to dla nich nie przygoda, ale normalna rzecz. Znacznie bardziej ekscytująca była niedzielna przejażdżka tramwajem z dziadkiem! No i przez liczne wyprawy muszą czasami być zwalniani ze szkoły. Na wyjeździe przerabiają lekcje, jednak jak wytknął to Ani ktoś znajomy - nie uczą się "szanowania czasu pracy i obowiązkowości".

W przyszłości może być im trudno tkwić przez osiem godzin w biurze tylko dlatego, że "trzeba siedzieć, nawet jeśli nie ma nic do roboty". Są nastawieni na efekt, ale... Kto wie, kim Michał i Staszek zostaną w przyszłości? Ania i Krzysztof liczą się z tym, że synów może zagnać na drugi koniec globu - bo będą nauczycielami w Nepalu, założą ośrodek dla osieroconych orangutanów na Borneo... A jeżeli wybiorą karierę księgowych w Polsce i powiedzą, że mają dosyć podróży? Też w porządku. Najważniejsze, co chcą przekazać synom: że sobie poradzą w każdym miejscu, czasie, w każdej sytuacji. Choć rodzice zawsze przytulą, wesprą, pomogą w razie czego. Kochają ich za to, że są ich dziećmi, a nie za to, jacy są czy jacy będą.

Jagna Kaczanowska, psycholog

TWÓJ STYL 6/2013




Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: wychowanie | dzieci | rodzina | podróże | dziecko | zabawa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy