Reklama

Powiesz to Ewie?

Intymne zwierzenia przed kamerami? Tak, jeśli pyta Ewa Drzyzga. Polacy dziesiąty rok opowiadają jej o swoich marzeniach, sekretach – nawet wstydliwych. A ona? Woli słuchać, niż odpowiadać na pytania.

Tym razem jednak się zwierza. Twojemu STYLOWI mówi, dlaczego swoją ciążę utrzymywała w tajemnicy, i o bohaterach "Rozmów w toku", których pamięta do dziś. O tym, co wciąż jest dla nas tabu i kogo do swojego programu nigdy nie zaprosi.

Twój Styl: Co by pani zrobiła, gdyby pani syn powiedział: „Mamo, jestem gejem. Chcę opowiedzieć o tym w "Rozmowach w toku”?

Ewa Drzyzga: Zapytałabym: „Dlaczego chcesz iść do telewizji?”. Zrobię wszystko, żeby synowie chcieli najpierw o wszystkim rozmawiać ze mną. Może to wydać się paradoksalne, bo choć przed kamerami przepytuję gości z delikatnych, intymnych spraw, to jednak marzy mi się, żeby dzięki mojemu programowi ludzie nauczyli się rozmawiać o wszystkim z najbliższymi, w swoich domach. Gdy dowiaduję się, że ktoś nie dojedzie na nagranie, bo odważył się o kłopocie pogadać z kimś bliskim i zrezygnował z występu, to mimo wszystko się cieszę.

Reklama

Pani z rodzicami rozmawiała o wszystkim?

- O pewnych rzeczach rozmawiałam z koleżankami, nie z mamą. I nie dlatego, że w mojej rodzinie brakowało bliskości albo zaufania. Jak na tamte czasy, miałam chyba typowy dom. Uważałam, że rodzice to nie kumple. Nawet określenie „starzy” nie przechodziło mi przez gardło. A swoją drogą myślę, że czasem trudniej otworzyć się właśnie przed najbliższymi. Łatwiej wygadać się obcej osobie.

Przed kamerą wyciąga pani od innych intymne zwierzenia, ale swoją ciążę do końca utrzymywała w tajemnicy.

- W tajemnicy przed kim? Wszyscy najbliżsi, a zainteresowani wiedzieli najwcześniej, jak to możliwe. Mam koleżanki, które mówiły o ciąży już w drugim tygodniu. Ale my z mężem uznaliśmy, że pierwsze miesiące to czas na to, aby zyskać pewność, że ciąża rozwija się prawidłowo. Nie mówiłam, choć stylistki w telewizji domyśliły się. Przecież zmieniały mi się wymiary!

A pani się zmieniała? Nie mam na myśli tylko czasu, gdy była pani w ciąży. Jaka była pani na przykład 20 lat temu?

- Chyba specjalnie się nie zmieniłam. Miałam 22 lata i – tak jak dziś – chętnie słuchałam ludzi. Wolałam to, niż opowiadać o sobie. Może jeszcze wierzyłam, że nie ma rzeczy niemożliwych? Trafiłam do pierwszej komercyjnej stacji radiowej. Na Kopcu Kościuszki – w siedzibie RMF-u, jako depeszowiec spędzałam kilkanaście godzin dziennie. Czasem nocowałam w redakcji. Miałam powracające sny o tym, że biegam po całym radiu szukając drukarki, która zniknęła i spóźniam się na serwis. Sprzęt mieliśmy kiepski – komputery „zjadały” informacje, w kluczowym momencie zacinała się drukarka, z której wychodziły newsy. Czasem „czytałam” je z głowy. Wszyscy rzuciliśmy się na głęboką wodę.

Wkrótce woda była głębsza – rok 1991, w Rosji pucz, próba obalenia Gorbaczowa. To pani poprosiła, żeby wysłali panią do Moskwy?

- Nie, ale byłam po rusycystyce, więc było oczywiste, że pojadę. Zakwaterowali mnie nie w hotelu, ale u jakiejś rodziny. W mieszkaniu był telefon, z którego można było wykonywać połączenia międzynarodowe (to rzadkość jak na warunki rosyjskie), więc mogłam nadawać korespondencje. A potem w siedzibie parlamentu zobaczyłam reportera CNN, jak rozłożył walizeczkę i nadawał przez satelitę! Gdy okazało się, że aresztowali Jelcyna, baliśmy się, że z Rosji nie wyjedziemy. I wtedy zadziałała wspólnota „słowiańskiej duszy” – rosyjski ochroniarz podszedł do mnie i powiedział: „Słuchaj, nie przejmuj się. Jak będzie problem, zamkną lotnisko, jakoś cię odtransportujemy do granicy” i wyprowadził mnie tylnymi drzwiami. I uśmiechnął się: „Wy to już macie za sobą, no nie?”.

No właśnie. Jak pani, córka wojskowego, przyjęła przemiany w Polsce?

- Mieszkałam na wojskowym osiedlu i pamiętam wprowadzenie stanu wojennego. W naszym bloku zostały kobiety i dzieci. Nikt nie wiedział, co się wydarzy. Czy nie skończy się to wszystko wojną. Moi koledzy mieli rodziców działających w podziemiu.

Nie doświadczyła pani ostracyzmu?

- Byłam zaledwie czternastolatką. Mieliśmy młodzieńcze i szkolne problemy. Klasówki. To nas łączyło.

Skrzykiwała pani klasę na wagary, czy była typem prymuski?

- Byłam klasowym prowodyrem. Nie ustępowałam, kiedy walczyliśmy z dyrektorem o zmianę anglisty. Uznaliśmy, że jest to niezbędne, skoro nauczyciel potrafi na jednej lekcji postawić całe klasie kilka ocen niedostatecznych. Podczas studiów też walczyłam o prawa studenta. Na pierwszym roku wyjechałam na stypendium do Kijowa. Zobaczyłam akademik dla zagranicznych studentów, w którym nas zakwaterowano, i wezwałam konsula. W pokojach były powybijane szyby, brakowało pryszniców, wszędzie walały się resztki jedzenia, z łóżek wystawały sprężyny. Gdy konsul był w drodze, rosyjscy urzędnicy zaczęli sprzątać, więc krzyknęłam do innych studentów: „Róbmy zdjęcia!”. Dostaliśmy lepsze pokoje. Raz w tygodniu pojawiał się też pan, który spryskiwał podłogę czerwonym preparatem. Środek odstraszał karaluchy, a nam farbował ubrania na czerwono.

Pierwszy zachodni kraj, jaki pani zobaczyła to…

- Niemcy i Dania. W trakcie studiów poleciałam też do rodziny w Stanach. Zafascynował mnie totalny luz Amerykanek. Po raz pierwszy zobaczyłam kobiety, które wychodziły na ulicę w wałkach na głowie, ubrane w dres.

Nie przemknęło pani myśl przez głowę: „Po co mi rusycystyka”?

- Miała być na przeczekanie. Chciałam za rok zdawać do szkoły teatralnej, ale się nie odważyłam. Zabawne, ale pod pewnym względem Ameryka wydała mi się podobna do Rosji. W Waszyngtonie zobaczyłam pomnik Lincolna większy niż moskiewskie statuy Lenina. A w klubie bilardowym był plakat ze skautami. Wznosili w górę ręce ślubując wierność ojczyźnie, Ameryce. Podobne obrazki z pionierami widziałam w Rosji. Tam „nasza” amerykańska, silna i wspaniała ojczyzna, tu „nasza” wspaniała silna rodzina i władza.

W Stanach, jako studentka, zobaczyła pani po raz pierwszy talk-show Ophry Winfrey? Dzisiejsze porównywanie do niej irytuje czy się pani podoba?

- Myślę, że jest na wyrost. Na talk-show Ophrah Winfrey ćwiczyłam potoczny angielski. Szokował mnie nie fakt, że jakaś kobieta opowiadała w programie o przemocy domowej, ale to, że przed kamerami dochodzi do konfrontacji. W studiu zasiadała i bita kobieta, i jej sadystyczny mąż. Mój amerykański znajomy miał w Waszyngtonie kwiaciarnię. Czasami jeździłam z nim po kwiaty. I czy to był świt, czy wieczór, zawsze przed jednym z budynków stały tłumy ludzi. To było jedyne miejsce w mieście, gdzie widywałam kolejki. Znajomy wyjaśnił, że czekający ludzie przyjechali do Ophry na nagranie.

Czy dwadzieścia lat temu uwierzyłaby pani, że w Polsce taki program się przyjmie?

- Nie podejrzewałam nawet, że trafię do telewizji. A gdy dostałam propozycję poprowadzenia Rozmów w toku, przez rok nie porzuciłam radia. Myślałam, że Polakom blisko do Francuzów – u nich taki program się nie przyjął. Dziś, po dziesięciu latach, ludzie zasypują nas mailami. Są bardziej otwarci.

Co było wtedy polskim tabu?

- Homoseksualizm. Trudno było znaleźć tych, którzy opowiedzieliby o swojej orientacji przed kamerą. Dziś wielu młodych mężczyzn jest gotowych wystąpić. Razem z synami, do studia przychodzą matki, które akceptują swoje dzieci. Ojcowie nie są tak otwarci. Pamiętam program, w którym byli homoseksualiści, a obok stały krzesła przygotowane dla ojców. Puste.

Są jeszcze w Polsce inne tematy, o których wolimy milczeć?

- Oszpecone ciało, kalectwo. Zaprosiłam Mirka, cierpiącego na zespół Tourette’a. Miał potężne tiki, obrzucał mnie obelgami. I choć teoretycznie byłam przygotowana, bardzo to przeżyłam. On zaczął mnie uspokajać: „Ewa, nie denerwuj się!”. Niedawno zaprosiłam do programu kobiety bez rąk i nóg. Jedna z nich odrzuciła protezę nogi, bo sięgała za wysoko, uciskała na wątrobę, co wywoływało ból. To my, zdrowi, mamy problem w kontaktach. Okaleczone dziewczyny miały chłopaków, koleżanki, a Mirek przyjaciół. Nie mieli oporów, by wystąpić. Ale mówili, że nie jest łatwo przekonać innych do tego, że warto się z nimi przyjaźnić. Mam nadzieję, że program pokazał, jak wartościowymi są ludźmi.

Czy dziś ktoś, oprócz wspomnianych ojców gejów, ma jeszcze opory przed występem?

- Niedawno szukałam kobiet, które, z różnych powodów, straciły włosy. Zgłosiła się 9-letnia dziewczynka, która zobaczyła w telewizji zapowiedź programu i powiedziała mamie, że chce w nim wystąpić, bo to program o niej. Dorosłe kobiety miały z tym większy problem. Najbardziej otwarta była Polka, która na co dzień mieszka w Niemczech. Dziś nie ma oporów przed tym, żeby pokazać łysą głowę. Choć tak jak inne kobiety ma przekonanie, że choroba odebrała jej kobiecość.

I takie występy pomagają?

- I bohaterom programu, i telewidzom. Gdy goście "Rozmów w toku" spotykają się w telewizyjnym barku, przestają czuć się dziwni. A widzowie oswajają się z tym, że ludzie są różni.

A może zaspokajają tylko swoje voyerystyczne potrzeby?

- To pani opinia. Nie zgadzam się z nią. Jeśli nawet pokazujemy zjawisko, które zadziwia, nigdy dla sensacji. Zawsze jest to pretekst do ważnej rozmowy.

Ale czy musimy rozmawiać o tym, ile sekund trwał pierwszy raz nastolatki z Warszawy czy z Kopydłowa? Albo że jakaś pani wciąż kocha męża, choć on ją katuje. Inna marzy, by spędzić życie z Enrique Iglesiasem.

- Rozmawiając o miłości do idola, uświadamiamy dziewczynom, że są ofiarami kolorowych pisemek. To one często wmawiają, że każde, nawet najbardziej abstrakcyjne marzenie, można zrealizować, ponieważ jak głoszą popularne poradniki „wszystko jest kwestią umysłu”.

- O „pierwszym razie” i antykoncepcji od dwudziestu lat piszą poważne gazety, a mimo to wciąż spotykam młodych ludzi, którzy myślą, że w trakcie inicjacji seksualnej nie można zajść w ciążę albo nie może się to zdarzyć, jeśli stosunek trwa zbyt krótko! Kiedy dyskutowaliśmy o tym pierwszym razie, chcieliśmy też skłonić chłopaków, żeby się zastanowili się, czy są gotowi wychować dziecko, które może się począć już w czasie inicjacji.

Trzeba zachęcać do tego tytułami: „Napalony prawiczek, czyli teges majonez i te sprawy”?

- Tytuły są dyskusyjne, ale takie są założenia produkcji. Według nich tytuł powinien być chwytliwy, intrygujący, żeby przyciągnął jak największą widownię. Państwa pismo też sięga po Photoshop.

Nie boi się pani, że kogoś skrzywdzi? Bohater zwierzy się, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Wróci do swojej wsi, zostanie zaszczuty.

- Czuję się odpowiedzialna za ludzi, z którymi rozmawiam. W studiu jest ekspert, np. psycholog, który, jeśli posunę się za daleko, powie „stop”. Zna historię każdego gościa przed jego występem. Często prosimy o dodatkową konsultację ze specjalistą jeszcze przed programem. Zdarzyło się, że nie wpuścił do studia dziewczyny molestowanej w dzieciństwie, bo nie była jeszcze na to gotowa. Do mnie przychodzą ci, który często mają poczucie, że doszli do ściany. Decydują się na rozmowę w studiu, licząc, że coś się zmieni.

W dramatycznych sytuacjach widzą w pani przyjaciółkę, terapeutkę. To iluzja.

- Większość chce się wygadać. Nie uzurpuję sobie prawa, by być terapeutką. Nie mam uprawnień. Zwykle po programie ludzie dostrzegają wyjście z sytuacji, którego wcześniej nie zauważali. Jeśli nie, kontaktujemy ich z psychologami w rodzinnych miejscowościach.

Któryś z bohaterów jest pani szczególnie bliski?

- Wiele jest takich osób. Niedawno spotkałam się z Emilką, anorektyczką. Walka o jej życie toczy się już dwa lata. Wyznaczam jej kolejne zadania. Ma nauczyć wnuka jeździć na łyżwach. Musi w dobrej kondycji doczekać dnia, w którym chłopiec założy łyżwy!

- Bliska jest mi też siostra Konsolata. Po latach odnalazła siostrę w USA. Nie wiedziała o jej istnieniu, tylko przeczuwała. I rzeczywiście – umierający ojciec wyznał, że w obozie koncentracyjnym miał romans. Kochanka urodziła bliźniaczki. Ona wyszła z obozu z jedną, on i jego żona z drugą – Konsolatą. We trójkę przysięgali na Biblię, że nie zdradzą tajemnicy.

Czy dziś, po dziesięciu latach prowadzenia "Rozmów w toku", coś jeszcze może panią zadziwić?

- Niedawno dowiedziałam się, że można sprzedać dziewictwo. I że są dziewczyny, które na tym świetnie zarobiły.

Sprzedawanie dziewictwa, bicie żon, zdradzanie mężów, seks z nieletnim... Może pani takie rzeczy upowszechnia?

- Nie da się już zapanować nad zalewem informacji. Nawet Chińczykom nie udaje się cenzura. W internecie można dziś znaleźć opis każdej dewiacji i zbrodni. Chcę pokazać ludziom ich konsekwencje. Zapraszam do programu mordercę, ale rozmawiamy o tym, co go doprowadziło do więzienia. Próbuję się dowiedzieć, jak teraz wyobraża sobie życie ze świadomością krzywdy, jaką wyrządził. Wspomnianym dziewczynom, które chciały sprzedać dziewictwo, bo uznały, że to łatwy zarobek, próbujemy pokazać zagrożenia takiej zabawy.

Misja?

- Tak. Z pomocą Fundacji Dzieci Niczyje szukamy teraz „Bezpiecznych szkół”, w których pracownicy mają zaświadczenia o niekaralności. W Polsce pedofile wychodzą z więzienia i pracują z dziećmi. Gdy ruszyliśmy z akcją „Zły dotyk”, sponsorzy się wycofywali. Bali się, że zaszkodzą wizerunkowi firmy. Dziś każdy w Polsce wie, że jest taki problem.

Rozmawiała pani o tym z synami?

- Starszy syn, Staś, ma pięć i pół roku, młodszy trzy i pół. Nawet z takimi maluchami trzeba o tym rozmawiać. Każda rodzina ma swój język i swój kod. Ale dziecko powinno wiedzieć, że są miejsca intymne, i że jeśli ktoś będzie próbował dotykać dzieci w te miejsca, trzeba powiedzieć o tym rodzicom.

Chciałaby pani porozmawiać z pedofilem z Austrii, który przez 24 lata więził córkę i miał z nią siedmioro dzieci?

- Nie myślałam o tym, ale rozmawiałam kiedyś z pedofilem, który poddał się terapii. Chciałam podpowiedzieć rodzicom, że muszą uczyć dzieci mówić „nie” dorosłym. Pedofil tłumaczył, co powinno zrobić dziecko, żeby nie zostało skrzywdzone. Nie rozmawiałabym z przestępcą, jeśli nie służyłoby to czemuś. Pokazywanie zła dla samego pokazywania mnie nie interesuje.

Dzieci i mąż oglądają pani programy?

- Raczej nie. Dzieci są małe, a Marcin w domu jest ciekawy mnie jako żony. Tu przestaję być dziennikarką.

Jako dziennikarkę zresztą zdążył panią poznać.

- Tak, w radiu. Najpierw poznał mój głos. Szefował oddziałowi RMF w Warszawie, ja pracowałam w Krakowie. Gdy wróciłam do domu po pierwszym występie w telewizji, powtarzał: „Nie mogę się skupić, jak na ciebie patrzę”. Byłam mocno umalowana. W czasach radia kilka lat oglądał mnie bez makijażu.

Jak zareagował na pani popularność?

- Zdarza się, że ktoś poprosi mnie o autograf. Ale to miłe. Nie poruszamy się z mężem tunelami ani śmigłowcem nad miastem.

Jesteście państwo partnerskim małżeństwem?

- Przejęłam wzorzec mamy. Ona też nie zrezygnowała z pracy po urodzeniu dzieci. Do tego robiła jeszcze weki! Ja ich nie robię. Gdy urodził się drugi syn, mąż był na urlopie ojcowskim, kąpał, przewijał. Ale uważa, że to mało. Odgraża się, że założy stowarzyszenie ojców uciśnionych. Mówi, że gdy rodzi się dziecko, kobiety w rodzinie je „obsiadają” i mężczyzna siłą musi się przeciskać. Podobno ja z mamą, teściową i ciocią tak robiłam. Odpuściłam – w sobotę odsypiam. Marcin i synowie robią sobie śniadanie.

- Gościłam w programie żonę biznesmena. Skończył z pracoholizmem, chciał zająć się dziećmi, ale ona nie umiała znaleźć dla niego miejsca – była samowystarczalna. Mąż odszedł. Takiej rozmówczyni dziesięć lat temu nie mogłabym znaleźć. Bo takich kobiet nie było.

Jakich jeszcze?

- Które przyznałyby się, że szukają bogatego męża. Będę gościć prawniczkę, która się do tego przyzna. Mówi, że kobieta ciężko pracująca w korporacji jest mało trendy. Aż mnie korci, żeby zapytać ją: „Chcesz być kurą domową?!”. Pokolenia kobiet walczyły, by się wyzwolić z tej roli. Co prawda jest to powrót w innym wydaniu. Nowoczesne kury, owszem, rodzą dzieci, ale nie harują w domu. Mają mini morrisy, ciuchy Dolce&Gabbana, gosposie. Można powiedzieć, że nieźle się ustawiły. Ale czy jest czego im zazdrościć?

Agnieszka Sztyler

Twój STYL 7/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy