Reklama

Nowe cesarzowe

Co roku na liście najbogatszych kobiet świata pojawia się coraz więcej Chinek. Kilka z nich zostało już miliarderkami. Hung Huang dorobiła się milionów, ucząc Chińczyków, co to luksus i haute couture. Yang Lan wielkie pieniądze przyniosły wywiady z gwiazdami Hollywood. Zhang Xin, pięć razy bogatsza od brytyjskiej królowej, buduje luksusowe drapacze chmur. W jaki sposób od maoistowskich mundurków, które nosiły w dzieciństwie, doszły do wielkich fortun?

Dlaczego tygodnik "Time" uznał 50-letnią Hung Huang, właścicielkę imperium prasowego i wydawczynię magazynu "iLook" (najpopularniejszego obecnie luksusowego pisma w Chinach), za jedną z najbardziej wpływowych kobiet świata? Bo wydawane przez nią pisma czyta już kilkaset milionów Chińczyków. Ale od liczb istotniejsze jest to, że publikowane w nich artykuły kształtują mentalność i ambicje tamtejszych elit. Huang od lat powtarza im to samo: "bogaćcie się i konsumujcie bez ograniczeń, tylko nie sprzeciwiajcie się władzy".

Dziedziczka przywilejów

Czym Huang uwiodła swoich rodaków? "Gdy rozkręcałam swój interes, bogaci ludzie w Chinach nie mieli pojęcia, jak korzystać ze swoich fortun - tłumaczy w jednym z wywiadów. - Wypełniłam tę lukę, stając się dla nich przewodniczką po świecie luksusowych dóbr, ekskluzywnych marek i zachodniego stylu życia".

Reklama

Bez wątpienia na początku lat 90., gdy stawiała pierwsze kroki jako wydawca kolorowych magazynów, była jedną z nielicznych Chinek, które o zachodnim stylu życia miały jakiekolwiek pojęcie. Dzięki koneksjom matki, długoletniej osobistej tłumaczki Mao Zedonga, Huang spędziła kilka lat w Nowym Jorku, gdzie ukończyła prestiżowy Vassar College (jej naukę opłacał Mao ze specjalnego funduszu wspierania rodzin komunistycznych elit).

Po latach wspominała z rozbawieniem, jak przyjechała do USA w maoistowskim mundurku. Szybko zamieniła go na stroje podobne do tych, które nosili jej amerykańscy rówieśnicy. Było ją na nie stać, bo stypendium Mao poza czesnym obejmowało również przyzwoitą kwotę na prywatne wydatki. Szybko zafascynowało ją nocne życie Nowego Jorku, świat mody i awangardowe knajpki na Manhattanie - jednym słowem wszystko, co nie istniało wówczas w Chinach w ogóle.

Dlaczego po studiach wróciła do domu? Może skusiło ją to, że dzięki koneksjom ojczyma, byłego ministra spraw zagranicznych Chin, od razu została jednym z doradców inwestycyjnych w dużej, kontrolowanej przez rząd firmie. Miała 25 lat, a jej roczna pensja wynosiła 70 tysięcy dolarów. Przed trzydziestką zarabiała już ponad trzy razy tyle. "Miałam dużo pieniędzy i niewiele okazji do ich wydawania - wspomina w swojej autobiografii. - Pekin był wtedy przaśny i zacofany. Niczym nie przypominał Nowego Jorku, który tak uwielbiałam. Brakowało mi sklepów ze świetnymi ciuchami, modnych knajp i kolorowych pism. Kiedy usłyszałam, że jedno z wydawnictw w Pekinie chce się pozbyć podupadającego tytułu, postanowiłam go przejąć i zrobić na nowo - po amerykańsku". Tak na początku lat 90. została właścicielką "iLooka".

Pisała o kostiumach Chanel, torebkach Louis Vuittona, hollywoodzkich celebrytach i stylu życia miliarderów. Nikt nie wróżył jej sukcesu. Ale w Chinach wielkie fortuny rodziły się wówczas w zaskakującym tempie, a nowobogaccy rodacy Huang byli coraz bardziej spragnieni wiedzy o tym, w jakim kieliszku pije się szampana, z czym podaje się kawior i jak przyrządza się mule w białym winie. Ona ze swoimi nowojorskimi koneksjami była dla nich niekwestionowanym autorytetem w tej dziedzinie. W drugiej połowie lat 90. liczba czytelników "iLooka" rosła już w postępie geometrycznym. Huang wykupiła wkrótce licencje na kilka zachodnich magazynów (m.in. amerykańskie pismo dla nastolatków "Seventeen" i "Time Out", czyli przewodniki po nocnym i kulturalnym życiu dużych miast) i zaczęła wydawać ich chińskie wersje. W ciągu kilku lat dorobiła się kilkuset milionów dolarów, a wyedukowani na jej pismach chińscy nuworysze wydawali tysiące u Prady, Diora, Versace i Chanel.

Gdy butiki najbardziej luksusowych marek świata pojawiły się w Chinach, Huang, zwana odtąd chińską Anną Wintour, zaczęła wydawać opinie o zaletach i wadach kolekcji słynnych kreatorów. Pytana, na co sama wydaje pieniądze, wyznała, że brakuje jej na to czasu, bo większość dnia spędza w pracy (nie ma dzieci, bo jak sama twierdzi, "programowo nigdy nie chciała ich mieć"). Wiadomo jednak, że zamawia u Armaniego szyte na miarę kostiumy z jedwabiu, które krojem przypominają... mundurki noszone za czasów Mao. Sporo wydaje też na nowoczesne dzieła sztuki i chińskie antyki, które gromadzi w swojej luksusowej rezydencji pod Pekinem, gdzie mieszka z partnerem.

Umeblowanie kilkusetmetrowego domu (sam tylko gabinet Huang ma ponad 150 metrów) kosztowało ją kilkadziesiąt milionów dolarów. Zafundowała też sobie basen o olimpijskich wymiarach i olbrzymi egzotyczny ogród. Posiadłość kazała otoczyć wysokim murem, by z ogrodu nie było widać pobliskiego więzienia, gdzie przetrzymywani są chińscy dysydenci.

Choć Huang deklaruje się dziś jako zwolenniczka wolnego rynku i liberalnych wartości, zdarza się jej od czasu do czasu szokować zachodnich przyjaciół stwierdzeniami typu: "Telewizja, gazety i internet to ogromna siła, trudno się dziwić, że władza je kontroluje". W imię dalszej prosperity swoich interesów chińska Anna Wintour najwyraźniej wysyła władzom sygnał, że akceptuje ustalone przez nich reguły gry, a oni w zamian pozwalają, by nadal kształtowała gusty coraz liczniejszej finansowej elity.

Miliardy dysydentki

"Mój samochód? Jakiś lexus, nie wiem, co to za model" - mówi 46-letnia Zhang Xin. Według doniesień "Forbesa" jest już pięć razy bogatsza od brytyjskiej królowej, a mimo to nie lubi latać pierwszą klasą, bo uważa, że to niepotrzebny wydatek. Pracownikom swojej firmy deweloperskiej oświadczyła, że woli, by przychodzili do pracy w trampkach, a nie w garniturach. Sama też częściej nosi swetry niż eleganckie kreacje. Nowe pomysły omawia z pracownikami przy kawie na ustawionych w biurze wygodnych kanapach, między którymi stoją nowoczesne rzeźby (m.in. kilka półtorametrowych kolorowych świń z włókna szklanego).

W swoim gabinecie na biurku trzyma zdjęcia dwóch nastoletnich synów, a na ścianach malowane przez nich kiedyś laurki "dla mamy". Na swoje dwa miliardy dolarów pracowała 20 lat i jako jedna z nielicznych chińskich milionerek ma wśród przodków dysydentów, a nie prominentów dawnego ustroju. "Moja rodzina mieszkała w odrapanym pokoju w szarym baraku, na obiad zawsze było to samo: ryż z warzywami w metalowej misce" - tak wspomina swoją młodość.

Rodzice Zhang byli nauczycielami. Na fali rewolucji kulturalnej uznano ich za "podejrzanych intelektualnie" i zesłano do pracy fizycznej na wieś. Zhang miała 14 lat, kiedy udało się jej z matką zbiec do Hongkongu. Granicę z ówczesną brytyjską kolonią przeszły na piechotę, pod osłoną nocy. Matka za wszelką cenę chciała posłać ją do szkoły, pracować musiały na nią obie. Zhang po lekcjach dorabiała w szwalni. "Pamiętam ciemne, zakratowane pomieszczenie bez klimatyzacji - opowiadała po latach. - Wychodziłam stamtąd późnym wieczorem. Rano na lekcjach strasznie chciało mi się spać, ale ze wszystkich sił starałam się uważać, bo mama wciąż powtarzała mi, że wykształcenie to dla mnie jedyna droga do innego życia".

Maturę zdała z wyróżnieniem. Dzięki temu krewni z Hongkongu złożyli się na jej bilet do Wielkiej Brytanii. Przyjechała z jedną zmianą bielizny, parą butów i wokiem. Wysłała podania z prośbą o stypendium na kilkadziesiąt uniwersytetów. Odezwał się jeden, w Sussex. Przyjęli ją na studia ekonomiczne. Żeby się utrzymać, pracowała jako kelnerka, sprzątaczka, opiekunka do dzieci. "Nieludzko pracowita", tak wspominają ją dziś dawni nauczyciele i znajomi z uczelni. Dyplom z wyróżnieniem zagwarantował jej dwuletnie stypendium specjalistyczne w Cambridge. Gdy kończyła tam naukę, propozycję złożył jej bank Goldman Sachs - dostała dobrze płatną pracę w Hongkongu. Po latach wyznała: "Spełniłam swoje marzenia, żeby odkryć, że... nienawidzę tej pracy. Korporacja, która szczuje na siebie ludzi i każe płaszczyć się pracownikom przed krezusami, była dla mnie koszmarem. Czułam się tam jak w pułapce". 

Pułapka okazała się jednak dla Zhang również szansą. Dzięki kontaktom zawodowym poznała chińskiego dewelopera, który oświadczył się jej po czterech dniach znajomości. Zanim zaplanowali szczegóły uroczystości ślubnej, stworzyli wizję wspólnej firmy. On miał koneksje, dzięki którym mógł nabywać ziemię w dobrych lokalizacjach Pekinu, ona wiedziała, jak pozyskać inwestorów. Tak powstała firma deweloperska Soho China, której Zhang szefuje od początku. Dzięki trafnym inwestycjom Zhang w ciągu kilkunastu lat została jedną z najbogatszych kobiet świata. Dziś co rano z okien penthouse’u na 32. piętrze jednego ze swoich wieżowców w centrum Pekinu może podziwiać, jak dzięki niej zmieniła się panorama miasta. Po godzinach Zhang Xin prowadzi blog, na którym promuje lokalnych artystów.

Wraz z mężem stale gości też na kolumnach towarzyskich kolorowych gazet. Na wydawanych przez nich przyjęciach można spotkać amerykańskiego miliardera Ruperta Murdocha i architektkę Zahę Hadid. Najnowszą pasją Zhang jest budownictwo ekologiczne. "Chcę, żeby moi synowie mogli kiedyś pić w Pekinie wodę z kranu - powiedziała w jednym z wywiadów podczas podróży do USA. - I żeby nie musieli wychodzić na ulicę w godzinach szczytu w maskach na twarzy. Pora, by Chiny przestały być największym trucicielem świata". 20 lat temu za taką wypowiedź dla zachodniej prasy znalazłaby się w obozie reedukacji. Dziś obecność na liście najbogatszych i najbardziej wpływowych kobiet świata gwarantuje jej nietykalność.

Mistrzyni autocenzury

Yang Lan jest dziś najpopularniejszą gwiazdą chińskiej telewizji i właścicielką wielkiej firmy producenckiej. Jej programy, w których przeprowadza wywiady z wielkimi postaciami świata polityki i show-biznesu, ogląda co tydzień 300 milionów widzów. Jeszcze więcej czyta jej internetowy magazyn "Her Village". W swoim studiu Lan gościła m.in. Billa i Hillary Clintonów, Henry’ego Kissingera, Angelinę Jolie i Céline Dion (z którą zaprojektowała też kolekcję biżuterii).

Dla milionów Chinek zawsze perfekcyjnie wystylizowana 44-letnia Lan jest ideałem. Ma słabość do szpilek od Prady, torebek Gucciego i limuzyn, ale w wywiadach chętniej mówi o tym, że mieszka z mężem i rodzicami, "by dzieci dorastały w tradycyjnej, trzypokoleniowej rodzinie", niż o swoim dwupiętrowym penthousie w Szanghaju czy kilku innych drogich nieruchomościach w centrum Pekinu i Hongkongu. Oficjalnie wersja historii o początkach telewizyjnej kariery Lan brzmi tak: dowiedziała się przypadkiem o castingu do jednego z programów w państwowej telewizji, przybyła i... zwyciężyła.

Brakującym elementem tej układanki jest informacja, że jej ojciec, wieloletni współpracownik ministra Zhou Enlaia, "prawej ręki" Mao, znał wielu wysoko postawionych w partii oficjeli, w tym również cenzorów zatrudnionych w państwowej telewizji. Niezależnie jednak od okoliczności, które pomogły Lan zadebiutować przed kamerą, faktem jest, że szybko okazała się telewizyjnym talentem. Pół roku po debiucie jej program miał 400 milionów widzów.

Kiedy po roku Yang była już megagwiazdą, zaczęła opowiadać w kolorowych pismach o historii swojej rodziny. Wówczas nie było to jeszcze przyjętym zwyczajem w Chinach. Wywołała poruszenie, gdy wyznała, że jej babcia uciekła do Szanghaju z oddalonej o sto kilometrów wsi, a za pieniądze uciułane ze sprzątania cudzych domów otworzyła stragan z warzywami. "To po niej mam we krwi siłę przebicia i przedsiębiorczość" - przekonywała Lan fanów. Po czterech latach pracy dla rządowego kanału zaskoczyła wszystkich, rezygnując z prowadzenia programu. Oznajmiła, że zamierza wrócić przed kamery, ale najpierw wyjeżdża do USA, by "rozwinąć skrzydła". Mówiło się o końcu jej kariery.

W Stanach zapisała się na studia ze stosunków międzynarodowych i poznała chińskiego biznesmena Brunona Wu. Na jednej z randek wyznała mu, że "marzy o własnym programie, który zmieniłby oblicze chińskich mediów". Z jej popularnością i jego pieniędzmi wszystko było możliwe. Kilka miesięcy później wzięli ślub, a zaraz potem założyli w Hongkongu firmę producencką. Gwiazdą sztandarowego programu rodzinnej spółki była oczywiście Lan. Pomysł wypalił.

Chińskie telewizje biły się o zakup jej show One to One (Jeden na jeden). I słusznie, bo szybko okazał się hitem. Choć jest nadawany bez przerwy od ponad 16 lat, nadal bije rekordy oglądalności. Yang od początku przestrzega w nim jednej zasady: nie zadaje chińskim politykom kontrowersyjnych pytań. A w rozmowach z gośćmi z Zachodu nie porusza spraw, które pozwoliłyby im na wygłoszenie krytycznych opinii o jej kraju. Dzięki tej ostrożności zarobiła już na swoim programie kilkaset milionów dolarów i zdobyła rzadki przywilej.

Jak wyznała niedawno podczas swojego wystąpienia na konferencji TED w USA, jest jedną z nielicznych chińskich dziennikarek, którym cenzorzy pozwalają wygłaszać przed kamerą wypowiedzi wcześniej z nimi niekonsultowane. Dla Lan to dowód na liberalizację jej kraju. Jednak gdy po jej wystąpieniu na TED jeden z zachodnich dziennikarzy zapytał, czy chciałaby, by dwójka jej dzieci miała w przyszłości dostęp do wolnego internetu, oświadczyła wymijająco, że "nie będą miały z tym problemu". Nie dodała tylko, że jej dzieci, zgodnie z wolą męża, który ma amerykańskie obywatelstwo, będą studiować na Zachodzie.

Nie bez przyczyny Lan w swoim kraju nazywana jest "mistrzynią dyplomacji". W domu od najmłodszych lat słyszała, że "z władzą warto dobrze żyć".

Zuzanna O`Brien

Twój Styl 4/2013

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Chiny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy