Reklama

Nadaktywna

Jak ona to robi?! – dziwią się znajomi, że znajduje jeszcze czas na związek, dziecko, a do tego tenis, rower, basen, czytanie.

„Nie przyjmujemy nowych aktorów – usłyszała Anna Dereszowska, gdy kilka lat temu zgłosiła się do agencji teatralnej. Po chwili na ulicy dogoniła ją agentka. – Ale panią zapraszamy”. Miała rację. Dziś żadne nazwisko nie pojawia się w filmach tak często jak Anna Dereszowska.

Jak ona to robi?! – dziwią się znajomi, że znajduje jeszcze czas na związek, dziecko, a do tego tenis, rower, basen, czytanie. Ania wzrusza ramionami: W jednym miejscu potrafię usiedzieć góra 60 sekund.

Pokreślone kartki z rolą na stole, obok puste ramki na zdjęcia – Ania nie ma czasu, by włożyć w nie fotografie z wakacji. Jak wygląda jej dzień? Najpierw wywiad, potem spotkanie w teatrze, spacer z córką Leną do Bajkolandii, a wieczorem jeszcze tenis, film Almodóvara, który musi zobaczyć, i kryminał do dokończenia. Ania zawsze robi kilka rzeczy naraz, bo szkoda jej czasu na odpoczynek.

Reklama

Twój Styl: „W weekendy bywam potworem i jędzą” – to twoje słowa. Dziś sobota...

Anna Dereszowska: Kiedyś nie znosiłam wolnych dni – bez precyzyjnego planu na następne 12 godzin byłam podminowana. Moje życie zawodowe wyglądało tam samo, nie odrzucałam żadnej propozycji. Nieustannie potrzebowałam zadań, stąd tyle ról. Przesadziłam.

Cyborg – mówi o tobie twój partner.

- Po szczerej rozmowie z Piotrem (Piotr Grabowski, aktor – red.) przyznałam: „Obawiam się, że jestem pracoholiczką”. Teraz staram się z tego wykaraskać – właśnie wróciliśmy z wakacji w Egipcie. Byłam dumna z siebie, bo na plażę nie zabierałam komórki. Odkąd pamiętam, miałam napięty grafik. Jako dziecko: konie, pianino, angielski, niemiecki, tenis. Nikt mnie nie zmuszał. Mój starszy brat Andrzej, cholernie inteligentny i zdolny, podkręcał moją ambicję. Nie chciałam być od niego gorsza, musiałam robić wszystko lepiej od niego (śmiech). Ale przyznaję, dziś walczę z nałogiem. W wolny dzień budzę się z myślą: „Co muszę? – Nic”. Niepokój.

- Przy śniadaniu wymyślam zadania dla zaspanej rodziny: idziemy na rowery! Nie? Na basen? Też nie? Piotr czasem łapie mnie za rękę i prosi: „Usiądź. Wyluzuj”. Siadam, próbuję, rekord – 60 sekund.

„Masz odpocząć!”, powiedziała ostatnio twoja agentka i odmówiła szukania dla ciebie nowych propozycji.

- To było wtedy, gdy w ciągu nocy grałam w serialu "Tylko miłość", a o 4.30 nad ranem jechałam jeszcze na plan "Nigdy nie mów nigdy". Lenkę widywałam, gdy spała. Przestraszyłam się, że umkną mi ważne chwile.

Jest teraz córeczką tatusia?

- Mamusi! Tatuś skarżył się nawet ostatnio: „Jestem zazdrosny”, bo Lenka, gdy wchodzę do domu, zapomina o nim i, zanim jeszcze zdejmę płaszcz, biegnie do mnie. Wtedy liczę się tylko ja – to uspokaja moje poczucie winy. Ale nieraz wątpiłam: „Piotr, a czy ja jestem dobrą mamą?”.

Wspierał cię?

- To mężczyzna z przeszłością. Jest doświadczonym ojcem dwójki dzieci. Uspokajał, gdy w ciąży się zadręczałam – bałam się, że macierzyństwo sparaliżuje moją karierę, pozbawi pracy. No i co z moimi rytuałami? Przecież kocham biegać, jeździć na rowerze... „Nie będę już panią swojego losu”, panikowałam. Pamiętam, że tuż po porodzie tuliłam Lenkę z myślami: „Od czego zacząć to bycie matką? Jak mam cię pokochać?”. Kiedy karmiłam ją piersią, płakałam z bólu i poczucia winy. Potrzebowałam czasu, żeby córeczka stała się częścią mnie. Teraz chcę być z nią, ile się da.

Ty i twój partner postawiliście wszystko na jedną kartę. Zakończyliście dotychczasowe związki. Co było najtrudniejsze?

- To był trudny okres. Bolesny dla nas i dla naszych bliskich. Nas dwoje krzepiła świadomość: kochamy się i razem przetrwamy wszystko. Gdy urodziłam Lenę, zrozumiałam w pełni, jak wiele Piotr poświęcił dla nas. Kiedy opowiada o swoich dzieciach z poprzedniego związku, nie mam wątpliwości, że jest wspaniałym ojcem.

Jesteście z Piotrem trzy lata...

- A mnie wydaje się, że dziesięć. To był intensywny czas, tyle rzeczy się wydarzyło – zaczęliśmy razem mieszkać, urodziła się Lena, kupiliśmy mieszkanie.

Nie boisz się, że po tak burzliwym okresie teraz nadejdzie stagnacja? Zbyt duży, jak dla ciebie, spokój?

- Wiesz, kiedy jestem szczęśliwa? W prozaicznych chwilach. Kroję czosnek, Piotr otwiera wino, Lenka rozsypuje mąkę na podłogę. Uwielbiam też wieczory w łazience – ja kąpię się z Lenką, Piotr opiera się o wannę i rozmawiamy.

Co zmieniłaś dla Piotra poza tym, że leczysz się z pracoholizmu?

- I egoizmu. Przyzwyczaiłam się, że moja praca jest priorytetem, bo Piotr po przeprowadzce z Krakowa miał mniej propozycji. „Kochanie, zostaniesz z Lenką, bo ja mam zdjęcia?”, ordynowałam głupio, zapominając, że on też ma swoje ambicje, plany. Opamiętałam się i naprawiam błędy.

Marne jest życie bez przyjaciółek – to przekaz filmu "Lejdis" i serialu "Klub Szalonych Dziewic". Masz taki babski team w życiu?

- Zawsze lepiej dogadywałam się z facetami. Ale mam jedną przyjaciółkę jeszcze z podstawówki. Drugą skandalicznie zaniedbałam – nie pojechałam na jej ślub, a teraz mi głupio. Zaprzyjaźniłyśmy się też z dziewczynami z "Lejdis". Magda Różczka sprawdzała u agentów plany każdej z nas, po czym dzwoniła: „Zarezerwowałam knajpę! Obecność obowiązkowa! Wiem, że możecie być!”.

Twój telefon zaufania?

- To numer do Piotra. Z nas dwojga emocjonalnie to raczej ja jestem facetem. On potrafi mówić o swoich uczuciach, ja się uczę. Mój poprzedni związek umarł śmiercią naturalną, bo nie potrafiliśmy ze sobą rozmawiać. Ja nie potrafiłam.

Ty chyba lubisz trudności? Powiedziałaś kiedyś: „Szukam silnych emocji maczanych w ciemnym sosie”.

- Tak, lubię umoczyć się czasem w błocie. Obejrzeć film, który mnie przeczołga. Wciąż wracam do "Maski" z Cher, o nieuleczalnie chorym chłopcu. Oglądam i wyję. Potrzebuję czasem chandry, furii, melancholii. Wczoraj wróciłam z planu jak tykająca bomba. Wtuliłam się w Piotra i chciałam się rozryczeć, poczuć jak mała dziewczynka. Żeby Piotr mógł mnie wyciągnąć z dołka.

Czy twój mężczyzna ma jakieś wady?!

- Jest go za mało (śmiech). Bo na przykład czasami śpi dłużej niż ja. Dostaję wtedy furii. „Przecież jestem oddzielnym bytem! – słyszę. – Wiem. – To o co się wściekasz? – pyta Piotr. – Nie wiem!”, sama widzę swoją śmieszność.

Wyjdziesz za mąż? Planujecie ślub?

Noszę pierścionek, ale moim zdaniem papierek sprawia, że ludzie przestają się bać o miłość. Słucham właśnie audiobooka – książki Elizabeth Gilbert "I że cię nie opuszczę". Dotyka sedna sprawy. Polecam wszystkim zaręczonym.

Jesteś zazdrosna?

Czasem tak bardzo, że chcę zajrzeć do telefonu Piotra. Ufam, ale chyba nie bezgranicznie. Niestety.

A wiesz, czego boi się Piotr? Powiedział mi – twoich zaników pamięci.

- Tak, wiem, czasem żartuje ze mnie: „Kochanie, co będzie, jak na pół roku wyjadę na plan? Po powrocie otworzysz drzwi z pytaniem, gdzie podpisać awizo. Bo pomylisz mnie z listonoszem”. Rzeczywiście mam luki w pamięci (śmiech). Ludzie nie zapominają, w jakich okolicznościach poznali ukochanego. Szkoda – ja nie pamiętam momentu, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Przypomnę ci - znam tę historię od Piotra. Byliście na planie "Twierdzy szyfrów". Zachwycił się dziewczyną w szarym płaszczu, bez makijażu. A potem dał ci pluszowego misia, jeden z rekwizytów.

- Misia? Ja pamiętam tylko, że przewiózł mnie wojskowym jeepem.

Jest więcej takich białych plam?

- Z czasów podstawówki i liceum zostały mi pojedyncze obrazki. Czasem witam się z kimś na ulicy - śmiech, rozmowa. Piotr pyta, kto to? A ja nie mam pojęcia. No i nie pamiętam mojej mamy, zmarła, gdy miałam dziewięć lat. Te luki to pewnie wyparcie trudnych momentów. Przy okazji kasują się też fajne. Słyszałam o ustawieniach Hellingerowskich. Brzmi jak czary-mary, ale skuszę się na taką podróż do podświadomości. Spotkanie z przeszłością...

Chciałabyś spotkać się z mamą?

- Tak, bo znam ją tylko z opowieści.

Twoją historię rodzinną można określić słowem "skomplikowana".

- Jestem z tzw. rodziny patchworkowej. Tata kilka lat po śmierci mamy ożenił się ponownie. Potem rozwiódł. Mam dwie macochy. Do żadnej nie mówię "mamo", ale się przyjaźnimy. Dla mnie to "ciocia Teresa" i Gabrysia. Dzięki nim zrozumiałam, jak ważni są bliscy. Wcześniej bywało, że uciekałam od rodzinnych ceremonii. Miesiącami nie dzwoniłam do bliskich, bo "byłam zajęta". Teraz ja to już dla mnie za mało. Niedawno na planie, otoczona tłumem ludzi, poczułam się przeraźliwie samotna. Zadzwoniłam pogadać z tatą.

Jesteście blisko?

- Przy tacie zmieniam się w dzieciaka. "Przytul mnie", proszę. Gdy poznałam Piotra i miałam burzę w życiu, ojciec wspierał mnie bezwarunkowo. Trzymał też za rękę podczas porodu - jest ginekologiem. Ale był roztrzęsiony, więc cesarskie cięcie przeprowadzał taty kolega po fachu.

Nie kwestionowałaś jego życiowych wyborów?

- Kiedy tata kilka lat po śmierci mamy poślubił "ciocię Teresę" i w domu pojawiła się jej córka Julka, byłam podła, złośliwa i wyrachowana. Zatrzaskiwałam przed nią drzwi, dokuczałam z zazdrości o uczucia ojca. Długo nie mówiłam o Julii "siostra". Dziś jesteśmy blisko. Drugie małżeństwo ojca nie przetrwało, ale my jako rodzeństwo tak. Jeżdżę do Julii do Krakowa, Lenka uwielbia ją i jej labradora. Z bratem Andrzejem widujemy się niestety rzadko. Mieszka pod Brukselą. Jest ekspertem informatycznym w NATO. Z córką Gabrysi, Alą, mam luźniejszy kontakt, ale się przyjaźnimy.

Kto uczył cię roli kobiety, gdy zabrakło mamy?

- Ukochana babcia Zosia. A potem, bez wątpienia, również "macoszki" - tak je nazywam. To właśnie ciocia Teresa namówiła mnie na aktorstwo. Bo początkowo miałam pójść w ślady rodziców i zostać lekarzem. Pamiętam, jak w dzieciństwie spisywałam fonetycznie piosenki Glorii Estefan i śpiewałam. Brat się wkurzał: "Nie wyj!", a ciocia Teresa zachęcała: "Nie zmarnuj talentu, może kółko teatralne?". Poszłam, spodobało mi się. Medycyna przegrała z aktorstwem, bo nie dawałam sobie rady z chemią i fizyką. Zdałam na PWST od razu.

I o mało nie wyleciałaś na pierwszym roku.

- Cieszyłam się: "Będzie akademickie życie, będę jeździła do ukochanego na Śląsk..." - miałam wtedy chłopaka stamtąd. Dwa pierwsze lata były totalną harówką. Zajęcia od ósmej rano do wieczora, w weekendy trzeba było pracować nad etiudami. "Tu ma pani tekst, proszę go przygotować. - Ale jak? - pytałam. - Nauczyć się go na pamięć?!". Inni byli po kursach, warsztatach, ja początkowo nie rozumiałam języka, którym do mnie mówiono. Zabrałam się do pracy. Ogarnęłam. Dostałam nawet stypendium za dobre wyniki. Jeszcze na studiach trafiłam też do Złotopolskich. A potem dostałam się do Teatru Dramatycznego.

Z którego cię wyrzucono? Bolało?

- Spodziewałam się tego, bo od dawna nic mi nie proponowano. Usłyszałam: "Tu nie ma miejsca dla aktorek komercyjnych". Ale wracam do teatru już wkrótce. Tęsknię za sceną, pracą nad tekstem, intensywnym kontaktem z drugim aktorem, paraliżująco-mobilizującym strachem przed premierą. Jak każdy aktor marzę także o roli za granicą. Niedawno Borys Szyc podniecony opowiadał o swoich planach w Hollywood. Moja koleżanka z roku, Karolina Gruszka, zagrała u Davida Lyncha. Może doczekam się kiedyś telefonu od Pedro Almodóvara (śmiech)? Wszystko jest możliwe!

Marzysz o ambitnych rolach, a grasz w tylu komercyjnych produkcjach. Masz "parcie na szkło"?

- Pracuję tyle, bo boję się przestojów - źle wpływają na moją psychikę i... w tym punkcie z pewnością nie jestem odosobniona: mam kredyt (śmiech).

Żałujesz jakichś wyborów?

- Na przykład udziału w pewnym żenującym show. Byłam pewna, że to nie jest szmira, bo produkcję firmowały wielkie gwiazdy. A wyszedł obciach.

Może to nie był zły krok? Dzięki popularności teraz możesz wybierać role. Kiedy właściwie wybuchła "dereszomania"?

- Nie pozbawiaj mnie złudzeń. Mam nadzieję, że to dzięki jakości, a nie ilości moich ról ludzie mnie polubili. Spodziewałam się, że wybuch popularności wydarzy się po "Lejdis", ale dziś wiem, że w Polsce seriale mają tę moc. "Naznaczony", "M. jak miłość", teraz "Klub Szalonych Dziewic". Do tego filmy - "Nigdy nie mów nigdy" i "Randka w ciemno". Ostatnio przestraszył mnie czyjś sarkastyczny komentarz: "Otwieram lodówkę, a tam Dereszowska". Nastąpił przesyt. Rozumiem to.

Jan i Barbara Kaczmarek - takie nazwisko znalazłam na liście lokatorów pod waszym numerem mieszkania. Ukrywacie się?

- Boże, nawet tego nie zauważyłam! To poprzedni właściciele. Nie odbiła mi palma. Nie zamykam się w twierdzy. Nie potrzebuję ochroniarza, żeby kilka razy w tygodniu z iPodem biegać po okolicy. Czasem jest też zabawnie. W Egipcie zdarzyło się kilka głuchych telefonów do pokoju. Myślałam: "O nie, zaraz usłyszę jakiegoś sapiącego faceta". A to dwie nastolatki robiły śledztwo, "czy to aby na pewno Dereszowska?". Potem kulturalnie zapukały i poprosiły o autograf.

Uważasz się już za aktorkę pierwszoligową?

- Żartujesz? Wiecznie jestem z siebie niezadowolona. Gdzie mi tam do Danuty Stenki czy Jadwigi Jankowskiej-Cieślak! Mam wymieniać dalej?

A twoje gaże to ścisła czołówka?

- Jeździmy z Piotrem siedmioletnim peugeotem 206 i fordem focusem. Wzięliśmy kredyt na mieszkanie, choć racjonalnie myśląc, nie stać nas na nie. Podpisując umowę, powiedzieliśmy sobie: "kiedy mamy dobrze żyć, jak nie tu i teraz?". Szarpnęliśmy się.

Pochodzisz z zamożnej rodziny, ojciec pomagał?

- Sama zarobiłam na wszystko, co mam. Tata pomagał mi w czasie studiów, ale dzięki stypendium i rencie po mamie radziłam sobie znakomicie. Pod koniec czwartego roku kupiłam sobie seicento, które po miesiącu mi skradziono. Ostatnio z Lenką byliśmy na rodzinnych zakupach. "Piotr, poczekaj, przymierzę tylko szpilki", powiedziałam. Niedługo potem wyszłam z trzema parami. Bywam niefrasobliwa, ale wiem, co to skromne życie. Na studiach żywiłam się głównie bułką i kefirem, ciuchy kupowałam w second-handach.

Dereszowska? Ta aktorka - wiadomo. Mało kto wie, że właśnie nominowano cię do Fryderyka.

- Nas. Zespół Machina del Tango zaprosił mnie do współpracy. Śpiewam z nimi. Wydaliśmy płytę za własne pieniądze. Tym bardziej pękamy teraz z dumy. Niestety, wciąż nie można jej kupić w sklepach...

A rozpierała cię duma, gdy usłyszałaś o sobie: "Symbol seksu, który pachnie grzechem"?

- Nie lubię etykietek. Po filmie "Lejdis" wsadzono mnie do szuflady "Korba", czyli niezdolna do związku uwodzicielka. A to na pewno nie jestem ja. Nie czuję się też seksbombą. Patrzę na swoje zdjęcia w kostiumie na plaży i stukam się w głowę. Skąd ten wizerunek? Chodzę jak facet, nie kołyszę biodrami. Całe życie jestem na diecie: 1000 kalorii, proteinowej, MŻ - "mniej żarcia". Naprawdę chuda byłam tylko w liceum. Ważyłam wtedy 47 kilogramów przy 170 cm wzrostu. Głupota, przez pół roku chorowałam. Zamiast symbolu seksu chciałabym mieć taki status, jaki ma Danka Stenka, która wciąż jest na szczycie. Ale z dystansem podchodzę do takich marzeń.

Brakuje ci wiary w siebie?

- Ja chyba należę do ludzi, którzy uważają, że życie to wieczne poprawianie błędów. Nigdy nie czuję się dość dobra, dość ładna. Ale z drugiej strony wiem, że w rubryce "szczęście" mam superatę.

Marta Bednarska

Twój STYL 06/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy