Reklama

Królowa na krańcach świata

Ashi Dorji Wangmo Wangchuck, żona czwartego króla Bhutanu, jest nietypową królową nietypowego kraju. Od życia w pałacu woli piesze wędrówki po górach i dżungli, nosi wyłącznie tradycyjny strój narodowy, ale lubi Elvisa Presleya i Nowy Jork. A ostatnio napisała książkę o Bhutanie, tajemniczym państwie w Himalajach, w którym najwyższą wartością jest "szczęście narodowe brutto".

Wasza Wysokość odbyła kilka podróży po swoim królestwie. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że były to piesze wyprawy przez dżunglę i Himalaje, na dodatek z nieliczną ochroną. Skąd taki pomysł?

Ashi Dorji Wangmo Wangchuck: - Chciałam lepiej poznać moje państwo i żyjących w nim ludzi. Chodziłam więc od wioski do wioski i rozmawiałam z ich mieszkańcami - zależało mi przede wszystkim na bliskim kontakcie. Gdybym przybywała do nich helikopterem, czuliby się onieśmieleni.

To były długie podróże?

Reklama

- Dwu-, trzytygodniowe. Muszę jednak przyznać, że nie doceniłam tego, co znaczy kilkanaście dni forsownego marszu na wysokości czterech, pięciu tysięcy metrów n.p.m.

Jak wyglądały przygotowania Waszej Wysokości do tych wypraw?

- Od lat uprawiam jogę, a przed pierwszą wyprawą ćwiczyłam też sporo na rowerze stacjonarnym, ale i tak kilka razy miałam obawy, że górska wędrówka okaże się ponad moje siły. Do jednego z pensjonatów wraz z towarzyszącymi mi ludźmi dotarłam z trudem o północy, choć miałam tam być wczesnym popołudniem. Niemal codziennie byłam w drodze przez kilkanaście godzin.

- Podczas wędrówki po prowincji Zhemgang już drugiego dnia miałam na nogach bąble, a czekało mnie jeszcze dwanaście dni marszu. By ustać na nogach, zażywałam środki przeciwbólowe. Marzyłam, by ktoś natychmiast zabrał mnie stamtąd do domu. Stoczyłam wewnętrzną walkę, by dokończyć podróż.

Czemu Wasza Wysokość nie kazała sprowadzić helikoptera?

- Jako buddystka uważam, że im więcej energii poświęcam jakiemuś celowi, tym więcej tej energii do mnie wraca. Tak było i w tym przypadku. Ból po kilku dniach minął, a ja na każdym kroku doświadczałam czegoś niezwykłego. W drodze poznawałam ludzi, którzy opowiadali mi o swoim życiu, zapraszali do domów. Ponieważ podróżowałam w zwykłym stroju, z niewielką grupą pracowników mojej fundacji i ograniczoną ochroną, nie wszyscy orientowali się nawet, że jestem królową.

Coś Waszą Wysokość w czasie tych podróży zaskoczyło?

- Nie zdawałam sobie sprawy, że w zależności od regionu obyczaje w moim kraju są tak bardzo zróżnicowane. Na przykład w okręgu Laya zupełnie inaczej niż w innych częściach kraju zawiera się małżeństwa. Jeśli tylko mężczyzna spędzi tam z kobietą noc, a potem zje śniadanie z jej rodziną, zostaje przez wszystkich uznany za jej męża. Jeśli jednak wymknie się z jej domu przed świtem, nadal jest stanu wolnego.

- Laya to też jeden z regionów, gdzie popularna jest poliandria (posiadanie kilku mężów - red.). W jednej z tamtejszych wiosek poznałam kobietę, która poślubiła czterech braci. Miała z nimi czwórkę dzieci, ale nie informowała ich, który jest ojcem konkretnego dziecka. W ten sposób każdy z jej potomków był pod opieką swoich czterech tatusiów. Wyglądali na bardzo szczęśliwą rodzinę, a ich dom, o który dbało czterech mężczyzn, świetnie prosperował.

Kto w Bhutanie może sobie pozwolić na poligamiczną czy poliandryczną rodzinę?

- Osoba, która ma wysoką pozycję społeczną i środki na utrzymanie licznej rodziny. Jeśli mężczyzna decyduje się na wielożeństwo, zazwyczaj poślubia kilka sióstr. Kobiety decydujące się na poliandrię również często wychodzą za braci. Takie związki uważa się u nas za najbardziej harmonijne. Poliandria jest jednak dużo rzadziej spotykana niż poligamia.

Jak wygląda typowa rodzina bhutańska?

- Na wsiach najczęściej składa się z męża, żony i około pięciorga dzieci. Jednak w miastach niewiele rodzin ma dziś powyżej trojga potomków. Gdy ja dorastałam, dziesięcioro dzieci w rodzinie było standardem. Sama miałam ośmioro rodzeństwa.

Kto najczęściej jest "szefem" w bhutańskiej rodzinie?

- W większości rodzin narzucanie współmałżonkowi czy współmałżonkom swojej woli jest źle widziane. Jeśli jakaś rodzina funkcjonuje na innych warunkach, to raczej wyjątek od reguły. Partnerstwo jest dla nas czymś naturalnym. Wystarczy się przyjrzeć, w jaki sposób kobieta i mężczyzna dzielą obowiązki przy dzieciach.

- Jeśli matka ma akurat coś do zrobienia, bhutański ojciec bez protestów ją zastępuje. Ojcowie pomagają też często przy narodzinach. Moja własna historia może być dobrym przykładem.

- Przyszłam na świat w rodzinnym domu w Nobgang, małej wiosce w okręgu Punakha. Gdy się rodziłam, nie było lekarza ani pielęgniarki. Rolę akuszerki pełnił mój ojciec. Przyjął poród, odciął pępowinę i podał mnie matce. Asystował też przy porodzie moich braci i sióstr.

Wszyscy bhutańscy mężczyźni są tak opiekuńczy?

- W naszej tradycji panuje przekonanie, że przez co najmniej dwa miesiące po porodzie kobieta powinna być otoczona przez męża niezwykle czułą opieką i niemal wyłącznie odpoczywać. Moja matka była przez ojca rozpieszczana przez wiele miesięcy po urodzeniu każdego z dzieci. Przygotowywał drewno na opał, a potem grzał wodę w wielkich kotłach, żeby mogła dwa razy dziennie wziąć kąpiel. Osobiście przyrządzał jej też potrawy z jaj, mielonej wołowiny albo słodkie kleiki, by nabrała sił.

Czy kobiety w Bhutanie mają te same prawa co mężczyźni?

- Tak, panuje u nas równość. Do niedawna zresztą kobiety były nawet nieco faworyzowane. Przez wieki obowiązywał na przykład obyczaj, zgodnie z którym najmłodsza z córek dziedziczyła majątek po rodzicach. Od niej zależało, jak się nim podzieli z rodzeństwem. Niedawno to zwyczajowe prawo jednak się zmieniło i teraz wszystkie dzieci mają prawo do dziedziczenia po równo majątku rodziców.

- Żadnej kobiety nie można też u nas zmusić do małżeństwa wbrew jej woli. Cenimy demokrację (Jigme Singye Wangchuck, czwarty król Bhutanu, wprowadził demokratyczne wybory i parlament - red.), dlatego nasi obywatele sami decydują o swoich sprawach. W niektórych kwestiach prawo do decydowania o sobie mają również dzieci.

Co Wasza Wysokość ma na myśli?

- Jedno z obowiązujących w Bhutanie praw mówi, że w razie rozwodu dziecko zostaje z matką. Ale tylko do chwili, gdy skończy dziewięć lat. Potem samo decyduje, z którym z rodziców pragnie żyć. I jeśli wybierze ojca, żaden sąd ani urząd nie może unieważnić tej decyzji.

W domu rodzinnym Waszej Wysokości również panowały demokratyczne relacje?

- Tak. Pochodzę z rodziny o niezwykłej historii. Dwaj moi przodkowie, wuj ojca i jego starszy brat, uznawani byli za inkarnację Shabdrunga Ngawanga Namgyala, człowieka, który w XVII wieku zjednoczył Bhutan i stworzył nasze państwo. Z racji szacunku, jakim cieszyliśmy się na dworze królewskim, mój ojciec mógł odbyć łużbę u trzeciego króla Bhutanu. Jednak po ślubie zamieszkał w wiosce matki, gdzie hodował bydło, uprawiał ryż, pielęgnował sad i żył tak, jak większość ludzi w naszym kraju.

Czy śluby w Bhutanie aranżują rodzice nowożeńców?

- Nie, najczęściej o małżeństwie decydują młodzi ludzie. Mój ojciec po prostu zakochał się w mojej matce, gdy spotkał ją podczas obchodów jednego z naszych tradycyjnych świąt. Często wspominał, jak pięknie wyglądała w białej sukni i barwnych koralach. To było wielkie, romantyczne uczucie.

- Ojciec zawsze liczył się ze zdaniem mamy, a jeszcze bardziej ze zdaniem jej matki, która przez długi czas była głową naszej rodziny. Była niepiśmienna, ale uznawano ją za bardzo mądrą. Wyrabiane przez nią tkaniny zapewniały rodzinie spore dochody. Ale szyciem zajmował się również mój ojciec.

- Pamiętam, że osobiście zrobił dla mnie gochu, tradycyjny strój noszony przez dziewczynki (rodzaj długiej tuniki do kostek - red.). Miałam też buty jego wyrobu. Szył je zresztą dla wszystkich domowników.

- Jak wiele bhutańskich rodzin w tamtych czasach, byliśmy niemal całkowicie samowystarczalni. Tylko raz w roku ojciec wymieniał część naszych zbiorów na towary, których sami nie wytwarzaliśmy: herbatę, sukno, suszone ryby, orzechy.

Wasza Wysokość zachowała jakieś szczególne wspomnienie z dzieciństwa?

- Do dziś uśmiecham się na wspomnienie tego, jak mój ojciec przywiózł z podróży do Indii pierwszy w wiosce gramofon na korbkę i płytę z nagraniem... śmiechu. Jesienią i zimą do naszego domu przychodzili sąsiedzi z dziećmi i razem jej słuchaliśmy. Po chwili wszyscy zaczynali się śmiać. Mój wuj do dziś przechowuję tę niezwykłą płytę.

Współczesny Bhutan bardzo różni się od krainy dzieciństwa Waszej Wysokości?

- Nasz kraj na pewno pod wieloma względami się zmienił. Ja nie znałam np. telewizji, która dotarła do Bhutanu w 1999 roku. Pierwszy samochód pojawił się u nas w roku 1963. Pamiętam to wydarzenie. Wielki dżip - inny samochód nie dałby rady poruszać się po naszych ówczesnych drogach - wzbudził sensację. Niektórzy ludzie byli przekonani, że to smok, i uciekali przed nim. Inni przynosili mu jedzenie, sądząc, że to jakieś dziwne zwierzę. Kierowca dżipa przez pewien czas używał wyłącznie pierwszego biegu, uznając, że na kolejne przyjdzie pora, gdy pierwszy już się zużyje.

- Jednak przez ostatnie 50 lat dokonał się u nas skok cywilizacyjny. Dziś widok samochodu nikogo już u nas nie dziwi. Mamy sporo asfaltowych dróg, internet. Staramy się jednak, by przybywające ze świata wynalazki nie zakłócały naszych odwiecznych obyczajów i tradycji. Dlatego na przykład większość mieszkańców Bhutanu wciąż nosi tradycyjne stroje narodowe.

Wasza Wysokość wychowała się na bhutańskiej wsi, ale jako jedno z pierwszych dzieci w Bhutanie odebrała też gruntowne wykształcenie w Indiach. Jak do tego doszło?

- Pod koniec lat 50. rząd uznał, że kraj potrzebuje wykształconych za granicą obywateli, by zmodernizować nasze państwo. I postanowił sfinansować zagraniczną edukację pewnej liczby dzieci. Urzędnicy państwowi jeździli od szkoły do szkoły i wyszukiwali szczególnie uzdolnionych uczniów, by przyznać im rządowe stypendia. Najbardziej skorzystały na tym zdolne dzieci ze wsi, bo ważni urzędnicy z miast wycofywali własne dzieci z tego projektu. Po prostu nie chcieli ich wysyłać w nieznane, z dala od domu.

- Gdy okazało się, że ja i siostra zostałyśmy zakwalifikowane do nauki w anglojęzycznej szkole w Indiach, mój ojciec od razu uznał, że to dla nas wielka szansa. Spakował nasze rzeczy, przywiązał mnie i siostrę do siodła konia "dla bezpieczeństwa" i wyruszył z nami, żeby nas do tej indyjskiej szkoły osobiście dostarczyć.

Podobno Wasza Wysokość omal nie przypłaciła tego życiem?

- W pewnej chwili nasz koń się spłoszył i ruszył galopem przed siebie, a siodło, do którego byłyśmy przywiązane, przekręciło się o 180 stopni. Wisiałyśmy obie pod brzuchem cwałującego zwierzęcia. Jakimś cudem ojciec w końcu nas dogonił i zdołał zatrzymać. Mimo wszystko dowiózł nas do szkoły.

- Dziś myślę, że jego decyzja była punktem zwrotnym w moim życiu. W Indiach po raz pierwszy zetknęłam się z nowoczesną cywilizacją i zainteresowałam jej osiągnięciami. Nauczyłam się tam też angielskiego i... obejrzałam pierwszy film z Elvisem Presleyem. Do dziś jestem jego wielbicielką. Mam w domu sporą kolekcję jego płyt.

W jaki sposób została pani królową Bhutanu?

- Spotkałam mojego męża, czwartego króla Bhutanu, podczas jednej z tradycyjnych uroczystości religijnych. Kilka lat później poślubił mnie i moje trzy siostry. Ceremonia odbyła się tego samego dnia. Co ciekawe, przed laty mój pradziadek ułożył i zadedykował Tseringmie, bogini Długości Życia i Pomyślności, modlitwę, w której prosił o to, by "z jego potomków rodzili się królowie Bhutanu". Najwyraźniej po latach ta modlitwa została wysłuchana.

Czy wszystkie cztery żony króla i ich dzieci spotykają się codziennie przy jednym stole?

- Nie. Każda z nas ma oddzielny dom, gdzie mieszka ze swoimi dziećmi. Jesteśmy niezależne, ale mieszkamy dość blisko siebie. I często się odwiedzamy.

Czy między żonami króla istnieje jakaś hierarchia?

- Nie. A dzięki temu, że jesteśmy siostrami, potrafi my też ze sobą żyć bez pokusy rywalizacji.

Jak wygląda typowy dzień królowej Bhutanu?

- Wstaję o siódmej rano. Czasem wcześniej, ale nigdy później. Rano zawsze uprawiam jogę. Potem zaczynam pracę w mojej Fundacji Tarayama, która wspiera osoby w trudnej sytuacji. Moje dzieci są już dorosłe, mogę więc tam przebywać przez wiele godzin i bardzo to lubię. Czasem mam też w programie jakieś oficjalne uroczystości państwowe czy spotkania związane z dworem.

A po godzinach?

- Ulubionym momentem każdego dnia jest dla mnie kolacja, którą jem z dziećmi. Każdy opowiada, jak minął mu dzień - a ja mam wrażenie, że w jakimś stopniu wciąż uczestniczę w ich życiu.

Czy Wasza Wysokość strzela z łuku? To bhutański sport narodowy.

- Już nie, ale w przeszłości strzelałam. I bardzo to lubiłam. Co ciekawe, podczas europejskich zawodów w łucznictwie strzelec stoi w odległości 50 metrów od tarczy. U nas odległość ta wynosi 140 metrów, a strzelcom zdarza się trafić w sam środek.

Wasza Wysokość ćwiczyła sztuki walki?

- Nie uprawiałam tradycyjnych sztuk walki, ale od lat praktykuję tai-bo. To rodzaj relaksująco-medytacyjnej gimnastyki z elementami taekwondo i kung-fu. Jej celem nie jest walka, lecz utrzymanie ciała w dobrej formie.

Brytyjska fundacja New Economic co rok sporządza ranking najszczęśliwszych miejsc na ziemi. Bhutan zajmuje na tej liście 17. pozycję (Polska 77, a USA 114 - red.). Co sprawia, że kraj Waszej Wysokości postrzegany jest jako "kraina szczęśliwości", choć dochód na jednego mieszkańca nie przekracza tam 1500 dolarów rocznie?

- Dla nas ważniejsze od produktu krajowego brutto jest "poczucie szczęścia brutto" - mój mąż ogłosił to w orędziu inaugurującym jego panowanie. I to jest wartość, którą staramy się przede wszystkim pomnażać.

Co to oznacza w praktyce?

- Każdy mieszkaniec wsi w naszym państwie dostaje na własność ziemię, o ile nie odziedziczył jej po przodkach. Chodzi nam o to, by wszyscy obywatele mogli utrzymać się z pracy we własnym gospodarstwie. Zapewniamy też wszystkim darmową opiekę zdrowotną i edukację - 89 proc. dzieci chodzi już dziś do szkoły podstawowej.

- Chronimy także naszą przyrodę. Specjalna ustawa gwarantuje, że obszar lasów nigdy nie będzie u nas mniejszy niż 60 proc. powierzchni kraju, z czego już dziś 26 proc. stanowią parki narodowe. Z nowoczesności staramy się korzystać z rozsądnym umiarem.

- Jeśli potrafi pani wyobrazić sobie buddyjskiego mnicha, który na komputerze przygotowuje zwoje z tysiącami modlitw, a potem wkłada je do młynków modlitewnych, by odprawiać te same, co przed wiekami rytuały, to będzie to reprezentatywny obraz tego, jak rozumiemy łączenie nowoczesności z tradycją.

- Naszym nadrzędnym celem jest pomnażanie szczęścia, nie bogactw. Jestem pewna, że to coś więcej niż slogan, bo podczas moich podróży po Bhutanie spotkałam wielu szczęśliwych ludzi.

Rozmawiała Anna Jasińska

Twój STYL 08/2011

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy