Reklama

Kochaj i płać

Jej portmonetka, jego portfel. Jej PIN, jego PIN. Ich kredyt, jego debet. Jej pożyczka, ich saldo. Jej konto, ich konto, jego konto. Trudno się połapać.

Chyba że zasady są jasne: wiadomo, kto płaci za jedzenie, wakacje, wodę i prąd. Miłość to nie tylko kolacje przy świecach. Trzeba regulować rachunki. Jak my, Polki, sobie z tym radzimy?

W kolejnym odcinku cyklu o kobiecej stronie domowych finansów opowiadają Ewa, Majka i Jadwiga.

Spółka: ja i ty

24 procent Polek deklaruje, że mają z partnerem osobne konta (wg badania "Twojego Stylu " i BZWBK).

Ewa (29 lat) i jej mąż Łukasz (34 lata). Mają jedno dziecko. I dwa oddzielne konta. On jest menedżerem w firmie informatycznej i zarabia dużo. Pensja Ewy - szefa reklamy w firmie kosmetycznej - to mniej niż połowa jego zarobków. Na większe wydatki składają się według zasady: Ewa jedna trzecia, Łukasz - dwa razy tyle. Za "życie" płaci ona.

Reklama

Miłość i matematyka

Koszyczek z białej wikliny na komodzie - tu Ewa wkłada rachunki ze sklepów, kwitki po wypłacie z bankomatu, potwierdzenia opłat za basen córki. - To nie jest moje hobby. Ale chcę mieć orientację, ile wydaję miesięcznie. Próbuję sprawdzić, ile wychodzi w porównaniu z tym, co wydaje Łukasz - opowiada Ewa. - Umówiliśmy się: wspólne wydatki - urlop, czesne w szkole - finansujemy w proporcji: on dwie trzecie, ja jedna trzecia - tłumaczy.

Czy to jej zdaniem sprawiedliwe? - Musi być jasna zasada - tłumaczy. Dlaczego nie mają wspólnego konta? - Nigdy nie było potrzebne. Najpierw Łukasz płacił większą część rachunków, ja "dorzucam się", od kiedy zaczęłam lepiej zarabiać. Żeby nie było chaosu, ustaliliśmy proporcje i to działa - mówi Ewa.

Skąd więc rachunki w koszyczku? - Kiedyś jechaliśmy na ferie do Austrii. Potrzebowałam nowych nart. Zabrakło mi pieniędzy, Łukasz, którego poprosiłam o pomoc, był zaskoczony: Jak to? Tak dużo wydałaś na rachunki, że nie masz teraz dwóch tysięcy? Wtedy postanowiłam udowodnić, że tzw. życie, które codziennie finansuję, jest naprawdę drogie. Podliczyłam wydatki marcowe: samo jedzenie dla nas trojga - prawie trzy tysiące. Łukasz wzruszył ramionami: Chcesz powiedzieć, że prowadzimy życie ponad stan? A może za to też ja powinienem płacić?. Słowa "za to też" bardzo mnie zabolały. Przecież chciałam tylko, żeby docenił, że płacę i nie narzekam. Ale najwyraźniej zrozumiał, bo już się nie czepia.

Paragon a seks

- Kiedyś Aśka, przyjaciółka, poprosiła mnie o sporą pożyczkę, pięć tysięcy - opowiada Ewa. - Nie miałam tyle, poszłam do Łukasza. Powiedziałam: Pożyczmy, naprawdę jej zależy. A Łukasz: Pożyczmy? Chyba "pożycz"! Nie mogę, mam przegląd auta, a Joli obiecaliśmy nowy rower... Byłam wściekła: Obiecaliśmy? Chyba "obiecałeś"! Trzasnęłam drzwiami, rozpłakałam się. Wtedy poczułam, że w jakimś sensie osobne konta nas oddalają. Rzadko się zdarza, że Łukasz płaci za coś i mówi: nie ma sprawy. Zawsze jest przeliczanie. Wyjazd na weekend do Zakopanego? "Ja zapłaciłem za hotel i kurtkę Joli, a ty za co, ile wydałaś?", wzdycha Ewa.

Pamięta zdarzenie, które dało jej do myślenia. - Jola skręciła nogę na WF-ie. Decyzja lekarza: nie wkładamy w gips, ale trzeba kupić stabilizator i kule. Pojechaliśmy do sklepu, wydaliśmy pięćset złotych. Łukasz swój portfel zostawił w pracy. Poprosił: Zapłać, oddam ci w domu. Pomyślałam: uff, fajnie, że weźmie to na siebie. Tylko że on pieniędzy nie oddał. Zapomniał? Nie miał? Mam mu przypomnieć, pokazać paragon? A może założę embargo na seks, jeśli nie odda? Żartuję, ale jakoś prośba o zwrot pieniędzy nie przeszła mi przez gardło. Nienawidzę "liczyć się" z własnym mężem. Ale chcę być niezależna. Nie umiałabym mieć wszystkiego wspólnego. On też. To wynieśliśmy z domu. Musimy jeszcze popracować, by nasz model działał bez zgrzytów.

Firma rodzinna

- Wściekłam się raz - wspomina Ewa. - Rok temu zaplanowany wieczór z przyjaciółmi. Dobra kolacja dla ośmiu osób to nie obiad dla trójki. Wylicza: łosoś, krewetki, sery, wino... Pięćset złotych lekką ręką. - To niby jedzenie, więc w delikatesach ja powinnam wyciągnąć kartę. Zaprotestowałam. - "Ja? - zdziwił się mój mąż. - A co, do cholery! - nie wytrzymałam i zrobiłam awanturę: - Nie moi goście, tylko nasi. To duży wydatek, potraktuj to jak inwestycję rodzinną, będzie tam twój szef, może dostaniesz awans za dobre sushi!" - w końcu podniosłam głos. Chyba do niego dotarło. Nie ma w gruncie rzeczy wydatków "moich" "twoich", a nasze partnerstwo to jednak nie spółka cywilna. Mierżą mnie czasem te durne rozliczenia. Nie mam "męskiego" stosunku do pieniędzy.

Facet chyba myśli: kasa to tylko kasa. Rozliczamy się, a życie toczy się dalej. Ja pewnie muszę pójść na jakiś kurs, gdzie nauczę się nie przejmować "drobiazgami" - wzdycha. I jednak przyznaje: w sumie bilans wychodzi na plus. Zdarzają się miesiące, gdy np. rośnie rata kredytu we frankach i naprawdę nie jest wesoło. Ja nie jestem w stanie sfinansować swojej części kosztów, bo przecież musi mi jeszcze zostać na życie. Wtedy Łukasz bierze wszystko na siebie. Nigdy od niego nie usłyszałam: W kwietniu wydałem więcej, popisz się w maju. Jeszcze czego. Ale fakt, jest cienka czerwona linia, na którą trzeba uważać, żeby z pary kochających się ludzi nie stać się parą biznesowych partnerów. Choćby to był najmilszy interes świata, czyli własna rodzina.

Na wspólny rachunek

43 procent Polek deklaruje ten model finansów w związku.

"Wspólna lodówka, wspólna sypialnia, wspólna kasa", twierdzi Majka (39 lat), żona Darka (41 lat), mama gimnazjalistki Oli. Darek, jej mąż, nawet radził: "Załóż oddzielny rachunek, będziesz wolną kobietą". Ale nie zrobiła tego. Mają tylko jedno konto - wspólne. Dlaczego?

Kocham, nie liczę

- "Zielona czy szara? - Majka podsuwa Darkowi pod nos katalog mebli. - Jakaś różnica w cenie? - pyta on. - Przestań, cena prawie taka sama - karci Majka. Darek decyduje: szara. - Wybrałeś tańszą - śmieje się Majka. - Bingo! Wiesz, że mamy mały luz na koncie" - uśmiecha się Darek. - Wiem wszystko i on wie - tłumaczy Maja. Mają jedno wspólne konto, wydruk o jego stanie przychodzi pocztą, SMS-ami dostają informacje o wszystkich operacjach. - Karty do bankomatu mamy oboje, nic do ukrycia - opowiada Majka.

Nie chciała osobnego rachunku, choć kilka lat temu Darek to proponował. - Nawet spróbowałam i najpierw mi się spodobało: własna karta, dogodny kredyt - bomba. Nagle mam na wszystko. Informację o konieczności spłaty części zadłużenia przyjęłam jak doniesienie o kryzysie paliwowym - jakoś mnie dotyczy, ale od tego nie umrę. Tylko zaraz? Kto ma tę ratę zapłacić? Przelejemy z naszego konta? A może ja sama powinnam? - opowiada Maja. - To wszystko zrobiło się jakieś skomplikowane. Te rozliczenia, co z mojego, co z czyjego... Bez sensu. Poza tym przestraszyłam się. Bo ja jestem czasem narwana, potrafię kupić dwie pary butów jednego dnia, ponosi mnie - wzdycha. - Lepiej, jeśli nie mam pokus, jakiejś kasy na boku. Tak łatwiej się pilnuję - dodaje Majka.

Zrezygnowała z oddzielnego konta. W ich małżeństwie to ona, dziennikarka, zarabia trochę więcej niż on, montażysta filmowy. - Ale kocham, nie liczę - deklaruje Majka. - Kłócić się z ukochanym facetem o pieniądze? Rozumiem, z byłym mężem o alimenty. Ale tak? - pyta żartem. Serio dorzuca: - Jest wojna, gdy mam pomysł na podreperowanie budżetu i słyszę: nie! Jestem przeciw!

Majka i Darek przy stole w kuchni. Ona naburmuszona, on - konkretny. Notes, równo zapisane rządki cyfr. Ona tego nie cierpi. On perswaduje: - Jeśli chciałabyś wziąć kredyt z takimi rachunkami, jakie mamy co miesiąc, zobacz, ile zostaje: góra tysiąc. A rata ile by wyniosła? - wystukuje coś na kalkulatorze. - Około tysiąca trzystu. Majka się krzywi: - A gdzie twoja wyobraźnia? Ten interes przyniesie czysty zysk. - Nie, jestem przeciw - mówi Darek. Majka opowiada: - Miewam genialne pomysły, choćby pismo internetowe dla mam. Trzeba by wziąć pożyczkę z banku. Opowiadam Darkowi, a on mi podcina skrzydła: nie stać nas na ryzyko. Czasem myślę, że gdybym miała oddzielne konto, byłabym mniej skrępowana. Nie jestem aż taką wariatką, żeby podejmować decyzje, które nas zrujnują, trochę zaufania by nie zaszkodziło - mówi Majka. - Ale może nie mam racji? W gruncie rzeczy się cieszy, że Darek kontroluje sytuację, ale czasem tęskni za niezależnością.

- Chciałam mu kupić na czterdzieste urodziny deskę surfingową. Jak zrobić taką niespodziankę, skoro wszystko jest pod nadzorem? Trzeba by mieć "zaskórniaki" - tak mój tata nazywał zachomikowane na boku pieniądze chyba dlatego, że trzymał je w przegródce portfela - śmieje się Maja. Ona zaskórniaków nie ma i chyba nie będzie miała. Taki typ.

Damy radę

- Jaka księgowość w związku, taki związek. Tak słyszałam. Naprawdę zawsze? - zastanawia się Majka. - Nie uważam, że to, ile kto zarabia, ma decydujący wpływ na nasze relacje. Fakt, miewamy miesiące, że to głównie ja utrzymuję rodzinę. Bo akurat Darek nie ma zlecenia, produkcja filmu stoi. Staram się nie tracić zdrowego podejścia. Przyznaję, parę razy naszła mnie myśl: do licha, ja "wlewam" kasę na konto, a Darek kupuje za to na przykład oprogramowanie do swojego komputera. "Niech najpierw zarobi", myślę i zaraz się tego wstydzę. Tłumaczę sobie: A zobacz, ile rzeczy on robi w domu - jest "złotą rączką", potrafi naprawić auto, pomalować płot. Gdyby wziąć do tego fachowca, ile byśmy wybulili? Takich argumentów używam, kiedy mój mąż przychodzi w "chudym miesiącu" z nowymi butami do biegania...

Czy byli kiedyś "pod kreską"? - Kilka razy. Mieliśmy duży debet albo nie wystarczało na życie. Ja w takiej sytuacji wpadam w histerię: przyjdzie komornik, pójdziemy z torbami. Ale Darek emocjonalnie panuje nad sytuacją. Działa na mnie uspokajająco. Zdarzało nam się przez dłuższy czas jechać na pożyczonych pieniądzach. Wtedy siadaliśmy nad wyciągiem z konta i analizowaliśmy: gdzie przesadziliśmy z wydatkami, co schrzaniliśmy. To było i smutne, i fajne: mamy kłopot, ale z niego wspólnie wybrniemy. Darek przytulał mnie na koniec i mówił: luz, damy radę. Zawsze wychodzimy na prostą.

Wolność kontrolowana

31 procent Polek ma oprócz wspólnego konta z partnerem własne konto.

Jadwiga (34 lata), anglistka, i Mirek (35 lat), handlowiec. Mieszkają w Ełku, mają dwóch synów, dwunastoletnich bliźniaków. I trzy konta. Najważniejsze jest wspólne. Składają się na nie po równo. Opłacają z niego rachunki, jedzenie, wszystkie wspólne wydatki. Poza tym Jadzia ma własne konto i kartę kredytową. Mirek tak samo.

Raz ty, raz ja

- Ty płacisz czy ja? - pyta Mirek przy kasie w Ikei. I pakuje zjeżdżające z taśmy doniczki. Kasjerka patrzy wyczekująco, ludzie w kolejce podglądają, które z nich wyciągnie kartę. - Ja - Jadzia podaje swoją. W samochodzie zwraca uwagę mężowi: - Kolejny raz mi to robisz. Skoro nie zamierzasz płacić, nie pytaj przy wszystkich, czy ja to zrobię. To obciach. - Nie zapytałem, czy ty, tylko kto z nas. Równie dobrze ja mogłem zapłacić... - broni się Mirek i bezczelnie wcina hot doga. - I tak w kółko - irytuje się Jadzia.

Wspólne konto założyli zaraz po ślubie. - Do dziś to jest miejsce na żelazną pulę: pieniądze na kredyt za mieszkanie, raty za nowego forda, poważniejsze wydatki rodzinne: "zieloną szkołę" bliźniaków, wakacje, narty - wylicza Jadzia. Na to konto wpływa jej pensja ze szkoły językowej i umówiona suma z działalności gospodarczej Mirka Resztę on zostawia na swoim koncie, a Jadzia na swoje przelewa pieniądze za tłumaczenia. Raz więcej, raz mniej. Zwykle on ma więcej.

Pani swoich rachunków?

Nowa płyta Chrisa Bottiego - Jadzia płaci swoją kartą. Tak samo za dżinsy Hilfigera na wyprzedaży. - Własne pieniądze? Dają miłe poczucie niezależności. I - choć to może naiwne - świadomość, że do czegoś w życiu doszłam - mówi Jadzia. Gorzej, kiedy na jej koncie pieniędzy już nie ma. - Umówiliśmy się: ze wspólnego nie ruszamy na własne wydatki. Raz wyjęłam tysiąc złotych przed wyjazdem do Londynu. To była delegacja w gronie ludzi z banku, musiałam kupić nowe buty, torbę, spódnicę - opowiada. - Mirek był zły - Jadzia wspomina scenę: ona nad walizką, on nad kwitkami z kasy: - Aż tyle? - pyta. - Mam ci wyjaśnić po kolei, do czego potrzebne mi te rzeczy? - Przestań - przerywa Mirek. - Ale przynajmniej należało zapytać, czy możesz zapłacić z tego rachunku - kwituje.

Dziś Jadzia mówi: - Nie lubię się tłumaczyć z wydatków, nie robię ich bez sensu. I co to znaczy: zapytać. Skoro naruszam wspólną pulę, to znaczy, że nie mam wyjścia - kręci głową. Mirek nigdy ze wspólnego konta nie bierze.

Mama za dużo wydaje

- On zarabia więcej, jego "górka" jest mniej więcej dwa razy taka jak moja. Czasami mam ochotę od niego... pożyczyć - mówi Jadzia. - Wiem, to brzmi idiotycznie, przecież jesteśmy wspólnotą. Mamy trzy konta, także żeby uczyć synów gospodarowania pieniędzmi: oprócz wspólnych mama i tata mają jakąś kwotę do własnej dyspozycji. Czasem synowie widzą: ojcu wystarcza, ja miewam problemy. Czyli nie "kleję" - nie jestem dobra w rządzeniu kasą.

Tymczasem dziury na moim koncie biorą się z tego, że to ja kupuję chłopcom niezaplanowane prezenty, nowe ciuchy, płyty. Nie biorę z konta wspólnego. Niedawno bardzo potrzebna mi była książka, droga, sprowadzona przez Empik na zamówienie. Sprawdzam: karta pusta. Poszłam do męża: Pożycz. On: A kiedy oddasz? Niby żart, ale w sumie żenująca sytuacja. Honorowo się uparłam, że oddam mu te dwieście złotych. Wziął. A czy nie powinien był powiedzieć czegoś w stylu: "Nie wygłupiaj się, zabieraj tę kasę albo chodźmy za nią na kolację" - pyta Jadzia.

Czas na zmiany

Ostatnia niedziela, Mirek wraca z synami z rowerów. Wściekły. - Do bani! - rzuca w kąt nowe rękawiczki. - Zobacz - pokazuje Jadzi otarcia na dłoniach - Skandal! Szwy jak na siodle! Stówa w plecy! - Na szczęście nie moja - śmieje się jego żona. I tłumaczy: - W ogólnym rozrachunku to plus, że ma się konta na swoje potrzeby i taka rzecz jak nieudane zakupy nie odbija się wspólną czkawką. Ale ważne, żeby raz na jakiś czas usiąść i pogadać: co uważamy za wydatek wspólny, a co za "swój".

No i jeszcze wychodzi sprawa podatności na wydawanie pieniędzy - dodaje z uśmiechem. - Ja nie jestem rozrzutna, ale okazje czy przeceny mnie kuszą. Mój mąż może nie bywać w sklepach w ogóle. Dlatego ma większe rezerwy, zawsze zaoszczędzone dwa, trzy tysiące. Kiedy więc synowie chcą jechać na wycieczkę z klubu karate, odsyłam ich do taty. Czasami wracają z kwitkiem - bo on marudzi, że to zbędny wydatek, że już byli dwa razy na Helu. Ja bym dała od razu - twierdzi Jadzia.

- Dojrzewam do myśli, żeby porozmawiać z mężem o tym, że skoro zarabia więcej, powinien więcej przelewać na konto wspólne, będzie na takie okazje jak ta nieszczęsna wycieczka - mówi poważnie. - Przecież pracuję równie ciężko jak mój mąż, nie muszę się wstydzić, że zarabiam mniej. A trochę tak się czuję.

Agnieszka Litirowicz-Siegert

Twój STYL 7/2010

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: pieniądze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy