Reklama

Zmienny kierunek jazdy

„Człowiek jest stworzony po to, by szukać prawdy, a nie, by ją posiadać”, pisał francuski XVII -wieczny filozof Blaise Pascal.

Czy w jej poszukiwaniu sami się ograniczamy? Czy prawda jako cel uświęca wszelkie środki? Czy dziennikarz, aktor, reżyser i projektant, żeby być prawdziwi, muszą być bezkompromisowi, czy ich także obowiązują granice wolności twórczej?

Niedawno książka Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction” wywołała burzliwą dyskusję na temat granic swobodnej wypowiedzi twórczej. Krytycy uważali, że bezlitosne prześwietlanie życia prywatnego znanego reportera niczemu poza sensacją nie służy. Zwolennicy twierdzili, że wielkość Kapuścińskiego nie ucierpiała, a wiedza o jego niedoskonałościach i słabościach jeszcze ją podkreśliła.

Reklama

– Legenda człowieka ma duże znaczenie, ale prawda zawsze jest ciekawsza – przyznaje Szymon Hołownia, dziennikarz, dyrektor programowy Religia.tv. – Książka pokazuje, że może mieć ona różne odcienie. Domosławski przedstawił tło, w którym żył reportażysta, i to jest bardzo interesujące, ale czułem się jak podglądacz, czytając, jak żył prywatnie. Czasem warto odwołać się do starej koncepcji prawdy nienależnej, pogodzić się z tym, że nie zawsze i nie za wszelką cenę muszę wiedzieć wszystko. Prawda leczy, pytanie tylko, co we mnie wyleczy informacja, jakie kłopoty małżeńskie miał znany pisarz. Prawdę trzeba podawać tym, którym się ona należy. Gdy jesteśmy pewni, że są gotowi na jej przyjęcie. Niekiedy trzeba czekać lata – dodaje Szymon Hołownia.

– Wciąż boimy się biografii, opowiadań o ludziach z krwi i kości – zaznacza reżyser Jan Kidawa-Błoński, którego ostatni film „Różyczka” wzbudził spore kontrowersje. Jego bohaterowie to wprawdzie postacie fikcyjne, jednak twórcy scenariusza zainspirowali się kilkoma autentycznymi historiami pisarzy i poetów: Sergiusza Jesienina, Bertolda Brechta, Pawła Jasienicy. Córka tego ostatniego jeszcze przed premierą filmu wystosowała list do mediów, w którym oznajmiła, że nawiązanie do ojca w kontekście „Różyczki” narusza jej dobra osobiste. – Rozumiem intencje pani Ewy Beynar -Czeczott, która walczy o dobre imię ojca, ale też dziwnie interpretuje swoje zarzuty – mówi reżyser. – Jej zdaniem pokazany w filmie pisarz „może być jej ojcem”, choć wie, że nim nie jest. Uważam, że nikogo nie krzywdzę. Przecież nie można wymagać od twórcy, by nie czerpał inspiracji z prawdziwych wydarzeń.

Reżyser jest zdania, że teraz wreszcie przyszedł czas rozliczenia się z przeszłością i nabrania do niej dystansu. Po roku 1990, kiedy zniesiono cenzurę, wydawało się, że można wszystko. Ale w polskim prawie istnieje zapis o ochronie pamięci osoby bliskiej, podlegający artykułowi o naruszeniu dóbr osobistych. – W wielu krajach nie ma takiego ograniczenia – dodaje Kidawa-Błoński.

– Być może ta narodowa dyskusja o biografiach, a także zamieszanie wokół mojego filmu będą przyczynkami do zmiany prawa. We Francji, w Niemczech, Stanach Zjednoczonych uznaje się, że osoba publiczna i jej życiorys są własnością ogółu. Dopuszczone jest nawet „obudowanie” istniejącej osoby wymyślonymi postaciami. To twórca wybiera swój sposób przekazu o kimś, rodzaj metafory w szukaniu prawdy. Przez czas zaborów i powojenną utratę niepodległości nauczyliśmy się, że o bohaterach mówi się tylko dobrze, wciąż stoją na piedestale. Teraz, po 20 latach wolności, jako naród nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów, wreszcie przyszedł czas, aby inaczej spojrzeć na życie znanych osób.

Gdzie jest tamto niebo?

W jednym z komentarzy o książce Domosławskiego publicysta Piotr Bratkowski pisał w tygodniku "Newsweek": "Dzieci lubią bajki. Gdy dorastają, przestają w nie wierzyć. To bywa bolesne. Kiedyś jednak powtarzano, że bez tego bólu niemożliwa jest dorosłość. Świat się zmienił: dziś w cenie jest niedojrzałość. Dlatego i ludzie - ba, całe społeczeństwa - wolą bajki od prawdy. Bajka znieczula, prawda boli". To zdanie klucz do życiorysu wielu z nas.

- Zetknięcie z rzeczywistością bywa bolesne, ale bez przeżycia tego bólu możemy nigdy nie dojrzeć. Jest on nieodłączną częścią odkrywania prawdy o sobie i świecie - mówi Grzegorz Małecki, aktor Teatru Narodowego, który niedawno zabłysnął rolą Edka w "Tangu" Sławomira Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego, znany też między innym z serialu "M jak miłość". Spotykam się z nim w kawiarni Antrakt, niedaleko teatru. Ma przerwę w próbach do premierowego spektaklu "Księżniczka na opak wywrócona" w reżyserii Jana Englerta. Dowcipny, o chłopięcym uśmiechu nie wygląda na 35 lat. Syn aktorki Anny Seniuk i kompozytora Macieja Małeckiego, dorastał w latach 90. - Polska mojej młodości była szara i siermiężna, nadal kojarzy mi się z łóżkami polowymi wyłożonymi towarem - opowiada Grzegorz Małecki. - Odzyskanie niepodległości nie było dla mnie tym, czym dla rodziców, bo w latach 80. byłem zbyt młody, aby angażować się w politykę.

Ten nowy świat mnie nie zaskakiwał, tylko przytłaczał. Przed rzeczywistością uciekał w bunt: subkultura, dredy, kolczyk w nosie. W ostatniej klasie liceum przeszedł załamanie nerwowe, szpital, co niejako zmusiło go do zastanowienia się nad życiem. Po maturze zdawał na filozofię i dziennikarstwo, ale tak naprawdę gdzieś w głębi dojrzewało marzenie o akademii teatralnej. - Długo wypierałem tę myśl, chyba bałem się konfrontacji - dodaje.

- Bycie dzieckiem znanych rodziców wcale nie jest łatwe. Wiecznie trzeba się mierzyć z ich talentem, sławą. Przez rok studiowałem nauki polityczne i przygotowywałem się w tajemnicy do akademii. Pomagała mi koleżanka. Dostałem się bez problemu, a mama dowiedziała się o tym dopiero z wywieszonej listy przyjętych - wyznaje. Przyszłemu aktorowi zawód wydawał się lekki, w dzieciństwie widział głównie spektakularne efekty: mamę w telewizji albo na scenie, gdy ją oklaskują, odbiera kosze kwiatów, a ojca zbierającego dobre recenzje za muzykę. Nie docierało do niego, jak ciężko rodzice pracują.

Dopiero akademia zweryfikowała jego myślenie. - Dostałem tam solidnie w tyłek - śmieje się Małecki. - Nieraz miałem momenty kryzysowe. Stwierdzałem, że się kompletnie do tego zawodu nie nadaję. Na próbach byłem potwornie spięty, nic mi nie wychodziło. Omal nie skończyło się kolejnym załamaniem nerwowym, ale dałem radę.

Teraz każdego dnia przekonuję się, że aktorstwo to niebywały wysiłek fizyczny i psychiczny. Nie narzekam, dużo gram w teatrze, w serialu, jednak zdarza się, że rzeczywistość zawodowa rozwiewa moje złudzenia. To nie jest świat czerwonych dywanów, sławy, dużych pieniędzy, jak sobie kiedyś wyobrażałem. Dodatkowo muszę robić mnóstwo rzeczy, za którymi nieszczególnie przepadam, a co jest okupione kompletnym brakiem czasu dla rodziny, dzieci - podkreśla. Jan Kidawa-Błoński wychowywał się na Śląsku. Rozpieszczany przez mamę, wychuchany, miał sześć lat, kiedy na chwilę wyszedł na ulicę.

- Nagle podszedł do mnie starszy chłopiec i dał mi w gębę - opowiada reżyser. - Zdębiałem, zacząłem płakać i uciekłem do domu. Potem, żyjąc wśród twardych ludzi, hut i kopalń, zmężniałem. Nauczyłem się, że gdy ktoś podnosi na ciebie rękę, oddaj lub uciekaj, jeśli on jest silniejszy.

Dla jednego z najlepszych polskich projektantów mody Dawida Wolińskiego pierwszym krokiem w dorosłość były narodziny córeczki. Miał 20 lat, jego dziewczyna Basia tyle samo. - Kiedy okazało się, że będę ojcem, byłem w szoku - wspomina Woliński. - Właśnie skończyłem liceum plastyczne w rodzinnym Włocławku, myślałem o wyjeździe na studia. Kompletnie nie mogłem sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało moje życie. Ale gdy Oliwka przyszła na świat, pomagali nam rodzice i to pozwoliło, żebyśmy ochłonęli, zrozumieli sytuację i oswoili się z nią. Woliński przyznaje jednak, że to był taki pierwszy trudny moment. - Czy to bolało? - zastanawia się dziś. - Pewno tak, ale przyjście na świat dziecka sprawia, że przechodzi się przyspieszony kurs dorosłości i ma się poczucie, że własne dzieciństwo się naprawdę kończy. A moje było bajkowe i ukształtowało mnie - dodaje.

Projektant dużo czasu spędzał na wsi pod Włocławkiem. Dziadek prowadził tam młyn. Woliński pamięta kolor i zapach wyślizganych desek, kręcące się żarna, każdą deskę stropu. Rysował i malował. Kiedy już wrócił do Włocławka, bo musiał iść do szkoły, zawsze się wyróżniał - jasne włosy, błękitne oczy i kolorowe ubrania. Pod koniec podstawówki na rozmowie z psychologiem usłyszał: "Może zostaniesz projektantem?". Wydawało mu się to kompletnie nierealne. Jedyny jego kontakt z modą to były fragmenty pokazów w programie telewizyjnym "Bliżej świata", który oglądał w latach 80. Zdał do liceum plastycznego, potem wybrał Wydział Projektowania w ASP w Łodzi.

Szymon Hołownia długo szukał swojej drogi. Jako dziecko marzył, aby być księdzem. Później poszedł do zakonu Dominikanów, wystąpił z niego, a potem jeszcze raz tam wrócił, by znów odejść. Dopiero po latach odkrył, że chce być kimś, kto stoi przed kościołem i zachęca ludzi, aby do niego weszli. Zrozumiał, że jego powołaniem jest pisanie o Bogu. - Każdy ma w dzieciństwie plany i marzenia, wybiega w przyszłość, ale w miarę, jak życie przyspiesza i się starzejemy, perspektywa skraca się i zawęża, człowiek przestaje nawet zauważać niebo i słońce - mówi Szymon Hołownia, gdy spotykamy się w niedużej willi w Wilanowie, gdzie mieści się siedziba kanału Religia.tv.

- Nie ma nawet czasu, aby podnieść głowę - dodaje publicysta. - W takich momentach szukam równowagi i myślę o tym chłopcu, jakim w dzieciństwie byłem, i patrzę, czy te dawne ideały jeszcze we mnie są. W poszukiwaniach pomaga mi wiara. Jest mi potrzebna, gdy próbuję znaleźć odpowiedzi na ważne pytania. Wiara w przeciwieństwie do bajki nigdy nie jest ucieczką od realności. Zakorzenia nas, odziera ze złudzeń, konfrontuje z trudnymi pytaniami, a jednocześnie pozwala samemu dokonać wyboru.

- Dziś żyjemy w świecie wielkiej bajki - deklaruje Szymon Hołownia. - Media wkładają ludzi do kolorowej maszyny i przerabiają na nieprawdziwe postacie. Taka metoda się rozpanoszyła i my jako dziennikarze będziemy się za to smażyć w piekle - dodaje z przekornym uśmiechem. - Znieczulamy się. Być może wynika to z naszej słabości i potrzeby mitów, bo jesteśmy zmęczeni światem, który codziennie od nas czegoś wymaga: kredytów, zależności, należności, obowiązków, troski. Można przeżyć życie, nie wychodząc z sieci, i kontakty ze światem ograniczać do wpisywania komentarzy pod newsami. To nakręcanie absurdalnej spirali. - Wieczne podkreślanie, że zarówno w życiu, jak i w pracy dąży się do prawdy, to dla mnie kokieteria - mówi Grzegorz Małecki. - Zazwyczaj kiedy słucham takich wypowiedzi w mediach, wydaje mi się, że są kłamliwe. Uwypuklanie swojej uczciwości zawiera coś podejrzanego. Stąd moja niechęć do polityki. 460 krystalicznie czystych i prawdomównych osób na jednej sali to dla mnie horror i rozpusta.

Dawid Woliński szybko przekonał się, że świat mody bywa zakłamany i nie bez powodu nazywany jest targowiskiem próżności. Kiedy kończył kolejne studia w warszawskiej Szkole Projektowania Ubioru i Kostiumu Filmowego, zaczął tworzyć pierwsze kolekcje. Pracował jako stylista w lifestylowych magazynach. Dużo zarabiał i przyznaje, że na początku dał się uwieść blichtrowi. Fascynowali go wielcy projektanci, latał do Paryża, robił zakupy w drogich butikach, poznawał świat mody. Gdy zrozumiał prawa, jakie rządzą pismami, które kiedyś przeglądał z wielką atencją, przeżył silne rozczarowanie.

- Liczą się układy i pieniądze, a wcale nie chodzi o nowe, fascynujące trendy - mówi Woliński. - Za kulisami toczą się głównie rozmowy o reklamach. Zamiast talentu ważniejsze są tupet i siła przebicia. Można powiedzieć, że moda bywa w jakimś stopniu fałszem i projektant sprzedaje marzenia, ale powinien też zajmować się kreacją i sztuką, a nie biznesem. U Wolińskiego ubierają się gwiazdy kina, dziennikarstwa, zagraniczne sławy: Paris Hilton, Nicole Ritchie czy gwiazda burleski Dita von Teese. Tę ostatnią projektant poznał w Polsce, gdy przyjechała na sesję. Oprowadzał ją po Warszawie, choć Dita wydaje się uosobieniem kreacji, sztuczności, okazała się fantastyczną dziewczyną.

- Dita zjadła pierogi i tony ciasteczek, jest bezpośrednia i szybko się zaprzyjaźniliśmy - opowiada Woliński. - Później zaprosiła mnie do współpracy. Jest profesjonalna, nie kaprysi, sama się maluje do sesji. Byłem świadkiem, gdy pracowała, mając bardzo wysoką gorączkę. Wydaje mi się, że w gazetach i magazynach tworzy się nieprawdziwy obraz gwiazd. To, co widzimy, to tylko opakowanie, postaci wykreowane na potrzebę rynku. Tymczasem gdy się je poznaje, okazuje się, że to normalni ludzie zainteresowani światem, szukający kontaktu z drugim człowiekiem, czasem bardzo samotni.

Znajdziesz ją w sercu

Krytycy zamykają Szymona Hołownię w szufladce "publicysta katolicki", nazywają kaznodzieją w amerykańskim stylu. Często przyjmuje zaproszenia do telewizji, znanych talk-show. Ma naturę wojownika, jeśli on nie pójdzie, zaproszą kogo innego, kto sprzeda swoją prawdę i powie, że katolicy boją się rozmawiać. - Zarzucają mi moralizatorstwo, ale ja tak nie uważam - mówi Hołownia. - Chcę tylko wyjaśniać rzeczy, które mnie interesują, pokazać w prawdziwym świetle. Daleki jestem od tego, aby zmieniać czyjeś postępowanie, wpływać na decyzję o nawróceniu. W Religia.tv Szymon Hołownia prowadzi program "Ludzie na walizkach", w którym rozmawia o bólu, śmierci. Ten pomysł powstał na kanwie jego książki. Sam przekonał się, że cierpienie ma tysiące odcieni, a jednak można starać się zawsze znaleźć w nim nadzieję.

- Rozmawiam z ludźmi, którzy go doświadczyli i mogą coś mądrego powiedzieć - opowiada. - Świat cierpiących potrzebuje też pomocy innych. Trudne rozmowy wskazują, że choroba, ból są składowymi częściami życia. Na co dzień płyniemy z nurtem, ale w momencie gdy zderzamy się z cierpieniem, musimy znaleźć twardy punkt odniesienia, zmienić kierunek jazdy, prędkość. Nie należy go szukać, ale gdy nas dogania, to jedyne co możemy zrobić. Cierpienie wbrew temu, co mówią ludowe mądrości, nie jest wyłączną metodą dojrzewania człowieka. Każdy z nas najprawdopodobniej będzie miał okazję się z nim zmierzyć i dostanie szansę, żeby odkryć kawał prawdy o sobie i świecie. Po takim doświadczeniu optyka zmienia się czasem na zawsze. - Zdarza się, że w sztuce kreujemy prawdę na swój sposób, pokazujemy jej odcienie, ale najważniejszy jest odbiorca. To on ją weryfikuje - mówi Kidawa-Błoński.

- Często może być wyrażona przez metaforę. Artysta tworzy sugestywne obrazy, czasem podkolorowane, wszystko po to, aby przekaz był prawdziwy. - Wydawać się może, że prawda w teatrze to oksymoron - mówi Grzegorz Małecki. - Sztuka w swoim założeniu jest bowiem świadomym tworzeniem nieprawdy. Ale paradoks polega na tym, że w tej wymyślonej formie ważne jest znalezienie takiego sposobu wyrazu, aby widz podczas przedstawienia poczuł i uwierzył, że coś się dzieje rzeczywiście, tu i teraz. On ma sztukę przeżywać, a pewien rodzaj kłamstwa, nad którym pracujemy, powinien w nim wzbudzić prawdziwe emocje. Drażni mnie, że coraz częściej dzisiejszą sztukę rozumieją tylko sami twórcy i przeżywają ją bardziej niż widzowie. To dla mnie fuszerka i oszustwo. Ludzie przychodzą do teatru, kina i tak naprawdę boją się powiedzieć, że król jest nagi. \

Małecki długo pracował nad konstrukcją roli Edka w "Tangu" Mrożka. - Lubię go grać: niejednoznaczny i nie wiadomo, co myśli. Starałem się go uwspółcześnić. Najbardziej kojarzył mi się z parweniuszem, którego wszyscy obrażają, a po nim to spływa. W końcu jednak nadchodzi jego czas i deklaruje: "Teraz wy będziecie słuchać mnie". Budowanie postaci to sprawa intymna. Małeckiemu podoba się stwierdzenie jednej z koleżanek, która nazwała aktorstwo legalną schizofrenią.

- Wchodzenie w rolę to rodzaj kompromisu między sobą a daną postacią - wyjaśnia aktor. - Granie morderców, złodziei, tworzenie złożonych postaci wymaga od nas intensywnej pracy wewnętrznej i jestem przekonany, że często ma wpływ na nasze życie, niejednokrotnie pozwala nam odkryć obszary do tej pory całkowicie nieznane, o jakie siebie nie podejrzewamy. Sztuka z założenia jest tworzeniem fikcji, rodzajem kłamstwa, w które odbiorca ma uwierzyć. To takie szukanie prawdy przez kłamstwo. Prawda sama w sobie jest nudna: czarna lub biała, a kłamstwo zawsze kolorowe. W sztuce inaczej niż w życiu - nieważne, żeby było prawdziwie, ważne, żeby było ciekawie.

Monika Głuska-Bagan

PANI 05/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy