Reklama

To człowiek tworzy metamorfozy

Stabilizacja, praca, rodzina. A potem w jednej chwili wszystko wywraca się do góry nogami. To nie jest fragment scenariusza do filmu. To prawdziwe życie.

Mieszkanie na 13. piętrze urządzone jak większość wnętrz w Bombaju. Najważniejsza jest funkcjonalność. Szósta rano, Anna Kalata wstała, by poćwiczyć jogę. Ma długie, rozpuszczone blond włosy i szorty, które odsłaniają zgrabne nogi. Wdycha morskie powietrze i patrzy na wodę. "Trochę ćwiczeń, potem medytacja i praca", postanawia. Na szczęście biuro ma w domu. Trudno rozpoznać w niej byłą minister pracy i polityki społecznej, ekspertkę Samoobrony.

Niespełna trzy lata temu przemykała sejmowymi korytarzami ubrana w garsonkę o niemodnym fasonie, ciemne włosy spinała w kok. Nosiła okulary, miała nadwagę. Dziś skupia na sobie uwagę, dawno niewidziani znajomi pytają: "To na pewno ty?". Dwa zdjęcia - jedno sprzed metamorfozy, drugie po niej - przewinęły się niemal we wszystkich mediach zaraz po tym, jak opowiedziała o swojej przemianie w telewizji. Ludzie nie mogli uwierzyć, że to ta sama kobieta. Spekulowali: ile potrzeba operacji plastycznych, żeby tak wyglądać? Ale też przyznawali: efekt był piorunujący.

Reklama

Kalata stała się żywym dowodem na to - o czym możemy przeczytać w większości psychologicznych poradników - że chcieć, to móc. - Schudłam 38 kilogramów - mówi Anna Kalata. - Ale to tylko część mojej transformacji. Wycofałam się z polityki i zajęłam sprawami biznesu między Polską a Indiami. Siłą rzeczy moim drugim domem stał się Bombaj. Po prawie trzydziestu latach rozstałam się z mężem.

Nic się nie stało albo stało się tysiąc rzeczy

Co sprawia, że zaczynamy zupełnie nowe życie? - Czynników jest wiele - mówi Hanna Kurkiewicz, doradca życiowy. - Najczęściej do zmiany dojrzewamy latami, czujemy się niespełnieni, ale nie przyznajemy się do tego, nawet przed sobą. Czasem jednak nie chodzi o samooszukiwanie, po prostu wyrastamy z dawnego życia.

Anna Kalata: - Jak większość Polek byłam przede wszystkim żoną i matką. Wstawałam rano, mężowi i dzieciom szykowałam śniadanie, na które sama nie miałam czasu. Zanim zostałam ministrem, pracowałam w dwóch, trzech miejscach. Starałam się też nie zaniedbywać domu - sprzątałam, gotowałam. Nie było dla mnie ważne, jak wyglądam, miałam inne cele: wychować dzieci, zarobić na ich utrzymanie. Lata mijały, dzieci dorosły, wyprowadziły się z domu. Dziś syn ma 25 lat, córka - 27.

Jeszcze w czerwcu 2007 roku Kalata wyjechała służbowo do Indii. Wysiadła z samolotu, temperatura 40 stopni, a ludzie mimo tego upału radośni i uśmiechnięci. Wtedy po raz pierwszy pomyślała, że chciałaby tu jeszcze wrócić, zrobić coś zawodowo.

Po tej delegacji właściwie z dnia na dzień zaczęła się odchudzać. Jadła głównie warzywa. Teraz wszyscy pytają: "Musiała się pani źle czuć w swojej skórze? Dlaczego akurat Indie? Co się tam stało?".

Odpowiada: - Nic się nie stało albo stało się tysiąc drobnych rzeczy. Po prostu zobaczyłam zupełnie inny świat i to dało mi ogromną motywację. Zaczęłam mieć plany związane z Indiami, nowym życiem. Pomyślałam, że pierwszym krokiem będzie zmiana wyglądu.

W sierpniu 2007 roku rozpadła się koalicja rządząca. Kalata straciła posadę i coraz mocniej dochodziło do niej, że to jest ten czas, gdy trzeba znaleźć moment dla siebie. Powiedzieć: stop.

Hanna Kurkiewicz to rozumie. Jako doradca życiowy przyjmuje ludzi, którzy szukają drogowskazów, nie potrafią czegoś zmienić, a potem pojawia się jeden impuls, który jak lawina uruchamia inne wydarzenia, wywraca życie do góry nogami. Z nią zresztą było podobnie. Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział Hannie Kurkiewicz, że stanie się niezależna, skończy studia psychologiczne, sama kupi i wyremontuje dom oraz zostanie jedną z najbardziej znanych specjalistek od medycyny niekonwencjonalnej w Lublinie, nie uwierzyłaby. Wtedy była zahukaną żoną i matką.

- Prawie nie miałam znajomych, moim całym życiem były dzieci. W domu musiało być sterylnie czysto, bo córka od urodzenia miała problemy zdrowotne, alergie, kłopoty z jelitami, zapalenia skóry - wspomina. Gdyby mąż od niej nie odszedł, pewnie wciąż by tak żyła. W niedużym mieszkaniu w Lublinie, bez zwierząt, obok mężczyzny, z którym właściwie nie miała już o czym rozmawiać.

A dziś? Jej dom stoi w centrum miasta, kupiła ruinę, wszystko wyremontowała sama. Dwa dalmatyńczyki, jeden szczeniak, wgryzają zęby w nową kanapę. "Idźcie stąd do diabła", krzyczy. Ale tak naprawdę nie musi się tym przejmować, nikt jej nie zwróci uwagi, że nieposprzątane, naczynia niepozmywane. Pierwszy raz w życiu czuje się wolna. Z zamkniętej, niepewnej siebie kobiety stała się przebojową bizneswomen. Podaje kawę, ciastka, co chwila odbiera telefony: "Pani Haniu, wpadnę na masaż, dobrze?", "Pani Haniu, rozłoży mi pani karty?". Pokazuje listy, maile z podziękowaniami od osób, które u niej były. Wspomina swoje pierwsze doświadczenia z medycyną niekonwencjonalną.

Farmakologia nie zawsze pomagała córce, Kurkiewicz zaczęła spotykać się z bioenergoterapeutami. Stosowała suplementy, jeździła na szkolenia, bo chciała więcej wiedzieć na temat tego, na co jest chora córka, jak w ogóle "działa" ciało człowieka, jaki wpływ na zdrowie ma psychika. A potem pierwsza przypadkowa klientka. Poznały się w sanatorium, tamta w kiepskim stanie psychicznym, z silnymi bólami kręgosłupa. Wieczorami robiła jej masaż. "Co pani ma w tych rękach? Ulga, ulga…". Nie skończyła wtedy nawet kursu.

Jeszcze po powrocie z sanatorium jeździła do nowo poznanej koleżanki na drugi koniec miasta, żeby ją masować. - Po pół roku to była inna osoba. Odżyła psychicznie - mówi Hanna. Widząc efekty swojej pracy, Kurkiewicz zrobiła kurs masażu, potem w Moskwie szkolenie z radiestezji. Jedna z koleżanek powiedziała jej: "Idź na studia, dar to za mało, powinnaś się uczyć". Wtedy zaczęła studia psychologiczne.

Chcę być blondynką

Annę Kalatę wszyscy pytają: "Jak to zrobiłaś? Daj mi receptę?". A recepta okazuje się prosta. - Pomyślałam, że fajnie byłoby wyglądać chociaż trochę tak, jak w wieku 18 lat. Wtedy miałam długie blond włosy, byłam szczupła. Reszta już była konsekwencją tego postanowienia. Dieta to jedno, drugie - to tworzenie czegoś od początku. Włączyła się w działania grupy założycielskiej Indyjsko-Polskiej Izby Gospodarczej, poznawała religię, kulturę, rozmawiała z Hindusami w Polsce. Rok przygotowań, żeby wyjechać, cały proces rejestrowania izby.

Dwudziestosześcioletnia Dobrawa Piekos też była ambitna i osiągała to, co chciała. Do szkoły fryzjerskiej poszła wbrew woli rodziny, w ciągu kilku lat udowodniła ukochanym rodzicom i babci, że fryzjerstwo to jej największa pasja, bardziej sztuka niż rzemiosło. Dobrawę poznałam jakiś czas temu, była miłą brunetką. Ubrana w luźne ciuchy, którymi maskowała okrągłe kształty, ciepła, potrafiła idealnie słuchać innych. Pracowała i mieszkała w Londynie.

Wiem, że kiepsko zarabiała, ale potem awansowała. Jako jedyna Polka dostała kontrakt od jednej z najbardziej znanych firm fryzjerskich. Potrafiła przez kilkanaście godzin pracować, wieczorem szukać klientek, a w nocy uczyć się angielskiego. Tytan pracy. W ciągu kilku lat z szeregowej fryzjerki stała się dyrektorem artystycznym całej firmy. Ale wyobrażała sobie inne życie: mieszka w Polsce, w centrum Warszawy ma własny salon, w którym bywają ludzie z pierwszych stron gazet. Szybko staje się konkurencją dla najbardziej znanych w branży stylistów: Leszka Czajki, Jagi Hupało.

W swoim drugim życiu wykonuje co prawda ten sam zawód, ale zupełnie inaczej myśli, wygląda. Jest świadoma swojej wartości, potrafi rozstać się z mężczyzną, który nie wie, czy chce się z nią ożenić, mieć dzieci. To drugie życie to już nie tylko ciężka praca od rana do nocy, ale i przyjaciele, znajomi. Gdy po latach odwiedzam Dobrawę w jej salonie na ulicy Chmielnej w Warszawie, nie potrafię uwierzyć, że to ta sama dziewczyna.

Chudsza o 13 kilogramów, wygląda jak blondwersja Audrey Hepburn. Świetnie ubrana, w butach na wysokim obcasie, czarnych legginsach, z najmodniejszą w tym sezonie brzęczącą srebrno-złotą biżuterią. W ciągu ostatniego roku odwołała ślub, rozstała się z narzeczonym. Marzenia zawodowe spełniły się, ot chociażby to, że jest autorką spektakularnej przemiany aktorki Joanny Koroniewskiej w seksowną blondynkę.

- Wiesz, o czym pomyślałam wtedy w Londynie? Że mam 26 lat i jestem szefem ludzi znacznie starszych, którzy często nie mają rodzin, bliskich, bo wszystko poświęcili pracy. Nie chciałam tak żyć. Momentem przełomowym okazała się ciężka choroba taty. Zrozumiałam, że nie mam tam nic: mieszkania, stabilizacji - opowiada Dobrawa.

Hanna Kurkiewicz: - Czasem potrzeba ogromnego wstrząsu, żeby zmieniło się nasze życie. Ale z własnego doświadczenia wiem, że to, co przez jakiś czas wydaje się koszmarem, tak naprawdę jest po coś - otwierają się drzwi, których do tej pory nie widzieliśmy.

Miałem miliony, zostałem nagi

Michał Wojtczak stoi w progu swojego domu w Skrzetuszewie pod Poznaniem. Dom jest drewniany, niedawno wykończony. W salonie kominek, na jednej ścianie półki z książkami. Sama klasyka. Na drugiej wielkie okna z widokiem na staw i sąsiedni dom, przed którym właśnie odbywają się zajęcia z hipoterapii. Duży kudłaty pies ociera się o nogi i domaga pieszczot. Ślady dawnego życia to właściwie tylko barek z dobrymi alkoholami i skłonność do pracoholizmu. Codzienne pobudki przed piątą rano, planowanie całego dnia z ołówkiem. Jak kiedyś.

Tylko że wtedy planował spotkania z najważniejszymi ludźmi w państwie. Dziś ustala wydatki swojej fundacji i opracowuje plany budowy Wielkopolskiego Centrum Rehabilitacji. Wszystko to na ziemi po PGR-ach, którą kupił kilkanaście lat temu. Sporo już zostało zrobione. Jest ośrodek dla dzieci opuszczonych i z porażeniem mózgowym, od niedawna działa gabinet logopedyczny. - W szpitalach tyle się naoglądałem dzieci z uszkodzeniami mózgu, widziałem ich bezradność: nie mogły mówić, same jeść, często pozbawione były opieki i miłości rodziców - wspomina. Wojtczak pokazuje na drzwi do niedużego gabinetu: - Tylko siedem metrów kwadratowych zostawiam dla siebie, reszta jest dla innych.

Najwięcej mówi o dawnym sobie. - Byłem politykiem, posłem, ministrem, w 1992 roku zostałem pierwszym polskim oficjalnym lobbystą. Często śmiałem się, że jestem w odpowiednim czasie i miejscu. Pierwszy biznes w połowie lat 80. - domki kanadyjskie. Szereg przypadkowych zdarzeń sprawił, że dostał się do sejmu kontraktowego jako członek Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Był jedną z osób, która reformowała rolnictwo. Na prośbę Leszka Balcerowicza ściągnął doradców z Francji, stworzył Agencję Rynku Rolnego. Podlegała mu połowa koncesji w Polsce.

Kilka lat później rzucił politykę i zaczął lobbować dla największych firm. Wtedy miał wszystko: ogromne pieniądze, duży dom w Poznaniu, kilka letnich posiadłości. Żonę, która robiła karierę naukową i dwie córeczki. Był szczęśliwy. Powinien być. Dla kogoś, kto patrzył z boku, jego życie to była bajka.

Jest rok 1998, na czele rządu stoi Jerzy Buzek. Do Wojtczaka dzwoni ktoś od ministra gospodarki i umawia spotkanie. Okazuje się, że chcą, by pokierował tajnym zespołem zajmującym się modernizacją armii. Wojtczak ma dostęp do największych tajemnic państwowych. Ostatnie wspomnienie z dawnego życia: - Przywiozłem córki z wakacji w Danii, wtedy osunąłem się pod biurko w moim poznańskim domu.

Gdy się obudził, nie było już przyjaciół i żony. Dopiero dwa lata później uświadomi sobie, że przeżył wylew. Bardzo poważny. Właściwie cud, że uszedł z życiem. Człowiek z krwiakiem 13 na 9 mm! Z kompletnie zalaną jedną półkulą mózgu! Nikt nie dawał mu szans. Przytomność odzyskał po pół roku. Po trzech latach przypomniał sobie, kim jest i co robił.

Na początku, zaraz po obudzeniu, nie mówił i nie mógł się ruszać. Ale o tym też później powiedzą mu lekarze. Jemu było po prostu ciepło i dobrze, całymi dniami patrzył na szpitalną lampę. Po tych trzech latach dowiedział się, że z dawnego życia nie ma już nic. Zostali tylko mama i jeden przyjaciel. Gdy doszło do niego, w jakiej sytuacji się znalazł, chciał umrzeć. Nie wiedział, co robić dalej, jak się odnaleźć. Choć mówił już dobrze, ciągle miał problemy z poruszaniem. Znienawidzone słowo z tamtego okresu, którego wcześniej nie znał i nie chciał znać, to "zależność".

Wiosną 2005 roku rozmawiał z bliskim przyjacielem, starszym od niego dwa razy, bardzo mądrym: "Nie użalaj się nad sobą, kiedyś przebaczysz, a teraz zrób coś dla innych". Wiedział, że tylko to go uratuje. Założył fundację. Dziś ma pod swoją opieką ponad 250 dzieci, pracuje z ponad setką wolontariuszy. - Ja zarządzam - uśmiecha się. - To mi zostało. Jestem dobry, jeśli chodzi o kreację i logistykę. Wykonawcami muszą być fachowcy.

Poza tym wszystko jest inne. Kiedyś mnóstwo podróżował, dziś wyjazd do Poznania to wyprawa. Dawniej wciąż był otoczony ważnymi ludźmi, dziś zupełnie zwyczajnymi. Śmieje się, że nawet posiłki je regularnie: ósma - śniadanie, piętnasta - obiad, dziewiętnasta - kolacja. Czy jest gorzej? - zastanawia się.

- Teraz odczuwam ulgę, że jest tak, a nie inaczej. Prowadziłem w sumie puste życie, gdyby nie choroba, wielu rzeczy nigdy bym nie dostrzegł. Żal mi tylko kontaktów z córkami, mam nadzieję, że odbudujemy relacje, że będę mógł być jeszcze ojcem.

Iść swoją drogą, nie żałować niczego

Kiedy znajomi spotykają Hannę Kurkiewicz, są zdziwieni, że tak ładnie wygląda, że jest taka samodzielna, pełna energii. "Kim ty właściwie jesteś? - pytają. - Wróżką, bioenergoterapeutką, psychologiem?". Uśmiecha się i nie przejmuje pytaniami. - Każdy ma inne zainteresowania, dla każdego dziwne jest coś innego: dla jednego mój masaż, energetyczne oczyszczanie, dla drugiego siedzenie od do w biurze.

O Krzysztofie Kawenczyńskim niektórzy mówią "król Biebrzy". Przez 14 lat był jedynym mieszkańcem opustoszałej wsi Budy. Za towarzystwo miał sfory psów. Teraz ma sąsiadów, ale wciąż woli być sam. Doskonale znają go w pobliskim pensjonacie. Kawenczyński pojawia się tam przynajmniej raz dziennie, obowiązkowo je obiad. - Nie gotuję, bo nawet nie mam gdzie - mówi.

Dom, w którym mieszka, jest dziwny, prawie jak muzeum. Z dumą pokazuje setki rzeźb, malowideł, książek. Sam zajmuje tylko pokój. Na parapecie: dwie fotografie ślubne, kilka zdjęć małego chłopca. - To moja żona, śliczna, prawda? A to mój syn, to stare zdjęcia, dziś to chłop jak dąb, ma 23 lata.

Niektórzy Kawenczyńskiego podziwiają, inni myślą, że jest dziwakiem, ale każdy chce go poznać i zapytać: dlaczego? Dlaczego ktoś dobrowolnie wyprowadza się z dużego miasta, zostawia rodzinę, zaczyna mieszkać w najbardziej dzikim miejscu w Polsce. - Odwiedza mnie kilka tysięcy turystów, jestem jedną z programowych atrakcji dla ludzi, którzy przyjeżdżają na bagna biebrzańskie - opowiada Kawenczyński. Odpowiada wtedy na setki pytań i marzy, żeby wszyscy już sobie poszli. Bo historię dałoby się opowiedzieć w wielkim skrócie: "Żyję po swojemu".

Dlaczego w zasadzie to tak ich dziwi? Gdy przed laty żenił się, bardzo kochał swoją żonę, zresztą do tej pory darzy ją uczuciem. Mieszkali na trzydziestu siedmiu metrach kwadratowych, ona szybko zaszła w ciążę, urodziła syna. Starał się być dobrym ojcem, nawet pewnie chwilami był, ale tak naprawdę cały czas marzyła się mu wolność.

- Prowadziłem antykwariat, w tamtym czasie obsesyjnie kolekcjonowałem starodruki, miałem jedną z największych kolekcji w Polsce, ale już wtedy pasjonowałem się też przyrodą. Trafiłem do Polskiego Towarzystwa Przyrodniczego, do grupy ornitologicznej. Nad Biebrzę przyjechałem pierwszy raz w 1974 roku, odkryliśmy tu gniazdo łabędzia krzykliwego, to było pierwsze takie odkrycie w Polsce.

Kawenczyńskiemu tak spodobało się nad Biebrzą, że zaczął wyprzedawać swoje starodruki po to, by wykupywać ziemię. Najpierw nabyli z żoną siedem hektarów, planowali wybudować domek letniskowy, przez kolejne lata dokupili 30 hektarów. - Już wtedy wiedziałem, że chcę tu żyć. Miałem wybór: albo duszę się w mieście, w środowisku, którego nienawidzę, albo zaczynam wszystko od początku - mówi. Żona nie chciała się z nim przenieść.

Na początku czuł się tutaj jak na wielkich wakacjach, chciał wszystkich mieszkańców dobrze poznać, zaprzyjaźnić się. Razem z leśniczym codziennie odwiedzali kolejny dom. "A to może wódeczkę?", "A może sałateczkę?", proponowali gościnnie gospodarze. Trzeźwiał najczęściej nad ranem, odsypiał i odwiedzał następny dom. O dawnym życiu zapomniał.

Przez lata utrzymywał się ze sprzedaży starodruków, potem założył pensjonat, w końcu muzeum. Dziś przyjeżdżają do niego wycieczki szkolne. Jego dzień wygląda tak: leniwa pobudka między ósmą a dziesiątą. Wypuszcza z domu kilka psów, idzie karmić kilkanaście pozostałych, które mieszkają w budach na podwórku. Przygotowuje mocną herbatę z fusami, dodaje cztery łyżki cukru, całymi dniami spaceruje, czyta, pisze. Że to dziwaczne? Jeden z internautów napisał:

"On żyjąc na łonie przyrody, z dala od innych, uwolnił się od ograniczonych i zapatrzonych w siebie ludzi, którzy go krytykują tylko dlatego, że sami nie mają odwagi, żeby wybrać to, co najważniejsze - własne szczęście".

Katarzyna Troszczyńska

PANI 7/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy