Reklama

To był piątek. Rano

Wszystko toczyłoby się swoim rytmem. Realizowane byłyby plany, spełniane marzenia, kończone szkoły, zdawane matury. Znajdowane prace i mężowie. Wrzesień wszystko zmienił. Na zawsze. Dziewczynki w okamgnieniu stały się dziewczynami, dziewczyny zmieniły się w kobiety. 70 lat temu Leokadia, Zenobia i Magda rozpoczęły życie, którego nie zaplanowały.

Na uboczu

Lodzia Zilberowicz ma dziewięć lat. Mieszka z siostrą i ojcem w niewielkim gospodarstwie rodziców w Nowej Wsi, w gminie Dąbrowa Grodzieńska. Niedaleko stąd na Litwę i do niemieckich Prus Wschodnich. Lodzia chodzi do szkoły powszechnej, jako pierwsza w rodzinie umie czytać i pisać. Jej matka ciężko choruje i przenosi się do dziadków, którzy lepiej mogą się nią zaopiekować. Od dłuższego czasu to dziewczynka jest w domu gospodynią. Cieszy się, że kończą się wakacje i wraca do szkoły. Ma pójść do trzeciej klasy.

Reklama

Już w lecie brali do wojska - opowiada Leokadia Łazar. - Poszedł mój kuzyn, ojca siostry syn, rocznik 1918. Ale poza tym o wojnie nikt nie mówił. Zresztą ludzie tutaj nawykli do wojen. Pamiętam ten moment, na pole poszłam, do krów. Widziałam, jak drogą szli czwórkami. I czterech konno. Jeden na białym koniu. Polskie wojsko. Zatrzymali się, chcieli, żeby im powiedzieć, jak dojść do Nowokamiennej. Powiedziałam im, którędy przez pola krócej. Podziękowali i pochwalili, że ja taka mała, a już umiem drogę przetłumaczyć. Jeszcze raz tylko widziałam polskie wojsko - później już, kiedy wojna się zaczęła, ale u nas jeszcze jej nie było. Moja siostra do Pierwszej Komunii poszła - była mała, ale ponieważ wojna, nie wiadomo, co będzie, trzeba było przyspieszyć. Poszłyśmy z siostrą na Suchowolę do kościoła i jechał motor z koszem. Trzech żołnierzy polskich. Zatrzymali się i znowu zapytali o drogę. Podziękowali, ruszyli i zaraz za nimi czołg niemiecki nadjechał i jednego Polaka z karabinu zastrzelił. Nie wiedziałyśmy, co robić, pobiegłyśmy do kościoła, ksiądz kościół zamknął, nas zamknął w zakrystii i sam z nami. Niemcy wpadli do kościoła i strzelali po ławkach. Ale do zakrystii już im się chyba nie chciało. W ławkach do dzisiaj ślady po tych kulach jeszcze są. Ale Niemcy tu tylko przejechali, nie zatrzymywali się. Może temu, że wioska na uboczu leżała? Z Sowietami było zupełnie inaczej. Ci byli wszędzie, na wioskach, na polach. Szli polami. Nie utartymi drogami. I gdzie popadnie rozbijali namioty. Jak wchodzili wtedy, zaraz po Niemcach, to wyglądali strasznie. Krzyczeli tylko, że razwiedka idzie. Ludzie wołali na mnie, żebym dawała im kwiaty. Dawałam. Taki zwyczaj.

Za niecałe dwa lata Lodzia kwiatami będzie w imieniu wsi witać Niemców. Potem znowu Rosjan. W wieku 10 lat zacznie nosić meldunki - jej ojciec i kuzyn zaangażują się w konspirację. Dziewczynka zostanie łączniczką przez całą wojnę, podczas obu okupacji sowieckich i niemieckiej. Przejdzie kurs sanitarny i jako dwunastolatka zostanie zaprzysiężona. W jej domu będzie stacjonował sowiecki oddział. Ona sama będzie przewozić z Grodna środki opatrunkowe i jako jedyna w okolicy - udzielać pomocy medycznej rannym w lasach i bunkrach. Po wojnie nie przestanie działać w podziemiu i na polecenie organizacji ostrzegać ludzi poszukiwanych przez UB. Nigdy nie nauczy się dobrze strzelać. Wkrótce po wojnie weźmie ślub - chory ojciec nie poradzi sobie w gospodarstwie. Leokadia urodzi pięcioro dzieci, mąż nie pozwoli jej się ujawnić. Mieszka we wsi pod Dąbrową Białostocką.

Nikt nie wierzył

Zenobia Żurawska jest po drugim roku studiów matematycznych na Uniwersytecie Józefa Piłsudskiego w Warszawie. Ma 20 lat. Rok 1939 zaczyna się świetnie - jej rodzice, urzędnicy samorządowi, przechodzą na emeryturę i przenoszą się z Podlasia do podwarszawskiego Wołomina, gdzie ojciec kończy budowę domu. We wrześniu Zenobia ma wyjść za mąż, sierpień jest miesiącem gorączkowych przygotowań.

Zawsze chciałam być lekarzem - mówi Zenobia Klepacka. - No bo jaki inny zawód może sobie wymarzyć człowiek zaczytany w Żeromskim? W końcu jednak wybrałam matematykę na uniwersytecie - właściwie ścisłą filozofię. Byłam nią zafascynowana. Zapomniałam o zabawach, tańcach, siedziałam w książkach, szło mi świetnie. Poznałam chłopaka, który właśnie skończył matematykę, bywaliśmy wspólnie na jakichś fajfach. Edmund Smoleński. Chodziliśmy ze sobą dwa lata. We wrześniu 1939 roku mieliśmy się pobrać. W połowie sierpnia wychodziła za mąż moja kuzynka. Narzeczonym był oficer sztabowy. Ślub był piękny, uroczysty, z całym wojskowym ceremoniałem. Państwo młodzi przeszli pod szpalerem szabel. I prosto z wesela pan młody został wezwany do sztabu. W tym samym czasie mój brat, absolwent podchorążówki, dostał wezwanie do wojska. Coś się działo, ale mnie interesowała głównie matematyka i ślub. O wojnie się już mówiło, aleśmy w nią jeszcze nie wierzyli. Byliśmy silni, zwarci, gotowi. Popłoch zaczął się dopiero w końcu miesiąca, kiedy ludzie zaczęli panicznie wykupować żywność. W drugiej połowie sierpnia poszłam na wydział, żeby sprawdzić, czy jest już rozkład zajęć na nowy rok akademicki. W gmachu głównym uniwersytetu na tablicy ogłoszeń powieszono informację o prowadzonym przez wojsko ochotniczym naborze do oddziału żywych torped.

Tworzono taki rodzaj broni do niszczenia nieprzyjacielskich okrętów. Torpedą miała sterować jedna osoba, która ginęła w chwili wybuchu ładunku. To ogłoszenie czytała masa ludzi. I wszyscy poszliśmy. Zapisy odbywały się w gmachu ASP na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Żeby się zapisać, trzeba było stać w długiej kolejce. Zgłosiło się bardzo dużo dziewczyn. Zapisywał jakiś kapitan WP. Dał do podpisu oświadczenie, że dopełnię obowiązku, jeśli dostanę wezwanie, i zobowiązał do zachowania ścisłej tajemnicy. Przestrzegał zwłaszcza, żeby nie mówić rodzicom. Tam byli sami młodzi, rozpalone głowy. Kapitan nas zaprzysięgał. Każdego pojedynczo. I wyjaśniał, o co chodzi. Jakoś do mnie nie docierało, że ja mam być sterem tej torpedy i że ta torpeda mnie w końcu rozerwie. Chyba nikt o tym nie myślał. W kolejce były żarty, ktoś opowiadał kawały, nikt się nie martwił. Kapitan spisywał wszystkie dane, dokładne adresy. I mówił, że jeśli nie zostaniemy wezwani do wykonania zadania, mamy od razu wchodzić w struktury podziemne albo samemu je tworzyć.

Pod sam koniec sierpnia mój narzeczony pojechał do rodziców, w okolice Mławy, gdzie mieli jakiś niewielki mająteczek. Miał przywieźć pieniądze, chcieliśmy zaraz kupować mieszkanie. Nie pojawił się już. Próbowałam go szukać, do dziś nie wiem, co się z nim stało. To były rubieże Polski, prawie Prusy Wschodnie. Losy tej rodziny mogły być bardzo tragiczne. 1 września to był piątek. Bardzo ciepły i słoneczny. Około szóstej obudził mnie warkot samolotów lecących ku Warszawie. Dopóki nie zobaczyłam, jak jeden z nich w smudze czarnego dymu spada na ziemię, byłam przekonana, że to manewry. Jak wszyscy. O siódmej rano usłyszeliśmy w radio komunikat, że zaczęła się wojna.

Miesiąc później, wraz z kolegami z Wołomina, Zenobia zorganizuje tajne nauczanie. Ukończy tajny kurs sanitarny, wstąpi do podziemnego Związku Jaszczurczego i będzie się zajmować inwigilacją konfidentów. Przejdzie przeszkolenie z bronią, wstąpi do NSZ. Do końca wojny będzie brać udział w akcjach bojowych. Skończy SGH, wyjdzie za kolegę ze szkoły, który wróci z łagru, zacznie pracować w Ministerstwie Budownictwa. W latach 70. wyjedzie z mężem i adoptowaną córką na placówkę do Libii. Mieszka w Warszawie

Najpiękniejsze wakacje

Magda Rusinkówna ma 14 lat. Chodzi do prywatnego gimnazjum Cecylii Zyberk-Platerówny - najlepszej żeńskiej szkoły w Warszawie. Jest harcerką, świetnie jeździ na nartach. Rodzice - dawny działacz niepodległościowy, poseł, sekretarz Wincentego Witosa i córka profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego - przywiązują wielką wagę do edukacji córek. Magda i jej siostra znają francuski, niemiecki, a imieninowe życzenia składają dziadkowi w wyuczonej przez rodziców grece. W czerwcu 1939 roku Magda jedzie na obóz harcerski na Wileńszczyznę. Wraca z zapaleniem wyrostka. Podczas operacji dochodzi do zatrucia chloroformem. Rodzice postanawiają, że w ramach rekonwalescencji, do wiosny następnego roku Magda będzie mieszkać w Rabie Wyżnej na Podhalu, w zaprzyjaźnionym dworze państwa Głowińskich, u których wielokrotnie spędzała wakacje. Jest sierpień 1939 roku.

To były najpiękniejsze wakacje mojego życia - mówi Magdalena Grodzka-Gużkowska. - Dwór był jak z gumy, ludzi tłum, wszyscy ogromnie mi imponowali, traktowaliśmy się nawzajem jak rodzina, żartowaliśmy, wygłupialiśmy się. Bardzo intensywnie poznawałam góry - wuj Tadeusz, jeden z domowników, na pierwszą wyprawę ze mną poszedł w lakierkach, żeby pokazać mi, że do gór trzeba mieć szacunek. Ja i moja siostra żyłyśmy w tym raju przez cały sierpień. Pod sam koniec miesiąca miało się odbyć wielkie wydarzenie, do którego wszyscy bardzo się przygotowywali - ślub młodego podporucznika z bardzo piękną dziewczyną. Babunia, tak nazywałyśmy właścicielkę dworu, pozwoliła nam, dziewczynkom, ściąć tego dnia główki wszystkich kwiatów w ogrodzie. Zebrałyśmy kwiaty do wielkiego wiklinowego kosza, po cichutku weszłyśmy na chór, pod sam dach kościoła, i kiedy państwo młodzi wychodzili, sypałyśmy na nich te kwiaty. Następnego dnia, o piątej rano, ten sam młody podporucznik przygalopował przed dwór na koniu, z którego opadały płaty piany. "Niemcy na Wysokiem - krzyczał - wszyscy mężczyźni do lasu". Babunia ubrała się powoli i bardzo starannie. Włożyła jakąś piękną suknię, narzuciła mantylkę, stanęła na schodach, wsparta na takiej laseczce ze srebrną gałką, i kiedy Niemcy się pojawiali, strzelając w powietrze, spytała wycyzelowanym hochdeutschem: "Panowie do mnie?". Bardzo się zdetonowali. Przestali strzelać, przeprosili. Tak zaczęła się moja wojna.

Cztery miesiące później, na dzień przed swoimi 15. urodzinami, Magda Rusinkówna zostanie zaprzysiężona jako żołnierz podziemnej Brygady Podhalańskiej. Później, w AK, trafi do referatu 993/W - kontrwywiadu. Zostanie starannie przeszkolona, będzie brać udział w wykonywaniu wyroków śmierci, jako strzelec wyborowy będzie walczyć w powstaniu warszawskim, trafi do obozów jenieckich i Armii Andersa. Urodzi dwóch synów. Po latach spędzonych w Wielkiej Brytanii i Kanadzie wróci do Polski, gdzie zajmie się terapią dziecięcego autyzmu. Mieszka w Warszawie.

O dalszych losach bohaterek tekstu będzie można przeczytać w książce Łukasza Modelskiego,która ukaże się w przyszłym roku w wydawnictwie Znak.

Michał Szlaga, Łukasz Modelski

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy