Reklama

Musi iskrzyć

Ania: „jest charyzmatyczny i magnetyczny. Inni mężczyźni nie mają przy nim szans”. Paweł: „W życiu doprowadziła do końca pięć spraw – cztery płyty i prawo jazdy. Wściekam się, ale bardzo chcę z nią być”.

Józka (bo tak go wszyscy nazywają) nie sposób nie zauważyć. Rzuca wciąż mięsem, mówi prawdę prosto w oczy – jest absolutnie nieokrzesany. Rzadko spotyka się osoby, które tak nie dbają o konwenanse jak on. Jest przy tym charyzmatyczny i intrygujący.

Przy takim facecie inni mężczyźni nie umieją się przebić, są bez szans. Spotkaliśmy się, gdy po pierwszej edycji „Idola” w 2002 roku wytwórnia, w której był dyrektorem artystycznym, zorganizowała dla uczestników programu warsztaty. Widziałam, że zrobiłam na nim ogromne wrażenie, ale przez jakiś czas prowadziliśmy ze sobą grę. Szukaliśmy się wzrokiem, udając zarazem obojętność. Czułam, że coś się między nami wydarzy, choć nie byłam przygotowana na to, że sprawy potoczą się aż tak szybko. Bo Józek od razu wiedział, że chce ze mną być. Szczerze mówiąc, byłam tym bardziej przerażona niż ucieszona.

Reklama

Obawiałam się wielu rzeczy – różnicy wieku i doświadczeń, tego, że nie był wówczas wolny. Próbowałam zachować dystans, ale opieranie się komuś tak magnetycznemu jak on wymaga naprawdę ogromnej siły.

Początek mieliśmy tak zły, że każdy psycholog by nas skreślił. Usłyszałam od Józka, że on nie nastawia się na trwały związek, że nie powinnam na nic liczyć. Oczywiście ja w rewanżu powiedziałam coś podobnego. Naprawdę tak wtedy myślałam. Józek był żonaty, a ja nie chciałam komplikować mu życia. Przez pierwsze miesiące znajomości ja wciąż mieszkałam w Chełmie, on w Warszawie, dlatego widywaliśmy się rzadko, choć regularnie. Godzinami za to wisieliśmy na telefonie. Odkryłam, że łączy nas fantastyczne porozumienie, jakbyśmy się wychowywali na jednym podwórku. Zapomniałam o przeszkodach. Poznałam człowieka, który był do mnie bliźniaczo podobny, przed którym niczego nie musiałam udawać.

Oprócz uczucia połączyła nas przyjaźń. Podobało mi się, że Józek, który był w stanie zrobić dla mnie wszystko, jednocześnie nie miał oporów, by totalnie szczerze powiedzieć mi, że napisałam beznadziejną piosenkę. Nigdy się o to nie obrażałam, jego krytyka była dowodem troski i prawdziwej bliskości.

Wkrótce zdaliśmy sobie sprawę, że pomimo wcześniejszych deklaracji uczucie rodzące się między nami staje się naprawdę poważne. Pierwszy wspólny rok był jednak okresem permanentnej wojny. Gdy zamieszkaliśmy razem, okazało się, że mamy trochę inne podejście do życia. Wynikało to głównie z faktu, że byliśmy na jego różnych etapach. Józek, starszy o kilkanaście lat, wiedział, że kompromis nie musi być oznaką słabości. Ja z kolei wiecznie walczyłam. Pretensje o nieporządek w mieszkaniu traktowałam jak zamach na moją niezależność i jak męski szowinizm. Miałam obsesję na punkcie kontroli. Widziałam ją w każdym jego zachowaniu, wciąż dopatrywałam się chęci narzucania mi swojej woli i samczej dominacji.

A kiedy on z czegoś rezygnował, nie omieszkał mi tego wytknąć po jakimś czasie, co naturalnie też mnie okropnie denerwowało. Dziś cenię sobie, że pomimo silnej osobowości nie przytłacza mnie, nie tłamsi. Kiedy z perspektywy kilku lat patrzę na tamten okres, to widzę, że kłóciliśmy się o jakieś drobiazgi. Śmieję się, że biedak trafił na zołzę z zadatkami na artystkę, która nie zauważała, że w domu od tygodni jest nieposprzątane. To była emocjonalna sinusoida: od cudownych momentów po zgrzytanie zębami i trzaskanie drzwiami.

Z drugiej strony, przy nim nie może być chyba inaczej. Józek żyje intensywnie, wokół niego dużo się dzieje. Przyciąga niebanalnych ludzi, angażuje się w skomplikowane projekty. Trudno za nim nadążyć, jest rannym ptaszkiem, więc pracę zaczyna już od świtu. Co chwila przychodzi mu do głowy sto pomysłów. Nie tylko zawodowych, ale i takich na życie. Wymyśla, gdzie pojedziemy albo gdzie nie pojedziemy i dlaczego. Różnica wieku? Ja jej nie zauważam. Znam swoich rówieśników, którzy są od niego starsi mentalnie, niewielu dorównuje Józkowi energią. Czasem tylko docinam mu z tego powodu, zwłaszcza kiedy krytykuje mój gust. Jestem fanką seriali typu "Zagubieni", uwielbiam lata 90., które są latami mojej młodości, a które pokolenie Józka uważa za szczyt komercji i artystycznego kiczu.

Ale na co dzień szanujemy swoje upodobania, tym bardziej że na gruncie muzycznym nie ma między nami żadnych nieporozumień. Przyznaję, że jestem o niego zazdrosna. Widzę, że podoba się kobietom, nie miałby problemu ze zdobyciem atrakcyjnej dziewczyny. Ale dopóki sytuacja nie wymaga mojej interwencji, staram się powstrzymywać od wyrzutów. Na typowe babskie manipulacje jest wyjątkowo odporny. Jedyny sposób na pozostawanie z nim w dobrych stosunkach to nie marudzić, nie ściemniać, nie lawirować, bo tego nie znosi.

Nauczył mnie męskiego rozmawiania o problemach. Takiego, w którym na pierwszy plan wysuwają się rzeczowe argumenty, a nie emocje.

Przyznaję, że to pomaga rozwiązywać konflikty. Mamy za sobą trudne chwile i nie myślę tu o pierwszym okresie docierania się. Jakiś czas temu rozstaliśmy się nawet na kilka miesięcy. Trudno to wyjaśnić. Wydawało się nam, że jako para utknęliśmy w martwym punkcie. Popróbowaliśmy więc życia na odległość, by przekonać się, co nas naprawdę łączy. Obserwowałam go z oddalenia i wydawało mi się, że w przeciwieństwie do mnie radzi sobie świetnie. Ale to nie była prawda. Oboje nas męczyła ta sytuacja. Martwiliśmy się o siebie, nienawidziliśmy i tęskniliśmy na zmianę. I znowu zaczęliśmy randkować.

A potem zaszłam w ciążę. Jestem przekonana, że to był już ten etap, na którym byłam na to gotowa, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Napięcia brały się właśnie stąd. Potem to zrozumiałam - chciałam mieć dziecko z Józkiem. Nigdy nie spotkałam mężczyzny, który by mnie bardziej pociągał, który byłby bardziej do mnie podobny. Jest całym moim życiem.

Paweł

Powiem tak: ciężko mi zrozumieć nasz związek. Przecież tyle rzeczy mnie w Ance wkurza. W życiu doprowadziła do końca raptem pięć spraw - wydała cztery płyty i zrobiła prawo jazdy. Jest totalną bałaganiarą. Otworzy jakąś puszkę, zostawi, nie sprzątnie. Włóczki walają się po całym domu, a druty zostawione na kanapie wchodzą w siedzenie. Normalnie nie toleruję bałaganu. Jej wybaczam wszystko. Wściekam się, ale odpuszczam, bo strasznie mi na niej zależy.

Kiedy poznaliśmy się osiem lat temu, nie przypuszczałem, że Ania odmieni moje życie. Nie myślałem o żadnych zmianach, bo akurat miałem świetny okres. Po latach pracy w radiu i dużych koncernach muzycznych utworzyłem przy BMG Sissy Records. Zrzeszała większość polskich artystów alternatywnych, wydawaliśmy m.in. Smolika i Futro z Noviką, czyli dzisiejsze ikony popkultury. Sissy Records było spełnieniem moich marzeń. Zresztą jakoś tak się składało, że większość marzeń, nawet tych absurdalnych udawało mi się zrealizować. Jestem potwornie uparty, nie odpuszczam. Wiem, czego chcę. Miałem cztery lata, kiedy usłyszałem piosenkę King Crimson - "Epitafium".

Pamiętam do dziś, jak na mnie zadziałała. To było coś tak pięknego, że aż się popłakałem, choć nic z niej nie rozumiałem. W szkole słuchałem na okrągło Trójki i audycji Piotra Kaczkowskiego. To był mój mistrz, chciałem być taki jak on. Na początku lat 90. załapałem się do pracy w radiu. Pamiętam, jak wracałem po pierwszej audycji do domu i miałem wrażenie, że wszyscy na ulicy wiedzą, że to ja jestem tym gościem, który przed chwilą do nich mówił. W radiu starałem się puszczać muzykę wartościową. Moim faworytem był Myslovitz, zespół mało znany i dla przeciętnego słuchacza niełatwy w odbiorze. Czułem, jakbym pokazywał ludziom inne kolory, zmieniał światopogląd, kształtował wrażliwość.To nie była praca, lecz misja.

Kiedyś znajomy opowiedział mi o książce Nicka Hornby'ego "Wierność w stereo". Był tak przekonujący, że po powrocie do Warszawy przeczytałem ją, chociaż z czytaniem mam spory problem. Nie wiem, w czym rzecz, ale litery mi się rozjeżdżają, nie umiem ich złożyć i skupić się. "Wierność…" mnie zmiażdżyła. To była książka o mnie i kilku moich kumplach. Od tej pory żyłem obsesją, że muszę po sobie coś zostawić, odcisnąć jakiś ślad, być bardziej twórczy. Sissy miało być takim śladem. Wykombinowałem, że będzie wydawała najlepszą muzykę, nie żadne tam podróby, tylko rzeczy autentyczne.

Poświęciłem się temu pomysłowi w stu procentach, więc gdy pewnego dnia ówczesna szefowa BMG Biljana Bakić przyszła do mnie i powiedziała, że mam wystąpić w jakimś telewizyjnym programie jako juror, wzruszyłem ramionami i spytałem: "Oszalałaś? Nie będę poświęcał czasu jakimś amatorom". Ale ona już wtedy wiedziała, że "Idol" stanie się absolutnym hitem. Zamiast mnie do programu trafił Kuba Wojewódzki, ale Biljana wciąż usiłowała mnie przekonać, że ten show to kopalnia talentów. Któregoś dnia dała mi kasetę z występami uczestników: "Zobacz, jest tam fantastyczna dziewczyna". Włożyłem kasetę do odtwarzacza i gdy usłyszałem śpiewającą Ankę, odpadłem. Wrażenie było piorunujące: cały się spociłem, dosłownie przekręciło mnie na lewą stronę.

Pomyślałem, że skoro w "Idolu" są tacy amatorzy, to ja w to wchodzę. Po zakończeniu pierwszej edycji zorganizowałem warsztaty dla finalistów. Oficjalnie mieliśmy ich sprawdzić, ocenić potencjał. Ale ukryty cel był inny: po prostu musiałem poznać tę dziewczynę o niesamowitym głosie, której nie potrafiłem zapomnieć. Tego dnia, kiedy miała przyjechać, specjalnie spóźniłem się na zajęcia. Środki ostrożności nie zdały się na nic. Spojrzałem jej w oczy i wiedziałem, że jestem załatwiony. Mocno mną rąbnęło, choć starałem się tego nie pokazywać. Niby na nią nie patrzyłem, ale zawsze wiedziałem, gdzie stoi, z kim rozmawia. Obserwowałem ją kątem oka. Była kreatywna, pełna pasji, skoncentrowana na pracy. I nagle do mnie doszło, że Anka to jest to. Sytuacja była skomplikowana, bo miałem rodzinę. Święty nie byłem, ale to Anka sprawiła, że zrozumiałem, że nie chcę tak dłużej żyć. Nie było się nad czym zastanawiać, postanowiliśmy zamieszkać razem.

Szczerze? To było traumatyczne doświadczenie, żadna idylla. Anka wcześniej z nikim nie mieszkała, ja miałem swoje przyzwyczajenia. Zakotwiczyliśmy się na 24 metrach kwadratowych, z ciemną kuchnią. W tym samym czasie zaczęliśmy pracować nad jej debiutancką płytą. Efekt był taki, że wszelkie spięcia przynosiliśmy do domu. I zamiast szaleć z namiętności, spaliśmy odwróceni do siebie plecami. Potrzebowaliśmy dwóch lat, by się dotrzeć. Z biegiem czasu widzę, że Anka jest jedną z niewielu kobiet, z którymi mogę być. Bardzo ją kocham, ale przede wszystkim jesteśmy megakumplami.

Jej jednej mogę powiedzieć absolutnie każdą rzecz, a ona ją ogarnie, zrozumie. Inne dziewczyny szybko męczyły mnie swoją nieporadnością i jakimiś gierkami. Trzeba się było ciągle czegoś domyślać, spełniać życzenia, tłumaczyć. Ania mnie do niczego nie popycha, nie próbuje zmieniać. Jest bardzo dumna i honorowa, twarda z niej kobieta. Nie ma ze mną łatwo. Muszę być w centrum uwagi. Każda imprezka kręci się wokół mnie. Lubię się kłócić. Masz inne zdanie? Przycisnę cię kolanem do ziemi i wykrzyczę do uszu swoją prawdę. Ważne, by spory były kreatywne, coś z nich wynikało. Nie cierpię letnich nastrojów i bylejakości.

W życiu musi iskrzyć. Bardzo podziwiam Ankę jako artystkę, choć jestem jej najsurowszym krytykiem i czasem dziwię się, jak ona może znieść moje niektóre uwagi. W niej nie ma żadnej "napinki", wysilania się. Jest uzdolniona - śpiewanie, komponowanie i pisanie tekstów przychodzi jej z łatwością. Przy tym skromna i normalna, a to rzadkość. Sprzedała ponad 200 tysięcy płyt, ale nie zadziera nosa. Nie kręci jej pusta popularność. Żyjemy w czasach podróbek, a jej siłą są oryginalność i świeżość. Jestem w stanie przyłożyć każdemu, kto będzie opowiadał farmazony na jej temat. Bo możecie nie kupować jej płyt, ale nie odmawiajcie jej wyjątkowego talentu.

Maria Barcz

PANI 05/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy