Reklama

Lęk?

Sam w sobie nie jest niczym złym. mobilizuje do działania, może stać się motorem sukcesu. Ważne tylko, abyśmy to my go opanowali, a nie on nas.

Mariolę Bojarską-Ferenc niektórzy nazywają polską królową fitnessu. Producentka programów, autorka dwóch książek, propagatorka wellnessowego stylu życia. Sama przyznaje, że w jej przypadku sukces „nakręcony” jest strachem. Uzależniona od pracy. Od 17 lat ma firmę – sprzedaje programy, pisze artykuły do prasy. Ponieważ jej praca zależy od decyzji innych, denerwuje się, kiedy składa kolejną propozycję.

Nie wszyscy jej sprzyjali. – Jednak nie załamywałam się i pewnie właśnie dzięki temu udało mi się tyle zrobić. Mariola krząta się po dużym domu w warszawskim Wilanowie – szczupła, pełna energii. Jej życie to historia kobiety, która nigdy się nie poddaje i osiąga wszystko to, czego zapragnie. Nina Terentiew powiedziała o niej kiedyś: „Bojarska jak wchodzi na korytarz telewizji, wygląda jak lew albo tygrys, który chce wyrwać kawałek mięsa, a potem wraca szczęśliwy, że coś upolował”.

Reklama

– Ludzie często myślą: „Wszystko się jej udało, wszystko dostała”, ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nic mi nie przyszło łatwo. Po prostu mam ogromną siłę woli – stwierdza Mariola Bojarska. Współpracę z telewizją zaczęła zaraz po studiach. Została komentatorem od gimnastyki artystycznej i prowadzącą wiadomości sportowe. – To były ciężkie czasy – wspomina. – Bo nie było jeszcze świadomości, czym jest fitness. Waliłam głową w mur. Udało się – choć nie miałam etatu, występowałam codziennie, lansując nowe trendy w gimnastyce. Kilka lat później założyła firmę i zaczęła sama produkować programy. – Nauczyłam się, że nieustannie muszę robić coś, żeby istnieć. Z TVP współpracowała kilkanaście lat. Była wstrząśnięta, gdy nie przedłużono jej kontraktu. I choć się bała, zadzwoniła do TVN-u i poprosiła o spotkanie z Edwardem Miszczakiem. Wyszła z niego, jak sama mówi, „nakręcona” do dalszego działania.

– Uświadomiłam sobie, że trzeba brać życie za rogi, umieć walczyć o siebie. Zostałam prowadzącą programów „Dzień dobry i zdrowy”, a potem „Agentka do zadań specjalnych”, to dodało mi skrzydeł. Tamto pierwsze spotkanie w TVN-ie uświadomiło jej, że należy robić kilka rzeczy, że niepotrzebnie koncentruje się tylko na telewizji, powinna wykorzystać wiedzę i doświadczenie w innych dziedzinach. – Zaczęłam przygotowywać szkolenia wellnessowe dla firm, konferencje, wymyśliłam obozy kondycyjne dla kobiet. Choć bez pracy w telewizji nie potrafię żyć, wiem, że nie będzie ona trwać wiecznie. Jestem silna i potrafię przekazać tę siłę innym – uśmiecha się. – A działanie to antidotum na wszystkie lęki. Czasem mój syn mówi: „Mamo, tobie to dobrze, bo ty znasz wszystkich”. Odpowiadam: „Ale jak zaczynałam, to nie znałam nikogo”.

Nic nie jest pewne

Leszek Kapler, psychoterapeuta z Centrum Integracji Psychicznej, uważa, że gdy całe życie determinuje lęk przed jedną konkretną rzeczą, warto zastanowić się, czy źródła naszego strachu nie należy szukać w przeszłości. Lęk przed porzuceniem często wynika z tego, że kiedyś w dzieciństwie zawiedli nas rodzice; lęk przed zależnością może być wynikiem tego, że ktoś kiedyś zawiódł nasze zaufanie.

Mariola Bojarska-Ferenc: – Już w dzieciństwie nauczyłam się, że w życiu nie ma nic pewnego, a ja muszę liczyć sama na siebie. Miała osiem lat, gdy jej mama przeżyła ciężki wypadek samochodowy. Lekarze nie dawali jej szans na powrót do zdrowia. – Dwa lata spędziła w łóżku. Z siostrą byłyśmy zdane na siebie, musiałyśmy jeszcze zajmować się tatą, który potrafił zrobić tylko jajecznicę i twarożek. Na szczęście mama wyzdrowiała, ale tylko dlatego, że codziennie godzinami ćwiczyła. Siłę do walki mam po niej – uśmiecha się Mariola. Jednak to nie był koniec zakrętów w jej życiu. Jako 20-latka zaszła w ciążę. Urodziła w szóstym miesiącu. Kolejne tygodnie czuwała przy inkubatorze i modliła się, żeby dziecko przeżyło. Udało się, dziś jej syn jest już dorosły. Potem były rozwód, praca w telewizji od rana do nocy, w końcu poznała drugiego męża. – Gdy już myślałam, że wszystkie złe rzeczy mam za sobą, z dnia na dzień straciliśmy cały majątek, później mąż zaczął chorować, przeszedł ciężką operację. Zastanawiałam się: „Boże, czy kiedyś przestanę się martwić?”.

– Jestem dzieckiem Holocaustu – opowiada Daniel Passent, dziennikarz i felietonista. – Całą rodzinę straciłem podczas okupacji. Nie znam babci, dziadka ani swoich rodziców. Nie mam żadnej fotografii mamy, nawet nie wiem, jak wyglądała. Podczas wojny byłem przechowywany przez Polaków i Żydów. Wielu ludzi, którzy mieli podobne doświadczenia do moich, nigdy się z tego nie podniosło, nadal żyją wspomnieniami, ciągle odtwarzają tamten świat. Ja do nich nie należę. W dużej mierze mam wyparte wspomnienia z dzieciństwa. Lęki dotyczące okupacji mnie nie nawiedzają, natomiast na pewno miały wpływ na moją postawę życiową. Passent zawsze panicznie obawiał się wojny, szczególnie że w latach 60. znów ją oglądał, tym razem w Wietnamie jako dziennikarz. Długie lata bał się również biedy.

– Był okres, kiedy wciąż robiłem zapasy. Z perspektywy czasu myślę, że nie chciałem, żeby Agata, moja córka, kiedykolwiek doświadczyła głodu. Były też lęki mniej dosłowne. Na przykład ogromny strach przed zmianą, utratą stabilizacji. – Od lat 50. jestem związany z tygodnikiem „Polityka”. Chociaż w tym czasie siedem lat spędziłem w Stanach, a pięć w Chile, zawsze miałem bazę i nie potrafiłem z niej zrezygnować. Miał 24 lata, gdy trafił na jeden z najlepszych uniwersytetów, w Princeton, po roku dostał propozycję, żeby zostać asystentem. Nie zdecydował się. Kilka lat później miał możliwość zostania w Paryżu, ale też zabrakło mu siły i odwagi, by to zrobić. Podobnie było w życiu osobistym.

– Wszystkie decyzje zawsze podejmowały za mnie kobiety – opowiada. Przyznaje, że gdy w marcu ’68 zaczęła się w Polsce fala antysemityzmu, poszedł do psychiatry i dostał popularne wtedy valium, lek na uspokojenie kojenie. – Dopiero po nim mogłem znów spać i jako tako odnajdywać się w codzienności. – To normalne, że gdy nie mamy wyniesionego z domu poczucia bezpieczeństwa, trudniej nam radzić sobie z lękami i częściej niż inni ludzie je odczuwamy – twierdzi Leszek Kapler.

Porzućmy złudzenia

Leszek Kapler na warsztatach psychologicznych czasem tłumaczy uczestnikom: „Jakie jest prawdopodobieństwo, że nigdy nie spotka was to, czego się najbardziej boicie? Wasza stabilizacja nie okaże się iluzją? Przecież większość z nas, jeśli nie wszyscy, prędzej czy później zmierzy się z trudną sytuacją. Nie łudźcie się więc, że jesteście bezpieczni, tylko zastanówcie się, co zrobicie, jeśli coś się stanie”. – Za lękiem zwykle idzie myśl: „nie poradzę sobie” – wyjaśnia Kapler. – Tylko czy ta myśl jest racjonalna? Ilu ludzi nie udźwignęło utraty pracy, rozstania? Przeciętny człowiek jest w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Prawdziwe okazuje się powiedzenie: co nas nie zabije, to nas wzmocni. Gdy spojrzymy na to chłodno, nauczymy się choć trochę panować nad niepokojem.

29-letnia Magdalena Mroczek parkuje samochód przed bramą osiedla, gdzie znajduje się jej agencja reklamowa. „Witam”, uśmiecha się serdecznie do portierów. Patrzą na nią z podziwem – zgrabna szatynka w obcisłych spodniach i czerwonej bluzce, mimo iż nie jest klasyczną pięknością, robi wrażenie. Już w biurze Magdalena włącza laptop i ściąga pocztę. Wśród służbowych e-maili od klientów i współpracowników jest też list od ciotki, która mieszka w USA: „Madziuniu, znalazłam dla ciebie świetnego kandydata na męża, ma 33 lata i mieszka w Seattle. Przystojny i mądry, skończył Northwestern w Chicago”. Magda uśmiecha się pobłażliwie. Tak, rodzina znów próbuje ją wyswatać. Nie dalej jak miesiąc temu dziadek chciał umówić ją z redaktorem gazetki w Pabianicach. Mama Magdy powtarza: „Dziecko, czasem trzeba pójść na kompromis, kobieta nie powinna być sama”. – Jestem dla nich dziwolągiem – mówi Magda z rozbawieniem. – Szczególnie że moje dwie młodsze o kilka lat siostry już sobie znalazły mężczyzn, jedna wyszła za mąż w zeszłym roku, druga ma ślub w kwietniu. Magda ciągle odpowiada na pytania dotyczące stanu cywilnego: „Wcale nie muszę mieć dzieci”, „Nie potrafię być z kimkolwiek”.

– Czy nie bałam się samotności? – zastanawia się. – Pewnie, że się bałam. Dwa lata temu byłam jeszcze w poważnym związku, miałam przygotowany plan budowy naszego domu. Ale wszystko się rozpadło. Przepłakałam dwa miesiące, a potem wzięłam się w garść. Okazało się, że samotność nie jest taka straszna. Wręcz przeciwnie, właśnie wtedy rozwinęła się firma, którą założyłam dziewięć lat temu, zaczęłam robić nowe projekty, podpisałam umowę z fabryką Kopernik na poprowadzenie im sklepu internetowego, postanowiłam przenieść się do nowego biura. Magda otwarcie mówi: – Jestem wymagająca, chcę mieć partnera ambitnego, ale jednocześnie oddanego. Nie mam ochoty na półśrodki. Myślę, że to mężczyźni mają większy problem, bo nie radzą sobie z moją samodzielnością. Mam swoje zainteresowania, potrafię zmienić sama koło w samochodzie, wymienić żarówkę. Czy łamię stereotypy? W ogóle się nad tym nie zastanawiam. Lubię po prostu pokonywać siebie.

„To pokonywanie siebie” towarzyszy jej również w innych dziedzinach życia. Ma lęk wysokości, ale podczas pobytu w Tunezji zdecydowała się na lot paralotnią. Planuje skok ze spadochronem. W zeszłym roku przez trzy tygodnie podróżowała sama po oazach w Egipcie. Przed chwilą zabukowała sobie bilet do Meksyku: – Postanowiłam spędzić tam moje 30. urodziny. Oczywiście sama. Czasem myślę: co dalej? Dopadają mnie na chwilę samotność i pesymistyczny nastrój, szczególnie w okresie świątecznym. Ale nie użalam się nad sobą. W końcu przecież nie mam wpływu na swoje życie uczuciowe. Biorę wtedy do ręki książkę albo dzwonię do przyjaciółek i pytam: „To co, dziewczyny, impreza?”.

Pomyślę o tym jutro

Zdaniem Leszka Kaplera lęk często wynika z tego, że próbujemy zaspokoić czyjeś oczekiwania, zamiast realizować własne pragnienia. Jesteśmy tacy, jak ktoś chce nas widzieć. To rodzi frustrację. Im bardziej jesteśmy świadomi siebie, pewni, tym mniej w nas niepokoju. Wieczór rosyjski w teatrze Buffo w Warszawie. Natasza Urbańska i Monika Ambroziak wybiegają na scenę i parodiują zespół Tatu, obie w króciutkich spódniczkach i obcisłych bluzkach. Tańczą, wygłupiają się. Natasza jest posągową pięknością, Monika to typ okrągłej, pełnej kobiety, ale to właśnie ona jest bardziej oklaskiwana. Kilka miesięcy później Monika spokojnym krokiem przemierza warszawską galerię handlową. W środku mroźnej zimy zamawia wielką porcję lodów. Okrągła, seksowna brunetka z włosami spiętymi w kucyk i buzią pełną słodkości. „Pycha – mruczy z zadowoleniem. – Zaraz idę po następną porcję”.

– Naprawdę czytałaś w Internecie na temat mojego związku? – dopytuje. – Dawaj, co tam masz. Czytam wpisy, które znalazłam na nieoficjalnej stronie jej życiowego partnera Krzysztofa Rymszewicza (młodszego o kilkanaście lat, również aktora teatru Buffo, który zadebiutował rolą Romea w musicalu „Romeo i Julia”): „Monika Ambroziak to jego partnerka? Jest dla niego za stara! To taki śliczny chłopak”. – Jak miałam 20 lat, też mi się wydawało, że trzydziestka to zaawansowana starość. Co się dziwisz? – śmieje się. – Słuchaj, to moje życie, moja sprawa, dlaczego ktoś ma mi mówić, czyją mam być żoną? Bo co? Mąż powinien być cztery lata starszy, dobrze zarabiać, a kobieta musi być szczupła i młodsza? To jakaś straszliwa cecha narodowa, że ciągle kogoś oceniamy i chcemy dopasować się do statystycznej większości.

Monika nie boi się różnicy wieku między nią a partnerem. – Zawsze może się zdarzyć, że ktoś nas zostawi. Byłam w związkach pozornie lepiej rokujących. I co? Rozpadły się. Nigdy nie ma gwarancji. Wiem to, akceptuję i nie martwię się na zapas. Mówi, że wielu rzeczy przestała się bać po urodzeniu córki, dziś półtorarocznej Zosi. – Wiem, że to banalnie zabrzmi, ale mam teraz inne wartości. Gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży jeden z plotkarskich portali zamieścił moje zdjęcie. Poniżej 300 komentarzy – że gruba, że krzywe nogi. Mieliśmy z Krzyśkiem taki ubaw z tego, że szok! A ja uważam, że w ciąży wyglądałam świetnie i tak się czułam. Zresztą, po co ja mam się odchudzać? Jestem modelką? Prezenterką telewizyjną? – dodaje. Gdy pytam, skąd ta pewność, ten spokój, odpowiada: „Tata”. To on zawsze w nią wierzył, wspierał. Ambroziak pamięta taką scenę: siedzi z rodzicami w salonie. Mama coś jej tłumaczy: „Dziecko, tak nie wolno”. Tata długo milczy, a w końcu mówi: „A ja to się cieszę, że ona nie daje sobie w kaszę dmuchać”.

W życiu Moniki Ambroziak bardzo wiele zmieniła też choroba i śmierć ukochanego taty. – Widziałam, jak przez osiem lat cierpiał, patrzyłam na to wszystko, nie mogąc nic zrobić. Wiesz, czego się nauczyłam? Że na większość rzeczy człowiek po prostu nie ma wpływu. Tak, są ludzie, którzy uwielbiają się tym zadręczać, ale ja do nich nie należę. Staram się nie patrzeć wstecz.

– Myślę, że im człowiek jest starszy, tym mniej go przeraża – uśmiecha się Daniel Passent. Twierdzi, że już nie ma większych oczekiwań. Zdaje sobie sprawę, gdzie jest jego miejsce, wie, że ani Paganinim ani Einsteinem nie zostanie. – Staram się, żeby to, co robię, było najlepsze. Właśnie ukazał się zbiór moich felietonów „Pod napięciem”. Wedug badań psychologicznych im większe wsparcie bliskich, tym mniej w nas niepokoju. Daniel Passent uważa, że do niego ta teoria pasuje idealnie. – Skończyłem 70 lat, mam za sobą udane życie: dzieci, wnuki, satysfakcjonującą pracę zawodową, dach nad głową. Choć koniec jest znany, bo wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku, starość wydaje mi się spokojniejsza niż życie młodych ludzi.

Katarzyna Troszczyńska

PANI 03/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy