Życie u boku Marleny Dietrich

Burt Bacharach, legenda amerykańskiego show-biznesu, w latach 60. był aranżerem i akompaniatorem Marleny Dietrich. O swoim życiu z gwiazdą pisze w wydanej właśnie w Polsce autobiografii.

Gdy wylatywałem do Los Angeles, żeby nauczyć się w Paramount Pictures czegoś o pisaniu muzyki filmowej, a także spotkać z aktorką Normą Crane, którą poznałem w Nowym Jorku, usłyszałem, że wywołują mnie na lotnisku. Podszedłem do stanowiska TWA, by odebrać telefon. Okazało się, że dzwoni Peter Matz, wspaniały dyrygent, aranżer i klasycznie wykształcony pianista, który pracował z Haroldem Arlenem na Broadwayu. Arlen polecił Petera Marlenie Dietrich, która zaangażowała go jako swojego akompaniatora, ale potem wypożyczyła go Noelowi Cowardowi na występ w Las Vegas.

Zawsze lubiłem Petera, bo mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. - Słuchaj, mam twardy orzech do zgryzienia - powiedział, kiedy podniosłem słuchawkę. - Dietrich występuje w Vegas w tym samym czasie co Noel Coward, a on chce, żebym z nim pracował, więc może mógłbyś mnie zastąpić i wystąpić razem z nią?

Byłem tym oczywiście zainteresowany, lecz perspektywa spotkania z Marleną Dietrich autentycznie mnie onieśmielała. Nie miałem pojęcia, czy w ogóle zaliczę przesłuchanie, ale Peter oświadczył, że uprzedzi Dietrich, że będę do niej dzwonił do hotelu Beverly Hills.

Mogła mi po prostu kazać się wynosić

Zostawiłem swoje rzeczy w mieszkaniu Normy Crane przy Sweetzer Avenue w West Hollywood, po czym zadzwoniłem do Marleny Dietrich i pojechałem do niej do bungalowu, który zajmowała w hotelu. Marlena miała wtedy pięćdziesiąt sześć lat, ale nadal była piękna i u szczytu sławy. Dała mi coś do jedzenia i porozmawialiśmy chwilę. Była bardzo miła, lecz w niczym nie zmniejszyło to mego zdenerwowania, bo miała bardzo silną osobowość i otaczała ją atmosfera wielkiej gwiazdy.

- Komponujesz? - zapytała, kiedy zaczęliśmy pracować razem przy fortepianie. - Tak, próbuję pisać muzykę do piosenek - odparłem.

Chciała posłuchać czegoś, co napisałem, i zagrałem jej Warm and Tender. Marlena nigdy wcześniej nie słyszała tej piosenki, ale kiedy skończyłem, oświadczyła, że bardzo jej się podoba. Sama nie miała zamiaru jej śpiewać, lecz chciała, żeby piosenki wysłuchał Frank Sinatra. Dałem jej demo, które ze sobą przyniosłem, a ona przekazała je Frankowi. Kiedy odrzucił piosenkę, autentycznie się na niego wściekła i oświadczyła, że popełnia wielki błąd, bo kiedyś zostanę naprawdę znanym kompozytorem.

- Pewnego dnia zobaczysz - powiedziała mu. - Zobaczysz. Kiedy zapytałem, od czego chciałaby rozpocząć swój występ, wręczyła mi partyturę piosenki Look Me Over Closely, którą napisał dla niej Mitch Miller. - Chyba nie chcesz zaczynać od tego rodzaju aranżacji? - zapytałem, przyjrzawszy się nutom.

Kiedy chciała wiedzieć, jak wyobrażam sobie tę piosenkę, zacząłem ją grać w innym tempie. Namówiłem ją, żeby spróbowała to zaśpiewać w ten sposób, i poradziłem, by dała się ponieść uczuciom. Przekonałem ją również, żeby zaczęła od My Blue Heaven. Potem poprosiła, żebym zagrał jedną piosenkę po drugiej.

Zacząłem udzielać jej trochę wskazówek, ponieważ miała skłonność do przyspieszania tempa. - Nie tak szybko - powiedziałem. - Spokojnie.

Nadal byłem trochę zdenerwowany, ponieważ mogła mi po prostu kazać się wynosić, ale wkrótce poczuła się ze mną swobodniej i zaczęła rozumieć, jak ma zaśpiewać te piosenki. Kiedy naniosłem wszystkie poprawki na głównej partyturze i orkiestracjach, umówiliśmy się, że wrócę do niej nazajutrz rano o dziesiątej, i przez następne dwa tygodnie przygotowywaliśmy się w Los Angeles do występu.

Jak romans z ogniem

Jako piosenkarka Marlena miała skalę głosu nie większą od oktawy i jednej lub dwóch nut. Ponieważ wiedziałem, że przyjdzie nam pracować z całkiem dużą orkiestrą, w której, miałem nadzieję, będzie mocna sekcja rytmiczna, kontrabas, perkusja, gitara oraz ja sam grający na fortepianie, uznałem, że mogę dać jej trochę poswingować. Zachowałem kilka piosenek, które zawsze wykonywała, takich jak Lola, Lili Marlene i The Boys in the Back Room, ale dodałem również kilka standardów w rodzaju You’re the Cream in My Coffee, My Blue Heaven, One for My Baby, Makin’ Whoopee, I’ve Grown Accustomed to Her Face, no i oczywiście Falling in Love Again, piosenkę, którą Marlena zaśpiewała po raz pierwszy w 1930 roku w klasycznym filmie Sternberga Błękitny anioł.

Zaczęliśmy występy w hotelu Sahara w Las Vegas i poszło nam bardzo dobrze; Marlena oczarowała publiczność. Był to dla mnie cudowny okres, ponieważ zawsze nalegała, żebym wychodził z nią po koncercie na miasto. Jednego wieczoru jedliśmy kolację z Judy Garland, następnego z Maureen Stapleton. W gruncie rzeczy muzyka, którą grałem dla Marleny, aż tak bardzo mi się nie podobała, za to życie, które tam wiodłem, wydawało mi się fascynujące, bo dyrygowałem, dostawałem za to pieniądze i spotykałem się z naprawdę słynnymi gwiazdami.

Po piątym albo szóstym wieczorze zdałem sobie sprawę, że Marlena złapała mnie jakby w swoją sieć. Byłem samotny i w zespole rewiowym każdego kasyna występowały piękne dziewczyny, z którymi chciałem się spotykać. Nie mogłem jednak tego robić, jeśli jadłem kolację z Marleną.

W restauracji hotelu Sahara występował Don Rickles i za każdym razem, kiedy przychodziłem tam z Marleną, zaczynał opowiadać o mnie głodne kawałki w stylu: "O, już tu jest, już rozgląda się za dziwkami. Każda jest dla niego dobra. Uważajcie na niego, dziewczyny, ten facet zmierza prosto do celu". Uwielbiałem Ricklesa i uważałem, że jest przezabawny, ale Marlena brała to wszystko serio i była na niego naprawdę wściekła.

Gdy pierwszy raz występowałem z Marleną w Vegas, nie mieszkałem w Saharze. Wynająłem apartament w motelu Bali Hai i pewnego dnia, kiedy grałem tam w tenisa, zobaczyłem, że przechodzi obok kortu z wielką torbą zakupów. Znaliśmy się wtedy naprawdę od niedawna, ale ona dostała w recepcji mój klucz i weszła do mnie. Kiedy wróciłem z kortu, dała mi do wypicia sok, który wycisnęła z sześciu steków.

Było lato i strasznie się pociłem, więc zrzuciłem strój tenisowy i poszedłem wziąć prysznic. Kiedy wróciłem, prała moje ubranie. Zadziwiające było to, że mimo całej swojej sławy i gwiazdorstwa w głębi duszy nadal była niemiecką Hausfrau i zawsze starała się otoczyć mnie opieką.

Pewnej nocy w Vegas trochę za dużo wypiliśmy i kiedy odprowadzałem ją do pokoju, próbowała mnie pocałować. "Wejdźmy do środka" - powiedziała, ale ja po prostu nie chciałem tam z nią wchodzić. Nawet gdybym miał na to ochotę - a nie miałem - byłem dość rozsądny, by wiedzieć, że nie będę mógł codziennie dyrygować orkiestrą, stojąc obok kobiety, z którą sypiam. To byłoby tak, jakbym zakochał się w ogniu.
(...)

Straszny z niego kobieciarz

Za każdym razem, kiedy przylatywaliśmy do jakiegoś miasta w Ameryce Południowej, organizowano wielką konferencję prasową i Marlena nalegała, żebym tam z nią był. Wcześniej czy później padało pytanie, czy jesteśmy ze sobą. Marlena, która poza niemieckim i angielskim znała również francuski, hiszpański i - jak mi się zdaje - włoski, odpowiadała zawsze: "Och, nie, nic nas nie łączy, bo on jest stale zajęty. Straszny z niego kobieciarz, bez przerwy z kimś się spotyka".

W krajach takich jak Chile czy Argentyna bardzo trudno było przemycić dziewczynę do hotelu. Ponieważ nikt nie podejrzewał o nic zdrożnego dwóch kobiet idących razem na górę, Marlena wyświadczała mi czasem uprzejmość i prowadziła dziewczynę do swojego pokoju, żebym mógł zabrać ją stamtąd do siebie. Zabawne jest to, że większość to były brzydule.

Prawdziwy romans między mną i Marleną zaczynał się, kiedy byliśmy razem na scenie. Ze względu na wymogi oświetlenia byłem schowany za kotarą, ale w trakcie ostatnich trzech numerów odsuwano ją i oto - patrzcie! - siedział za nią żydowski pianista. Chociaż zawsze mnie to przerażało, Marlena co wieczór przedstawiała mnie publiczności, mówiąc za każdym razem dokładnie to samo: "Chciałabym, żebyście poznali tego człowieka: jest moim aranżerem, jest moim akompaniatorem, jest moim dyrygentem i mogłabym powiedzieć, że jest moim kompozytorem, ale to nieprawda. Komponuje dla wszystkich... Burt Bacharach!".
(...)

Wizyta w Warszawie

W Rosji jedzenie było okropne, a hotele jeszcze gorsze. Między koncertami rozpaczliwie szukałem dziewczyny, która nie miałaby złotych zębów. Pod koniec trzeciego tygodnia w Rosji nawet krowy wydawały mi się ładne. Nie mogłem się doczekać dnia wyjazdu.

Przyleciałem raz do Warszawy, żeby wystąpić tam z Marleną na koncercie. Kiedy po wylądowaniu zszedłem po schodkach z samolotu w szalejącej śnieżycy, czekała na mnie z flaszką wódki i wielkim moherowym szalem od Diora, który owinęła mi wokół szyi. Po kilku łykach zaszumiało mi w głowie jeszcze przed wejściem do terminalu, ale w ten właśnie sposób Marlena starała się o mnie zawsze zadbać, kiedy byliśmy razem w trasie.

W Polsce załatwiła mi w hotelu pokój, w którym sypiał wielki polski pianista Jan Paderewski, lecz wyczuwałem tam obecność tylu duchów z przeszłości, a zasłony tak brzydko pachniały, że nie mogłem w ogóle zasnąć.
(...)

W moich stosunkach z Marleną zawsze było coś dwuznacznego, ponieważ nie chciała się ze mną nigdy rozstać. Pragnęła, żebym zawsze dla niej dyrygował, lecz im sławniejszy się stawałem, tym bardziej prawdopodobne było, że mnie straci. Zdawała sobie z tego sprawę, ale szczyciła się tym, że trafnie przewidziała moją karierę, i za każdym razem, kiedy o mnie dobrze pisano, wycinała recenzje z gazet i wysyłała je ludziom na całym świecie.

Czwartego listopada 1963 roku wystąpiła na gali królewskiej w Prince of Wales Theatre w Londynie. W programie było dziewiętnastu wykonawców. Jako siódmi mieli wystąpić Beatlesi. Pod koniec ich występu John Lennon podszedł do mikrofonu. - Przy ostatniej piosence chciałbym poprosić was o pomoc. Ludzie zajmujący tanie miejsca niech klaszczą w dłonie. A pozostali niech pobrzękują biżuterią - powiedział, po czym wykonali Twist and Shout.

Królowa Elżbieta rodziła właśnie księcia Edwarda i nie mogła tam być tego wieczoru, ale Królowa Matka przyszła po koncercie za kulisy, żeby się ze wszystkimi przywitać. Marlena dygnęła i królowa rozmawiała z nią dłużej niż z Beatlesami.
(...)

Żegnaj, kochanie...

W ostatnich pięciu latach życia Marlena stała się samotniczką i w ogóle nie opuszczała swojego apartamentu przy Avenue Montaigne w Paryżu. Nie pracowała już, nigdzie nie wychodziła i kiedy czasami do niej dzwoniłem, udawała, że telefon odebrała pokojówka. "Przestań się wygłupiać, Marleno. To ja, Burt" - mówiłem wtedy.

Kiedy indziej mówiła mi: "Burt, chcę nagrać jeszcze jedną płytę". Miała ochotę zaśpiewać Any Day Now i wymyśliła sobie nawet, jak chce to zrobić i jak mają brzmieć kotły. "Chcę to zaśpiewać dla ciebie, Burt" - mówiła i od razu zaczynała:
Lada dzień
Usłyszę, jak mówisz
Żegnaj, kochanie...

Wiedziałem, że za nic w świecie nie zaciągnę jej do studia nagraniowego. - Czemu nie, Marleno - odpowiadałem. - Mógłbym nagrać ścieżkę orkiestry, wsunąć ci przez drzwi mikrofon i nie musiałabyś nawet nikogo oglądać. Jeśli naprawdę chcesz nagrać jeszcze jedną płytę, mogłabyś po prostu nałożyć słuchawki na uszy. - Ja, Burt. Zrobię to - mówiła.

Rzecz była niewykonalna, ale ja i tak przekonywałem do tego Marlenę, bo wydawało mi się, że daję jej w ten sposób promyk nadziei. Tak jakbym mówił, że byłoby miło, gdybyśmy mogli ze sobą znowu współpracować. Nigdy nie nagraliśmy tej piosenki, lecz naprawdę żałuję, że tego nie zrobiliśmy, bo byłoby to coś niezapomnianego.

Od Marleny nauczyłem się, że jeśli chcesz coś zrobić, to musisz sam się do tego zabrać. Jeżeli podczas próby musiała stać przez godzinę na scenie, czekając, aż ustawią na niej dobrze światło, stała tam. Żadnej dublerki, po prostu sama Marlena, tak długo, jak to konieczne. A potem w trakcie koncertu punktowe światło oświetlało ją tak, jak powinno. Nauczyła mnie także, żeby na scenie zawsze dawać z siebie sto procent, bo ona miała zwyczaj dawać z siebie wszystko.

Marlena Dietrich: Przebywając z Bacharakiem, byłam na ogół w siódmym niebie. Do tej pory mówiłam o nim jako o artyście. Burt Bacharach jako mężczyzna uosabiał wszystko, czego mogłaby sobie życzyć kobieta. Był taktowny i czuły, pełen galanterii i odważny, silny i szczery; ale przede wszystkim był godny podziwu, niezmiernie delikatny i kochający. I był niezawodny. Odznaczał się bezgraniczną lojalnością. Ilu jest takich mężczyzn? Dla mnie był tylko jeden.
(...)

Kiedy w 1992 roku Marlena zmarła w Paryżu w wieku dziewięćdziesięciu lat na niewydolność nerek, zadzwonił do mnie dziennikarz, żeby zadać parę pytań na jej temat. Ponieważ nie czytałem wcześniej jej autobiografii, zaczął cytować, co sama o mnie napisała. Było to tak przejmujące, że nie wytrzymałem i się popłakałem.

Fragment książki Burt Bacharach. Krople deszczu padają mi na głowę. Autobiografia. Wydawnictwo Albatros. Premiera: 5 lutego 2014. Czytaj więcej >>

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.

 


Styl.pl/materiały prasowe