Reklama

Znaki rozpoznawcze: zachwyt i rozpacz

W Sztokholmie paliła papierosy z królem, z balu noblowskiego uciekła, a do luksusowego hotelu zabrała ulubiony chiński termos. Wisława Szymborska, która dwadzieścia lat temu otrzymała literackiego Nobla, była chyba jedyną osobą, która tej najważniejszej nagrody wcale dostać nie chciała. Michał Rusinek, jej "pierwszy sekretarz", właśnie napisał książkę o piętnastu latach spędzonych u boku poetki.

PANI: Pierwszego lutego minęły cztery lata od śmierci Wisławy Szymborskiej. W tym roku przypada też 20. rocznica przyznania poetce Literackiej Nagrody Nobla. Pamięta Pan tamten październikowy dzień, kiedy cała Polska szalała z radości i pękała z dumy?

Michał Rusinek: - O 13.02 zadzwonił telefon i pewna koleżanka przekazała mi tę niezwykłą nowinę. Zasmarkałem się ze wzruszenia, bo należę do osób wzruszających się. Przypomniała mi się wtedy pewna historia, którą opowiedziała mi profesor Teresa Walas z UJ, moja promotorka, a prywatnie przyjaciółka WS (tak najczęściej Rusinek mówi o poetce - red.). Rok wcześniej rozmawiała z Szymborską i uświadomiła sobie, że w Polsce jest w zasadzie tylko jedna poetka, która absolutnie nie chciałaby dostać Nobla, i jest to właśnie pani Wisława. Dlatego WS odetchnęła z ulgą, kiedy rok wcześniej, w 1995 roku, nagrodę otrzymał Irlandczyk Seamus Justin Heaney. Też poeta i też z katolickiego kraju, w którym podstawą wyżywienia są ziemniaki, więc jej szanse statystycznie mocno zmalały.

Reklama

A jednak Nobla dostała i dzięki temu został Pan sekretarzem Szymborskiej. Czy "pierwszym sekretarzem", jak lubiła mówić.

- Ona była z innej epoki, nie lubiła urządzeń elektronicznych. A tym bardziej chodzenia na pocztę. Dlatego poprosiła przyjaciół, żeby znaleźli jej kogoś do pomocy. To miało być tylko na chwilę, od października do grudnia, bo Szymborska tkwiła w głębokim przekonaniu, że gdy już odbierze nagrodę, to całe zamieszanie minie i dadzą jej święty spokój. Kandydatury na stanowisko sekretarza były dwie: ja, polecony przez wspomnianą Teresę Walas, oraz pewien dyplomata, jak się okazało, przyjaciel mojego ojca.

- On zachował się bardzo profesjonalnie i chciał od razu stworzyć biuro prasowe. A ja miałem modem do komputera, adres e-mail i tyle. Nie byłem nawet posiadaczem komórki. Przyszedłem do pani Wisławy razem z Teresą, gdy WS kończyła udzielać wywiadu amerykańskiemu poecie Edwardowi Hirschowi. Gdy wyszła z pokoju, z lekkim obłędem w oku, nie wiedziała, co najpierw zrobić - czy strzepnąć popiół z wypalonego już do połowy papierosa, czy przywitać się z nami, czy pożegnać z gościem, czy może odebrać uporczywie dzwoniący telefon.

- W końcu opanowała sytuację, tylko telefon wciąż dzwonił i dzwonił. Wyjaśniła, że nie może go wyłączyć, bo wtyczka znajduje się za regałem z książkami. A że jej numer, choć zastrzeżony, znali wszyscy, to dzwonił całą dobę, nawet w nocy. Szymborska - w przeciwieństwie do Güntera Grassa, który dowiedziawszy się, że dostał Nobla, wykrzyknął: "Nareszcie!" - nie była przygotowana na całe to szaleństwo i czuła się kompletnie zagubiona. Dlatego kiedy niewiele się zastanawiając, przeciąłem kabel, popatrzyła na mnie najpierw ze zdumieniem, a potem z wdzięcznością i ulgą. I tak zostałem przyjęty do pracy.

Miał Pan dwa miesiące, żeby przygotować wyjazd do Sztokholmu. A tu trzeba było wybrać sukienki, buty. Ciężkie zadanie dla sekretarza mężczyzny.

- Na szczęście strojem zajęła się Teresa. Do mieszkania Szymborskiej przyjechały dwie panie z pewnego znanego polskiego domu mody i zaprezentowały różne suknie. Teresa zerknęła na nie i skwitowała lodowato: "Trzeba było powiedzieć, że firma jest w stanie upadłości". Panie tak się tym przejęły, że w końcu stanęły na wysokości zadania (śmiech). Ale nerwy były i desperacki telefon do Krystyny Zachwatowicz, czy dałaby radę uszyć dwie kreacje w kilka dni, na co ona odpowiedziała: "Dwie kreacje? Kilka dni? Kiedy Wajda kręcił »Wesele«, zażyczył sobie kostiumy dla czterystu kosynierów w kilka godzin". Ja za to zostałem wysłany na poszukiwanie odpowiednich butów. WS dała mi patyczek równy długości swojej stopy. Po kilku godzinach wróciłem dumny z siebie ze zdobyczną parą. Po powrocie ze Sztokholmu odkryłem ze zdumieniem, że buty wylądowały na śmietniku. Poetka oświadczyła mi bez zbędnych ceregieli, że były koszmarnej jakości i do niczego innego się nie nadawały.

Na uroczystość wręczenia Nobla nie został Pan zaproszony, bo miał się zajmować biurem prasowym w Polsce. A jednak pojechał Pan do Sztokholmu...

Zasada jest taka, że noblistę i osobę towarzyszącą wiozą szwedzkie linie lotnicze. Natomiast LOT zaproponował, że zasponsoruje bilety dla pozostałych gości Szymborskiej. Ktoś się pomylił i dostaliśmy o jedno miejsce za dużo. Kiedy pani Wisława o tym usłyszała, stwierdziła: "No dobrze, niech pan leci". Do ostatniej chwili nie wiedziałem, czy uda mi się dostać na jakąkolwiek okołonoblowską imprezę, bo nie miałem wejściówek. Nie było też dla mnie miejsca w limuzynie, więc jeździłem metrem, które w dzień wręczania nagrody jest dla gości za darmo. Nawet nie trzeba okazywać zaproszeń, wystarczy mieć na sobie frak (śmiech).

- Podczas bankietu nie siedziałem przy polskim stole, lecz przy stoliku chemików, bo tam zwolniło się miejsce. Wywiązała się między nami rozmowa o różnicy między Noblem literackim a naukowym i usłyszałem: "Wie pan, mówią, że tylko Nobel literacki jest prawdziwy, bo nieprzewidywalny. A niech pan się przyjrzy nam, tutaj zgromadzonym: w ciągu najbliższych kilku lat ktoś z nas na pewno dostanie Nobla". Sprawdziłem, jak dotąd nikt nie dostał (śmiech). Szymborska uciekła z przyjęcia bardzo szybko, tuż po oficjalnej części, ja zostałem.

- Nie jestem wielkim fanem tańców, ale ciekawiło mnie, jak ten bal noblowski będzie wyglądał. Spodziewałem się walca wiedeńskiego lub czegoś równie wytwornego. Tymczasem na scenie stanęła kapela wyglądająca na weselną, panowie we frakach i czapkach Świętego Mikołaja, a z głośników poleciały covery rockandrollowych przebojów. W pewnym momencie podeszła do mnie urodziwa Amerykanka, poznałem po akcencie, i zapytała: "Tańczysz?". "No oczywiście", odpowiedziałem. "A to się świetnie składa, bo to jest moja siostra, z którą nikt nie chce zatańczyć". Dodam najdelikatniej, że siostra miała zupełnie inną urodę niż ta, która pytała. Po tym doświadczeniu postanowiłem zakończyć wieczór, wrócić do hotelu i zdać sprawozdanie WS, która była wszystkiego bardzo ciekawa.

W szwedzkiej prasie burzę wywołało zdjęcie Szymborskiej, na którym wydmuchiwała dym z papierosa. A przecież w latach 90. palenie było czymś normalnym...

- Żeby zrozumieć, czemu tak się stało, trzeba znać naturę Szwedów. A właściwie pewną niepisaną zasadę. Na bankiecie nie można zrobić nic, czego nie zrobił wcześniej król. Jeśli on chwyci za kieliszek i wzniesie toast za Alfreda Nobla, to wtedy wszyscy inni mogą się napić. Gdy weźmie do ręki nóż i widelec, to jest to znak do rozpoczęcia jedzenia. Dlatego dla Szwedów było oczywiste, że jeśli Szymborska oficjalnie paliła, to zapalić musiał też Karol Gustaw. Problem polegał na tym, że tamtejsze Ministerstwo Zdrowia wymogło na nim, żeby nigdy nie pokazywał się z papierosem. A tu taka wpadka (śmiech).

WS zdradziła Panu, o czym z Karolem Gustawem na tym papierosie rozmawiała?

- Król szwedzki nie jest intelektualistą, z którym trzeba rozmawiać o Heideggerze, ale wszyscy w jego towarzystwie czują się onieśmieleni i podczas dyskusji próbują wznosić się na wyżyny. Tak samo w przypadku Szymborskiej ludzie byli przekonani, że powinni z nią mówić wyłącznie o poezji i metafizyce. A ona tego nie znosiła! Nie ukrywała też, że bal noblowski nie jest jej wymarzonym miejscem. Już na wstępie zapytała Karola Gustawa, fana polowań, czy nie wolałby być teraz w lesie ze swoimi ukochanymi psami. Król uśmiechnął się przepraszająco i odpowiedział szczerze, że rzeczywiście lepiej czułby się, polując. Znaleźli wspólny język, więc Szymborska opowiedziała żart o Szkocie, który jedzie pociągiem w podróż poślubną. W pewnym momencie pasażer pyta go, dlaczego nie ma z nim żony, a on odpowiada: "A dlatego, że ożeniłem się z wdową i ona w swojej już była".

Wszyscy goście poetki zatrzymali się w pięknym Grand Hotelu, a Pan z niego po jednej nocy uciekł...

- Miałem poczucie, że jestem w Sztokholmie trochę na krzywy ryj, a pieniądze za nocleg odciągano z nagrody noblisty. Dlatego zrezygnowałem ze swojego pokoju i przeniosłem się do znajomych. Grand Hotel w latach 90. przedstawiał dla Polaka poziom luksusu wręcz onieśmielający. Nie tylko dla mnie, dlatego już pierwszego wieczoru zamiast w hotelowej restauracji spotkaliśmy się - my, wszyscy goście Szymborskiej - w McDonaldzie po drugiej stronie ulicy. I to nie umawiając się wcześniej! Tylko jedna osoba usiadła tyłem, udając, że jej tam nie ma, ale nie zdradzę, kto to był (śmiech).

Skromna i pozbawiona snobizmu Wisława Szymborska dobrze się czuła w takich warunkach?

- Na pewno bardziej by jej odpowiadał prosty pensjonat, ale nie było takiej możliwości - każdy noblista musiał spać w Grandzie. WS otoczyła się różnymi przedmiotami, które jej ten luksus "łamały". Zabrała ze sobą z Krakowa chiński termos w szkocką kratę i każdego wieczoru prosiła kelnerów, żeby nalewali jej wrzątek. Kiedy budziła się w nocy, lubiła wypić herbatę, a w pokoju nie było czajnika. Miny kelnera, który w białych rękawiczkach przynosił ten lekko podrdzewiały termos, nigdy nie zapomnę (śmiech). Pierwsze brutalne zderzenie z luksusem i nowoczesnością Grand Hotelu nastąpiło już na początku, kiedy WS zamiast klucza dostała magnetyczną kartę do drzwi. W Polsce takich rzeczy jeszcze nie było i choć w recepcji poetka została poinstruowana, jak używać wynalazku, żeby zapalić światło, to chyba nie zrozumiała. W końcu zdesperowana otworzyła drzwi do łazienki, bo przepisy nakazywały, żeby tam zawsze paliło się światło, i snop padał prosto na książkę leżącą na łóżku. Dzięki temu mogła tej pierwszej nocy trochę poczytać.

Kto odpowiadał za transport medalu noblowskiego do Polski?

Dwóch medali - oryginału ze złota i kopii. Szymborska bardzo się bała, że jeśli schowamy je do nadawanego bagażu, to zginą. Dlatego dała mi je z instrukcją: "Niech pan to przewiezie". Włożyłem medale do kieszeni marynarki, więc przechodząc przez bramkę na lotnisku, oczywiście "zadzwoniłem". Kazano mi opróżnić kieszenie, a ja wtedy - dumny jak paw - pokazałem zawartość. Na strażnikach zrobiło to ogromne wrażenie: stanęli na baczność i zasalutowali.

Wbrew przekonaniu pani Wisławy zamieszanie wokół jej osoby wcale nie minęło. Skarżyła się nawet: "Mnie się już nie odwiedza, mnie się zwiedza".

- Pojawiło się wręcz coś, co można nazwać głodem medialnym. Chciano z niej zrobić celebrytkę. Jeden drukarz powiedział, że widział ją w telewizorze z królem, i skwitował: "Zupełnie jak w »Dynastii «". Co prawda nie było jeszcze tabloidów, ale gdzieś ukazało się sensacyjne zdjęcie zatytułowane "Szymborska idzie z siatką na zakupy" (śmiech). WS uwielbiała supermarkety, bo czuła się tam anonimowa. W takich miejscach nikt jej nie rozpoznawał, bo ludzie są zapatrzeni w półki, a gdzie indziej pokazywano ją sobie palcami.

- W grudniu zalała nas lawina listów, bo wiadomo już było, że Szymborska jest teraz bogata, a nieopatrznie zapowiedziała, że podzieli się nagrodą. Pojawiły się różne prośby o wsparcie. To okazało się dla niej trudne, bo czasami opisywane historie były wstrząsające, a ona nie bardzo miała jak weryfikować ich wiarygodność. Dlatego postanowiła dawać pieniądze tylko na fundacje. Mówiła zresztą, że nie lubi grać roli "dobrej pani". Natomiast jedna rzecz była absolutnie zastanawiająca i ja nie rozumiem jej do dziś - wszystkie prośby o pomoc były przysyłane na papierze w kratkę. Niczym wyrwane żywcem z zeszytu do matematyki. Kiedy otwierałem kopertę i widziałem kratkę, to od razu wiedziałem, co tam będzie. Pojawiły się też nagrody. Nagle każda instytucja zapragnęła mieć WS wśród swoich laureatów. Ona nie chciała nikogo urazić, ale grzecznie odmawiała. Nie miała zamiaru stać na piedestale. A jeśli ktoś ją tam umieszczał, to z gracją z niego schodziła.

Ale Order Orła Białego przyjęła.

Na początku zażartowała, że nie powinna tego robić, bo nagroda takiego kalibru zobowiązuje do pewnego godnego zachowania, a nigdy nie wiadomo, czy ona na starość nie oszaleje i nie zacznie zachowywać się niepoważnie. Ale oczywiście przyjęła order, bo takich rzeczy się nie odmawia.

Nobel na jakiś czas sparaliżował Szymborską artystycznie. Pierwszy wiersz opublikowała dopiero w 2000 roku, po czterech latach.

- Jeden z laureatów powiedział, że to jak pocałunek śmierci, i miał trochę racji. Niczego więcej w dziedzinie literatury i poezji nie można osiągnąć i to poczucie Szymborską zmroziło. Ale jak już do pisania wierszy wróciła, od razu powstały dwa. Tłumaczyła mi potem, że nie chciała, aby krytycy rzucili się na jeden, tylko aby ich krytyczna energia się rozłożyła.

Pani Wisława zaczęła być postrzegana jako autorytet od wszystkiego. Często pytano ją o receptę na życie?

- Była traktowana jak wyrocznia, Wernyhora. Kiedyś zadzwoniła do mnie redakcja sportowa pewnego radia z pytaniem, kto według noblistki wygra mundial. Przekazałem jej to, a ona bez mrugnięcia okiem powiedziała, że odkąd Szombierki Bytom wypadły z pierwszej ligi, przestała interesować się futbolem. Historia ma swoją puentę, bo po pewnym czasie dostała list od władz tego klubu sportowego, że postarają się zrobić wszystko, aby ona znów zaczęła interesować się piłką nożną. Niestety, za jej życia się to nie udało.

- Po Noblu pojawiło się przekonanie, że Szymborska powinna mieć zdanie na każdy temat, a ona do tego nie pasowała. Często odpowiadała: "Nie wiem". Bywało, że ktoś zadawał jej ważne pytanie, a ona się zaciągała papierosem i mówiła: "To jest dobre pytanie, muszę się nad nim zastanowić". Dziennikarz czekał niecierpliwie z wyciągniętym dyktafonem w dłoni, a ona na to: "Proszę przyjść jesienią, wtedy odpowiem". Albo: "To jest zbyt istotna kwestia, żebym mogła odpowiedzieć inaczej niż wierszem". Ci mądrzy dziennikarze traktowali to jako komplement, ci mniej lotni obrażali się na nią.

Media ją kochały, ona ich unikała. Od przyznania Nobla udzieliła zaledwie dziesięciu wywiadów.

- Żartowała sobie, że w 1975 roku udzieliła wywiadu i od tamtego czasu nie ma nic nowego do powiedzenia. To nie był jej ulubiony gatunek wypowiedzi. Często odpowiadała żartem. Ale w swojej książce twierdzi Pan, że to był rodzaj zasłony dymnej. Jej słynne poczucie humoru nie wynikało z tego, że była lekkoduchem. Kiedyś napisała o sobie, że jej znaki rozpoznawcze to zachwyt, ale i rozpacz. Cechowała ją filozofia dość pesymistyczna i to poczucie humoru było sposobem na istnienie w świecie, który w gruncie rzeczy jest trochę bez sensu. Była trudnym rozmówcą. To, co ją łączyło z Czesławem Miłoszem, choć mieli zupełnie inne poczucie humoru, to szacunek dla rozmowy. Miłosz denerwował się na amerykański small talk, że to strata czasu. Z kolei WS dyskusje, które nic nie wnoszą, nazywała pustymi kaloriami.

Lubili się z Miłoszem?

- On ją bardzo cenił, był między nimi rodzaj przyjaźni, ale ona uważała go za kogoś innego formatu. Samej siebie nigdy nie traktowała jako intelektualistki, a on był światowym, poważnym myślicielem. Jego interesowała skala makro, ją mikro. On chciał mówić wyłącznie o sprawach poważnych i wielkiego kalibru, a ona ceniła anegdoty. Miłosz pytał np.: "Co sądzisz o sytuacji na Ukrainie, Wisławo?", a speszona WS unikała odpowiedzi. Nawet kiedy dyskutowali o ludziach, których oboje znali, to poruszali całkiem inne kwestie. Mieli fenomenalną pamięć, ale do odmiennych rzeczy.

Gdy Miłosz przyjeżdżał do Polski, to zawsze organizowała dla niego kolację.

- Nie była mistrzynią kuchni, ale wtedy przyrządzała swoje danie pokazowe: zrazy z polędwicy z kaszą gryczaną. Musiała być też mrożona wódeczka, choć zazwyczaj podawała wino.

Nie serwowała swoich ulubionych pikantnych skrzydełek z KFC?

- Te kupowała w hurtowych ilościach, zamrażała i potem odgrzewała, ale tylko wtedy, gdy nikt nie widział (śmiech). To był jej przysmak do tego stopnia, że zdemoralizowała mi dziecko, syna Kubę, który zaczął nazywać kurczaki skrzydełkami pani Wisławy. Gdy dział marketingu KFC dowiedział się o tej słabości WS, zaproponował jej darmowe kurczaki do końca życia, ale odrzuciła tę łaskawą ofertę. Co nie znaczy, że jej się ten poziom absurdu nie spodobał, bo kolekcjonowała kurioza. Trzeba przyznać, że gdy osoba z kultury wyższej trafia do mainstreamu, dzieją się niesamowite rzeczy...

Jakieś inne przykłady?

- Po Noblu skontaktował się z nami ktoś z ekipy Edyty Górniak z propozycją, żeby Szymborska napisała piosenki na jej nową płytę. Innym razem pani z Urzędu Miasta Krakowa zapytała, czy może wykorzystać wiersz "Głos w sprawie pornografii" w broszurce mającej walczyć z pornografią. Zaproponowałem, żeby go najpierw przeczytała (śmiech). Z kolei kopalnia w Wieliczce zaprosiła ją na Święto Soli, żeby przeczytała fragmenty swojej książki "Sól"... Sporo tego było. Ale tylko raz widziałem ją wściekłą - kiedy zaproponowano jej udział w kampanii "Pij mleko, będziesz wielki". A ona mleka nienawidziła, uważała, że to jest straszne świństwo.

Słynne było zamiłowanie Szymborskiej do kiczu. Jakie przedmioty znalazły się w jej kolekcji?

- W pewnym sensie padła ofiarą tego zamiłowania, bo wiele osób jej takie przedmioty przywoziło. Ja też, więc nie jestem bez winy. Te naprawdę ohydne lądowały od razu na śmietniku. Egzemplarze, które miały jakiś potencjał, zostawały umieszczone w szafie i WS rozdawała je w czasie organizowanych przez siebie spotkań towarzyskich, czyli loteryjek. Parę osób wylosowało zresztą przedmioty, które wcześniej same przyniosły. Najciekawsze gadżety pani Wisława zostawiała i lądowały na jej półkach. Do najbardziej kuriozalnych należała półmetrowa zapalniczka w kształcie łodzi podwodnej. Mieściła się tylko w ogromnej damskiej torebce i była bardzo wygodna, bo można nią było podpalać papierosa komuś siedzącemu po drugiej stronie stołu. Z kolei od Jerzego Illga WS otrzymała zmyślne urządzenie do podawania papierosów. Naciskało się przycisk, plastikowy ptaszek nachylał się do wysuwanej szufladki i podnosił jednego papierosa. To był chyba najwyższy poziom absurdu (śmiech).

Poetka lubiła zaskakiwać. Kiedyś zobaczyła figurkę kelnera naturalnej wielkości i postanowiła podrzucić ją swoim znajomym do ogródka. Uczestniczył Pan w tym spisku?

- Niestety burza sprawiła, że kelnerowi urwało ręce. Trzeba było znaleźć coś innego i skończyło się na owieczce, którą przemalowaliśmy na zielono. Przyjaciele Szymborskiej mieszkali wysoko w górach, więc posłużyłem jako kierowca, a że WS oglądała dużo kryminałów, w pewnym momencie nakazała: "Proszę zgasić światła i podjechać na zgaszonym silniku". O ile na to pierwsze polecenie mogłem przystać, o tyle na drugie nie mogłem się zgodzić (śmiech). Ale owieczkę wstawiliśmy do ogrodu i nie zostaliśmy przyłapani na gorącym uczynku - Szymborska była przeszczęśliwa.

Kiedyś to Panu udało się ją nabrać.

- Zatelefonowałem do niej i zacząłem mówić głosem Władysława Bartoszewskiego - jedynym, który umiem naśladować. Potem z lekkim przerażeniem przekazała mi: "Bartoszewski jest w Krakowie i chce się ze mną spotkać!". Uznałem to za swój wielki sukces (śmiech). Ale to był jedyny raz, kiedy dała się wykiwać w ten sposób.

Szymborska marzyła o tym, żeby poznać trzy osoby: Vaclava Havla, Jane Goodall i Woody’ego Allena. Czemu akurat je?

- Havel był rzadkim przypadkiem, kiedy przywódcą narodu został wybitny intelektualista, pisarz na dodatek. WS bardzo zazdrościła Czechom takiego prezydenta. Kiedy spotkała się z Havlem, zapytała go, czy nie ma przypadkiem brata, bo przydałby się nam w Polsce. A były to czasy, kiedy u nas rządzili bliźniacy (śmiech).

- Jane Goodall WS uważała za jedną z najwybitniejszych postaci naszych czasów, bo ją też fascynowały szympansy, nasi kuzyni. Natomiast Woody Allen zaciekawił ją swoim gorzkim poczuciem humoru. Mieli się nawet spotkać, gdy był w Krakowie, ale nie zdążyli, bo reżyser spieszył się na samolot. Z kolei WS zawsze bała się Ameryki i nie zdecydowała się tam polecieć. Za to ucieszyła się, że Allen zna jej twórczość. Byłem u niego, kiedy Katarzyna Kolenda-Zaleska kręciła film dokumentalny o Szymborskiej, i przekazałem mu wtedy kolaż, który pani Wisława zrobiła specjalnie dla niego.

- Wyklejankę "Z najlepszymi życzeniami dla Pana Woody’ego Allena". Życzenia były m.in. od carycy Katarzyny, Mao Tse-tunga i tajemniczej pani Elżbiety. A on na to: "To zabawne, bo pierwszy tom wierszy Szymborskiej dostałem od aktorki, która miała zagrać w reżyserowanej przeze mnie sztuce, i ona miała na imię właśnie Elżbieta!". Okazało się, że chodziło o Elżbietę Czyżewską. Co prawda w przedstawieniu nie zagrała, ale tomiki Szymborskiej u Allena zostały. Reżyser powiedział mi też wtedy, że pierwszy wiersz, jaki przeczytał, to była "Odzież". Streszczanie go nie ma sensu, ale chodzi w nim mniej więcej o to, że przychodzimy do lekarza, zdejmujemy z siebie wszystko, on nam mówi, że jest w porządku, my się z powrotem ubieramy, i puenta jest taka, że ten szalik, który mamy na sobie, jest teraz o "przedłużonej przydatności". Allen podsumował: "Bardzo mnie to ujęło, bo wie pan, ja jestem hipochondrykiem".

Często słyszy Pan o sobie "Pan Szymborski"?

- Mam świadomość, że będę z WS kojarzony do końca swojego życia. Szczególnie że podjąłem decyzję, dość trudną - nie ukrywam - aby prowadzić poświęconą jej fundację. Mogłem zamknąć ten rozdział, ale czułem, że to mój obowiązek. Natomiast samej Szymborskiej zawsze bardzo zależało, żebym poza byciem jej sekretarzem żył własnym życiem i robił też inne rzeczy. Dlatego bardzo się ucieszyła, gdy zrobiłem habilitację.

- Kiedy do mnie dzwoniła, to przepraszała, że zawraca mi głowę, chociaż tłumaczyłem, że załatwianie jej spraw to mój obowiązek. Natomiast dopiero po napisaniu tej książki, a raczej po jej przeczytaniu, przeżyłem właściwą żałobę, na którą cztery lata temu nie miałem czasu. Z bycia sekretarzem wpadłem od razu w bycie prezesem fundacji i robiłem niemal to samo, czyli zajmowałem się Szymborską. Nie było żadnej przerwy. I dlatego ta książka miała dla mnie funkcję terapeutyczną.

Rozmawiała Iga Nyc

Pani 03/2016

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Wisława Szymborska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy