Reklama
Ze świecą szukać…

Szymon Hołownia o serialach

Jako namiętny pożeracz seriali wypracowałem sobie metodę ich oceniania. Otóż dobry serial to nie ten, który się fajnie zaczyna, ale ten, którego producenci nie schrzanią w drugim lub trzecim sezonie.

Mogę na palcach policzyć produkcje, które zdały ten test choćby na czwórkę. Naprawdę nie wiem, co kusi telewizyjnych macherów, że po latach trzymania poziomu w wypiekaniu ciasta nagle dochodzą do wniosku, że fajnie jest dodać do keksu siekanego śledzia albo do szarlotki - flaki i golonkę. Największym jak dotąd rozczarowaniem był dla mnie serial "Zagubieni". Od czasów "Miasteczka Twin Peaks" nie widziałem produkcji, która przy tak minimalnych środkach inscenizacji byłaby w stanie wywołać takie emocje.

Twórcy (dialogami, plenerami i muzyką) doprowadzili do tego, że gdy na ekranie pokazał się unoszący się nad tropikalną puszczą dym (kto oglądał, wie, o co chodzi), widz zaczynał trząść się ze strachu. Próby odgadnięcia, kto z uratowanych z katastrofy samolotu rozbitków jest szwarccharakterem, były tak wciągające, że na kolejny odcinek czekało się, przebierając nogami. Niestety, już w drugim sezonie chłodną prostotę tajemnicy zmielono na pulpety z dodatkiem magii, kosmitów i nie wiadomo czego jeszcze, linearną koncepcję opowieści złamały futurospekcje, scenarzysta uwierzył, że jest geniuszem, więc każdy pomysł, który przyszedł mu do głowy, uznawał za świetny i włączał do fabuły.

Reklama

Podobnie zarżnięto "Dr. House’a" (genialnego w pierwszych dwóch sezonach), ze znakomitej historii lekarza dziwaka, jego współpracowników i pacjentów robiąc psychodeliczną dramę, w której niuansach mógł się połapać już chyba tylko psychiatra. Pod ciężarem swojego sukcesu zawalił się też najnowszy miniserial BBC "Sherlock", którego sześć pierwszych odcinków było perełkami, a siódmy (pierwszy odcinek trzeciego sezonu, wyemitowany właśnie w polskiej telewizji) to masakra i żenada, że po prostu nie da się tego na trzeźwo oglądać.

Szlag człowieka trafia, gdy poznaje kogoś, kto opowiada fascynujące historie, wciąga się w to, a narrator nagle zaczyna stawać na rękach, tańczyć na rzęsach i mówić po mandaryńsku, bo wydaje mu się, że się znudziłeś. Wielki szacunek dla tych, którzy oparli się tej pokusie. Absolutnym wzorem tego, jak prowadzić serial i jak go skończyć, jest "Sześć stóp pod ziemią". Na jakości, mimo upływu lat, nie traci też nasz "Czas honoru" (z polskich produkcji fajnie zapowiadał się lepszy od włoskiego oryginału "Ojciec Mateusz", ale skończył jako blok reklamowy, pełen product placement).

Na szczęście ja znów mam swój mały serialowy świat, w którym się chronię, gdy zmęczą mnie "Hotel 52", "Na dobre i na złe" czy "Lekarze". To absolutne arcydzieło telewizyjnej sztuki - brytyjski "Downton Abbey", projekt, który nie miał prawa się udać, bo kostiumowy serial o edwardiańskiej arystokracji nie mógł podniecić nikogo poza wąską kastą starych angielskich dam i właścicieli zamków. Cztery sezony za nami, a ja przychylam się do zdania brytyjskich recenzentów, którzy początkowo mieli "Downton..." za ramotę, ale gdy zobaczyli, jak cudownie i bez zbędnych fajerwerków się rozkręca, nie wyobrażają już sobie telewizji bez hrabiego Granthama (fantastyczny Hugh Bonneville), jego z arystokratyczną finezją pokręconych córek (dałbym prawie wszystko za randkę z lady Mary albo lady Edith), a nade wszystko granej przez genialną Maggie Smith nestorki rodu - hrabiny Violet, która jedną miną jest w stanie spuentować sytuację tak, że wystarczy to za milion słów. 

W tym serialu nie ma przemocy, brak bohaterskiego policjanta tropiącego zbrodniarza, nie ma zepsutej młodzieży buntującej się przeciw złemu światu, politycznych kantów. Są ludzie. Postaci, które ze sobą rozmawiają. A robią to tak, że słucha się ich z zapartym tchem. Julian Fellowes, autor scenariusza, dowiódł geniuszu nie tylko w dialogach. Miarą udanego serialu jest dla mnie zawsze drugi plan, zaś drugi plan "Downton Abbey" - podglądane w kuchni życie pałacowej służby pod wodzą pana Carsona - to historia zasługująca na wszystkie Oscary oraz Emmy świata. Włączam DVD z "Downton..." znajomym: biznesmenom, mistrzyniom kuchni, zakonnicom, aktorom. Wszyscy oglądają go ciurkiem, dniami i nocami, podekscytowani, że znów mają serial tak bliski życiu - bo w życiu nikogo z nas nie rządzi wszak wielkie łubu-du, najważniejszy zawsze jest i będzie człowiek. Klasy, smaku, błyskotliwości, z jaką ten serial pokazuje postaci, ze świecą dziś w telewizji szukać.

Modlę się, by w piątym sezonie Julian Fellowes nie ruszył w pościg za widzem. Bo widz dobrze potraktowany przyjdzie sam. Co to za rozkosz wiedzieć, kiedy siadasz przed telewizorem, że za chwilę złoży ci wizytę ktoś, kto wcale nie chce cię zszokować czy wychować, ale po prostu okazać ci szacunek.

Szymon Hołownia

PANI 6/2014


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Szymon Hołownia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy