Reklama

Zbieżność nazwisk? Nieprzypadkowa

Córka cenionego aktora. Siostra najpopularniejszego dziś reżysera młodego pokolenia. Żona uznanego kompozytora. Długo szukała własnej drogi. Teraz Mary Komasa wydaje debiutancki album. I być może niedługo to ona będzie największą gwiazdą w tej artystycznej rodzinie.

PANI: Twoja debiutancka płyta wychodzi pod koniec marca, a ty już masz status alternatywnej gwiazdy. Tłumy na koncertach, 30 tysięcy odtworzeń singla "City Of My Dreams" na YouTube. Jak to się robi?

Mary Komasa: - Nie mam pojęcia (śmiech)! Sama jestem zaskoczona, ale cieszę się, że ludzie czekają na tę płytę. To jest dowód na to, że było warto iść w tym kierunku, nie poddawać się. Tym bardziej że późno debiutuję. Ja już nie mam 19 lat, tylko 29, dorosła baba ze mnie (śmiech).

To dlaczego nie wcześniej?

- Jestem osobą, która jak nie ma nic do powiedzenia, to milczy. Wolałam poczekać, aż przyjdzie odpowiedni czas i naprawdę poczuję, że mam coś do przekazania. Oczywiście ta płyta nie powstała w tydzień, najstarsze piosenki mają cztery lata. Wcześniej też pisałam, niektóre moje kawałki zostały wykorzystane w niemieckich filmach, ale długo nie mogłam powiedzieć: "To jest piosenka, która nadaje się na mój album".

Reklama

A ta pierwsza, o której tak pomyślałaś?

- Właśnie "City Of My Dreams".

O czym ona jest?

- Może to zabrzmi banalnie, ale inspiracją było życie. Moje doświadczenia. W bardzo młodym wieku wyprowadziłam się z domu i zaczęłam podróżować. Miałam 19 lat, gdy przeniosłam się do Paryża. Chciałam sama decydować o sobie, chociaż tak naprawdę jeszcze niewiele wiedziałam o świecie. W pierwszym odruchu zachłysnęłam się wolnością, ale potem pojawiło się przerażenie. Byłam w obcym mieście, nie znałam języka. Okazało się, że obraz tego miejsca, który wykreowałam sobie w głowie, różni się od rzeczywistości. Dlatego tekst tej piosenki jest pełen smutku i melancholii. Ale wierzę, że ten wyjazd musiał się wydarzyć, bo nic nie dzieje się bez przyczyny. Gdybym tego wszystkiego nie doświadczyła, dzisiaj byłabym kimś innym.

Co robiłaś w Paryżu?

- Jechałam tam, nie mając żadnego konkretnego pomysłu, żadnego planu. To był taki szczeniacki poryw serca. Ale uważam, że lepiej mieć do siebie pretensje, że się coś zrobiło, niż że się tego nie zrobiło. W Paryżu zajmowałam się różnymi rzeczami. Byłam na stażu w domu mody Rue du Mail, dorabiałam też jako modelka. A po godzinach śpiewałam z francuskimi hiphopowcami. Nasze studio nagraniowe znajdowało się na paryskich przedmieściach, w przerażającej okolicy, nawet teraz, jak o tym myślę, to mam ciarki na plecach (śmiech). Wtedy to było pójście na żywioł . Poznałam jednak wspaniałych ludzi, którzy są dla mnie jak rodzina.

Teraz twoim miastem marzeń jest Berlin? Mieszkasz tam od kilku lat.

- Nie, to nie Berlin. Chociaż jest dla mnie ważny, bo tam "wydarzyła się" moja płyta. Myślę, że nie mogłaby powstać w innym miejscu, słychać na niej dźwięki tego miasta. Lubię Berlin, lubię wracać do mojego mieszkania, ale dużo podróżuję i nie potrafię stwierdzić, gdzie jest moje miejsce na Ziemi. W końcu jest jeszcze tyle do odkrycia...

- Moja walizka czeka otwarta przy łóżku i gdy przychodzi odpowiedni moment, wrzucam do niej kilka ciuchów i jadę przed siebie. Na pewno kiedyś chciałabym gdzieś osiąść na stałe, zbudować dom, ale to jeszcze nie jest ten moment w moim życiu.

To jak trafiłaś do Berlina?

- Przez przypadek. Wróciłam na chwilę z Paryża do Warszawy i spotkałam człowieka, z którym postanowiłam spędzić resztę życia i który dziś jest moim mężem. Antek (Komasa-Łazarkiewicz, kompozytor, syn reżyserów Magdaleny i Piotra Łazarkiewiczów - red.) już mieszkał w Berlinie i postanowiłam z nim zostać.

Na jak długo?

- Tego nie wiem. Co będzie następne? To też dla mnie tajemnica. Nie lubię planować.

Singiel "City Of My Dreams" jeszcze przed premierą trafił na ścieżkę dźwiękową serialu "Rosemary’s Baby" amerykańskiej stacji NBC. Oglądałaś?

- Przyznaję - nie (śmiech). Ale widziałam scenę, w której został wykorzystany i cenię Zoe Saldanę, która gra główną rolę. Poza tym uwielbiam film Polańskiego i muzykę, którą napisał Komeda. Jednym z moich największych marzeń jest to, żeby moje piosenki były wykorzystywane w kinie.

To dla kogo chciałabyś napisać piosenkę?

- Zdecydowanie dla Xaviera Dolana. Albo Larsa von Triera, ale on zapowiedział, że nie będzie robił już filmów, więc chyba przepadło.

A dla swojego brata Jana Komasy? W końcu to dzisiaj w Polsce reżyserska gwiazda numer jeden, jego produkcję pokazano na Stadionie Narodowym.

- Kiedyś mnie poprosił, żebym mu coś napisała, ale mu się nie spodobało. I na tym się skończyło. Jesteśmy wobec siebie szczerzy i uczciwi. Każde z nas wkłada całe serce w to, co robi, i żadne oszustwo nie wchodzi w grę. Jeśli Janek wziąłby moją piosenkę tylko dlatego, że jestem jego siostrą, to byłaby to artystyczna ściema i cały jego projekt by się rozsypał. Dlatego nie ma takiej opcji, żadne z nas nie godzi się na kompromisy.

Twój brat bliźniak Szymon też jest artystą, śpiewa w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Nie myśleliście o tym, żeby rodzeństwo połączyło siły i stworzyło Komasa Team?

- Z moją siostrą Zosią współpracuję od zawsze. Nie wyobrażam sobie wyjścia na scenę bez obgadania z nią kostiumu. Zna doskonale mój gust, a ja uwielbiam to, co ona robi. Wzajemnie się inspirujemy. Co do moich braci - jeżeli będzie nam po drodze, to czemu nie? Ale na razie nie było. Wyznaję zasadę, że nic na siłę.

Widać, że strona wizualna jest dla ciebie ważna. Twoje teledyski są niesamowicie wysmakowane, koncerty przypominają spektakle.

- Zaraz coś ci pokażę. W zeszłym tygodniu kręciliśmy teledysk do "Come" i mam zdjęcia (w tym momencie Mary wyjmuje telefon i pokazuje fotografie, na których jest cała oblepiona brokatem i wygląda jak przybysz z kosmosu). Na potrzeby tego klipu zrobiłam odlew gipsowy mojej twarzy - przez cztery godziny leżałam z zaklejonymi oczami i ustami, tylko z nosa wystawały mi papierowe rurki, przez które mogłam oddychać. Kiedy gips zaczął zastygać, czułam się jak zakopana żywcem, totalna trauma (śmiech)! Ale było warto, bo w pracę nad tym teledyskiem zaangażowało się wiele niesamowicie utalentowanych osób. Reżyseruje go Kasia Adamik, występują Mateusz Kościukiewicz i Józek Pawłowski, zdjęcia zrobił Radek Ładczuk. Jak sama słyszysz, strona wizualna rzeczywiście jest dla mnie bardzo istotna. Może to kwestia wychowania?

Twój ojciec Wiesław Komasa jest aktorem. Zabierał cię na plan?

- No jasne, wszystkie dzieci filmowców tam przesiadują. Najciekawsze miejsce to przyczepy charakteryzatorek i kostiumolożek, te panie są najfajniejszymi ciociami (śmiech). Poza tym sama występowałam w filmach, więc ten świat mam oswojony.

Mama z kolei jest śpiewaczką. Z nią pewnie jeździłaś na koncerty?

- Tak, spędzałam czas z mamą albo z tatą w ich pracy, więc chyba byłam skazana na artystyczny zawód. Zresztą tego się nie wybiera, bo jakby człowiek myślał racjonalnie, to nigdy by się na takie zajęcie nie zdecydował. Ale to jest instynkt, to jest zapisane w genach.

Rozmawiała Iga Nyc


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy