Reklama
Zawsze byłem Zosią Samosią

Marcin Wyrostek sześć lat temu wygrał "Mam talent"

Sześć lat temu wygrał "Mam talent" i od tej chwili nie zmarnował ani dnia. Marcin Wyrostek, świetny akordeonista, wydaje kolejną płytę. For Alice, dla żony. Z wdzięczności za urodzenie synka. I za 15 lat tolerancji dla jego oddania... drugiej "żonie". Bo tak nazywa ukochany instrument. Oto najsympatyczniejszy bigamista na polskiej scenie.

Jaką opinię wydał najważniejszy recenzent na świecie?

Marcin Wyrostek: - ?

Pan Mikołaj Wyrostek, wiek: sześć miesięcy.

- Kiedy zabrzmiały pierwsze akordy utworu "Palinka", uspokoił się, chociaż wcześniej marudził. Potem wysłuchał z zaciekawieniem trzech kolejnych. Chyba mu się to podobało. Zresztą nieraz już się przekonaliśmy, że muzyka pomaga mu np. na kolki. Sprawdza się mój akordeon albo... śpiew Adele, której słuchał, kiedy był jeszcze w brzuszku. Mikołaj robi do tego fajne miny i nawet rusza ręką do rytmu.

Reklama

Podobno już po urodzeniu miał rączki ustawione jak do akordeonu?

- Na pierwszych zdjęciach, jeszcze na wadze w szpitalu, faktycznie tak to wyglądało. Ramiona szeroko, paluszki rozczapierzone. Ale uprzedzając pytanie: nie będę go zmuszał do grania. Postawiłem sobie za to inny cel: pomóc mu znaleźć życiową pasję. Żeby robił to, co kocha. Bo ja mam to szczęście i dla niego też bym tego chciał.

Łatwo powiedzieć...

- ...trudniej zrobić. Wiem. Ale bardzo mi na tym zależy, żeby mój syn w pracy nie czuł się jak w pracy.

Tobie to zapewnił twój tata.

- Sam też grał na akordeonie i dość wcześnie zażądał, żeby rodzice kupili mu instrument. Dziadek sprzedał krowę - a to była wtedy niezła sumka! - i kupił tacie Wiktorię. Wisi u mnie teraz na honorowym miejscu. Ojciec szybko zaczął na nim zarabiać, grając m.in. na zabawach i weselach. Na pierwszej potańcówce - za pączki. Opowiadał, że ciągle donoszono mu nowe, a on cieszył się, wcinał i grał dalej.

Cała rodzina muzykowała?

- Wakacje spędzałem u dziadków w Ciechanowicach pod Jelenią Górą. Duże gospodarstwo, do którego wjeżdżało się długą drogą przez sad. Rozstawialiśmy namioty, biegaliśmy między snopkami, jedliśmy zdrowe rzeczy z babcinego ogrodu. Niedaleko biegła linia kolejowa Wrocław-Jelenia Góra, co godzinę przejeżdżał pociąg i zawsze do nas ktoś z tej lokomotywy trąbił, bo dziadek pracował na kolei. Tata miał sześcioro rodzeństwa, wszyscy uzdolnieni. Każda z pięciu sióstr śpiewała, jedna grała na skrzypcach. Dziadek grał na liściu i na grzebieniu, tata oczywiście z nieodłącznym akordeonem, zawsze był też jakiś tamburyn, góralskie przyśpiewki...

Kiedy ty zacząłeś grać?

- W wieku pięciu lat. Tata stwierdził, że mam "spryt w palcach" i nauczył mnie paru guzików, a potem zapisał na lekcje w Jeleniej Górze, gdzie mieszkaliśmy. Pierwszy występ - na zakończenie zerówki. Wtedy też trafił się pierwszy zarobek.

Jak to?

- Siostra odprowadzała mnie do domu i zobaczył nas sprzedawca w cukierni. Poprosił, żebym coś zagrał i dał nam po ciastku. Idziemy dalej, a siostra mnie za ramię i buch, do kolejnej cukierni. Popis i znowu ciastko. Została moją pierwszą menedżerką. (uśmiech)

Słodki malec z akordeonikiem - okej. A już jako nastolatek jak radziłeś sobie z opinią, że to instrument - w opinii wielu - obciachowy, przaśny, kojarzony z wiejską potańcówką?

- W szkole muzycznej odczuwałem niekiedy, że nauczyciele innych instrumentów mieli podejście w stylu: "na czym wy tu w ogóle gracie, to my mamy prawdziwe instrumenty koncertowe: skrzypce, fortepian". Ale byłem tak zafiksowany na graniu, że nie brałem tego pod uwagę. Jeśli ktoś na ten instrument źle patrzył, uważałem, że po prostu go nie rozumie. Robiłem swoje.

Czytałam, że ćwiczyłeś 10 godzin dziennie.

- Miałem świetnego nauczyciela, Wiktora Oleszkiewicza, pochodził z Białorusi, był tam dyrektorem artystycznym filharmonii. On niesamowicie wywindował klasę akordeonu w Jeleniej Górze. Spędzałem na ćwiczeniu weekendy, ferie, część wakacji. Godzinna lekcja z nim, potem godzina w ćwiczeniówce samemu i znowu lekcja. "Nie, nie tak, idź jeszcze ćwiczyć". Potem granie w duecie, a jeszcze po nim zajęcia w zespole. Mogło czasem wyjść 10 godzin. 

Wszyscy wirtuozi narzekają, że w dzieciństwie tęsknym wzrokiem patrzyli na kolegów grających na podwórku w piłkę.

- A wiesz, że mnie się udało na tę piłkę wyskakiwać? Kosztem snu. Potem wracałem, piłem kawę i uczyłem się do trzeciej nad ranem. 

I nie buntowałeś się?

- Przeciwko samemu akordeonowi nigdy. Przeciwko nadmiarowi zajęć - tak, zwłaszcza w szkole średniej. Lekcje, szkoła muzyczna, trzy razy w tygodniu wieczorny koncert, w sobotę wesele. Pamiętam, że w któryś poniedziałek wyliczyłem sobie, że normalnie wyśpię się w czwartek, ale... dopiero następny. To się na chwilę uspokoiło, kiedy wyjechałem do Akademii Muzycznej do Katowic. Ale zaraz zacząłem jeździć za granicę i znowu nie miałem na nic czasu.

Jeździłeś na saksy?

- Na "strita" do Niemiec. Grałem zarobkowo, a właściwie dorobkowo, już od podstawówki. Bo zawsze miałem ambicję, żeby pomóc rodzicom. Tata miał zasadę: jeśli chcę sobie kupić coś ekstra, to na połowę muszę sam zarobić, a on dołoży mi resztę. Kombinowałem więc: przepisywałem prace magisterskie na komputerze, sprzedawałem kwiaty pod cmentarzem, pomagałem w naprawie samochodów. No, a przede wszystkim grałem. W Niemczech zajeżdżałem samochodem do centrum miasta, patrzyłem, gdzie stanąć z instrumentem, wracałem do stref bezpłatnego parkowania i drałowałem do centrum piechotą. Grałem na rynku i przy okazji łapałem fuchy, np. ktoś mnie zaczepiał, żebym wieczorem wystąpił na prywatnej imprezie. 

I dało się z tego wyżyć?

- Dopóki byłem studentem, tak. Ale potem... Miałem momenty zwątpienia. Chociaż dawałem z siebie wszystko. Pisałem, dzwoniłem z propozycją grania do rozmaitych instytucji, szkół, domów kultury, domów starców, nawet do konsulatu polskiego w Monachium. Brałem wszystkie koncerty, benefisy, imprezy. Cokolwiek się działo - jechałem. "Tak, zagram. Za ile? Nie wiem, proszę coś zaproponować i tak przyjadę". Czasem w ogóle nie było mowy o finansach.

Sztuka dla sztuki?

- Nie tylko. Bo cały czas liczyłem, że na którymś koncercie nastąpi coś, co zmieni moje życie. Taki przypadek: kolega zdał na studia do Hanoweru, ale nie mógł ich podjąć z braku kasy. Ogłosił to na koncercie i znalazł się ktoś, kto mu to sfinansował. Wojtek skończył szkołę i występował potem na całym świecie. Ja sobie uroiłem, że w moim życiu też nastąpi moment "czarodziejskiej różdżki". Ale nie. Latami było tak, że np. po koncercie ktoś podchodził i mówił: "szkoda, akurat pół roku temu potrzebowałem takiej muzyki do filmu" albo "dwa miesiące temu szukałem takiego akordeonisty". Zawsze krok z tyłu. Pojechałem nawet na festiwal do Stanów. Znalazłem sponsora na połowę kosztów, spałem u znajomych znajomych. Na ogólnoświatowej imprezie zająłem piąte miejsce, wróciłem do Polski i... w moim życiu było dalej tak samo.

Aż nastąpił cud w programie "Mam talent".

- Zgłosiłem się na zasadzie: może ktoś mnie zauważy. Poza tym nie chciałem za 10 lat się zastanawiać, co by było, gdybym się nie zgłosił. Wygrana nastąpiła w ostatniej chwili. Kilka miesięcy wcześniej już sądziłem, że się poddam. Tyle razy pod górkę i tyle kłód. Myślałem: "Wszystkim dookoła pomagają - kurka - jacyś koledzy, nie koledzy, ustawieni rodzice. A u mnie nic. Ledwo działam, instrument na kredyt, mieszkanie wynajęte. Jak tu rodzinę utrzymać? I jeszcze ciągle nie ma mnie w domu". Ze stresu wylądowałem w szpitalu: miałem kłopoty z trzustką, potem z - nomen omen - wyrostkiem. Nabawiłem się poważnych chorób, które będę miał do końca życia. Byłem na granicy. Myślałem nawet: zrobię rok przerwy, pojadę na bezludną wyspę i będę spał. Odeśpię te 20 lat. I zmienię drogę życiową.

A tu veni, vidi, vici. Po wygranej mówiłeś: "Ktoś mnie posadził za sterami samolotu i każe lecieć, a ja nie wiem, jak to się robi". A jednak od sześciu lat utrzymujesz wysokość przelotową!

- Bo się nasłuchałem opowieści, jak rynek potrafi zemleć zwycięzców talent show. Dzięki Bogu, ja już miałem spore doświadczenie i muzyczne, i organizacyjne. Po wygranej nie musiałem się wiązać z żadnym menedżerem, który mógłby ze mnie zrobić "produkt". Miałem gotowe koncerty, zespół i nawet wydaną przez siebie płytę. Coś umiałem, a dzięki programowi dowiedziało się o tym więcej osób. Nie chcę, żeby zabrzmiało to jak przesłanie, ale warto powtarzać młodym, żeby szukali możliwości, wychodzili im naprzeciw. Bo zasada "siedź w kącie, znajdą cię" w naszych czasach już na pewno nie obowiązuje.

Do Kayah też zadzwoniłeś pierwszy?

- Zapukałem do jej garderoby na Fryderykach 2010. Zaczęliśmy rozmawiać na luziku, chociaż byłem megazestresowany. Powiedziałem, że gdyby miała chęć na współpracę czy pomysł na wykorzystanie akordeonu, to ja z wielką ochotą. A jej klimaty są mi bliskie, też lubię muzykę ludową, bałkańską, żydowską, cygańską, klezmerską, etno. Kasia wtedy pogratulowała mi programu, mówiła, że oglądała. I nagle pół roku po Fryderykach zadzwoniła, że na zaproszenie Doroty Soszyńskiej szykuje występ, wieczór francuski dla firmy kosmetycznej AA, której była ambasadorką. I że potrzebny jest akordeon. Potem wystąpiła na mojej płycie Coloriage, zagraliśmy wiele koncertów. Ale gdybym wtedy nie zagadał, pewnie nie przyszłoby to jej do głowy, mimo że już było po TYM programie.

Czyli do odważnych świat należy.

- I pracowitych. Nawet dziś nie ma tak, że sobie siądę i wszystko będzie się działo samo, bo nazywam się Wyrostek. Nie! Właśnie dopiero teraz mogę się wykazać, bo dostałem możliwości. Wiele drzwi się pootwierało i teraz największym grzechem byłoby zaprzepaszczenie takiej szansy. Grałem już m.in. z Bobbym McFerrinem, Marylą Rodowicz, Ryszardem Rynkowskim, Ireną Santor, Adamem Sztabą. W Kongresowej, w Spodku. Nazwiska i miejsca, o których parę lat temu mogłem tylko pomarzyć. Przekonałem się więc, że kłody pod nogami nie służą do tego, żeby kogoś zniechęcić, tylko do tego, by sprawdzić, jak bardzo komuś na tym zależy. Ja wiedziałem, że chcę grać na akordeonie, i wszystko postawiłem na ten instrument. Całe życie.

À propos instrumentu. Gitarzyści marzą o fenderze, a akordeoniści?

- Teraz najbardziej liczy się włoski sprzęt. Marek jest dużo, skupione w jednej miejscowości Castelfidardo na wschodnim wybrzeżu. Jakieś 20 fabryczek, wszystko ręczna produkcja. Mój mercedes to Ballone Burini. Dzięki wygranej w programie mogłem sobie takiego kupić. Wcześniej było biednie, grałem na rzęchach. Raz na egzaminie profesor musiał mi przerwać, bo miech prawie pękł, poodrywały się narożniki. Pamiętam też taki egzamin, że skończyłem grać i pozbierałem guziki z ziemi, bo poodpadały. Na koncerty jeździłem z plastikowym, zajechanym instrumentem, który ratowałem taśmą klejącą. Raz w Niemczech podszedł do mnie jakiś dziadziuś i mówi, że właśnie zaczyna się uczyć i z tej okazji kupił sobie Siriusa słynnej firmy Pigini, wartego jakieś sto tysięcy. A ja z tym poklejonym biedakiem. Załamka. No, ale dziś mam instrument, jakiego potrzebuję. Wcale nie najdroższy. Za to z moimi własnymi ulepszeniami. Dopilnowałem, jak mają być zrobione głośnice w kanale, jakie stroiki, ile kominów.

Nie rozumiem, co do mnie mówisz. Ale tak na laicki rozum: co on ma lepszego od poczciwych weltmeistrów perle, które pamiętam z ogniska muzycznego?

- Głębię. Pełny, masywny dźwięk. Jakbyś porównała ciepło brzmiący klarnet do ostrzejszego oboju. To dzięki kanałowi casotto.

Ładne to akordeonowe słownictwo, ale słyszałam też mniej eleganckie wyrażenia z twojej działki. Co to jest "obrywanie miecha"?

- Otrzęsiny, które za moich czasów urządzało się na akademii "ikarusom", czyli pierwszakom. Wymontowane z akordeonów miechy wieszaliśmy na sznurku na szyjach, a profesor nam je dosłownie obrywał, pasując nas na akordeonistów. Jednak dopiero na piątym roku zyskiwaliśmy zaszczytne miano "wielkich bajanów".

A ty jak mówisz na akordeon?

- Czasem "ciąża". Częściej "żona". Bo go wciąż przytulam i spędzamy razem dużo czasu.

Co na to prawdziwa żona?

- Wie, że zawsze jest pierwsza!

I dlatego dla niej jest ta płyta?

- Ta płyta to kwintesencja tego, co wiem, umiem, co czuję i co przeżyłem przez ostatnie trzy lata. Nagrałem ją z orkiestrą Aukso Marka Mosia, jedną z najlepszych polskich kameralnych orkiestr smyczkowych. Jest balladowo, chilloutowo, folkowo, bałkańsko, współcześnie. Dwa utwory powstały dzięki temu, że tworzyliśmy muzykę do filmu o księdzu Tischnerze. Jest też "Ta ostatnia niedziela" z inspiracji historią Leopolda Kozłowskiego, którą usłyszałem od Jacka Cygana. W czasie wojny pan Leopold dzięki tej melodii uniknął rozstrzelania. Jest też utwór Pożegnanie, który napisałem dla mojego taty. I solowa Zima Vivaldiego - ukłon w stronę tych, którzy głosowali na ten utwór, kiedy grałem go w "Mam talent".

- Jest też utwór dla mojej Ali. Zrobiłem tam zabieg fugowy, jak u Bacha, dzięki któremu napięcie rośnie w nim tak, jak narastają emocje u nas w życiu. To już 15 lat. Ala wypatrzyła mnie na apelu na zakończenie ósmej klasy, gdzie - oczywiście - grałem na akordeonie. Wiesz, co jest fajne? Im dłużej jesteśmy razem, tym fajniej się dogadujemy. A przecież ja ciągle gdzieś wyjeżdżam i nawet kiedy jestem w domu, to głową zostaję w muzyce. Albo ćwiczę, albo coś załatwiam - bo jestem wydawcą, aranżerem, kompozytorem. Zresztą zawsze byłem taką Zosią Samosią. Ala to wytrzymuje, akceptuje, wspiera. Dlatego ta płyta - najlepsza z czterech, jakie już nagrałem - nie może nazywać się inaczej.

Joanna Nojszewska

Twój STYL 4/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy