Reklama

Wolę pokazywać prawdziwą twarz

Nie ma dla niej tematów tabu. Nie odmawia rozmowy o sprawach prywatnych. Proszę państwa, oto silna i utalentowana Emma Thompson, która nie boi się przyznać do swoich słabości.

W Wielkiej Brytanii pani Thompson ma status półboga - uprzedza attaché prasowy przed spotkaniem gwiazdy z dziennikarzami w londyńskim hotelu Dorchester. - Ale proszę się nie obawiać. To sympatyczna i otwarta osoba.

I rzeczywiście. Emma Thompson wita mnie, stojąc przy wejściu do hotelowego apartamentu. Pyta, jak mam na imię i skąd przyjechałam. - Poland? - uśmiecha się i błyskawicznie dodaje z nienagannym akcentem: - Kraków, Warszawa. Potem zaprasza do stołu na kawę. Siedzi przy nim już dziennikarz z Portugalii. Podobno tkwi tu od rana, asystując przy wszystkich wywiadach. Nie zadaje pytań, patrzy tylko zachwyconym wzrokiem na aktorkę.

Reklama

51-letnia Emma Thompson jest znakomitą rozmówczynią. Dyskutuje z ożywieniem, gestykuluje, często wybucha śmiechem. Kilka dni temu uczestniczyła w premierze filmu Susanny White "Niania i wielkie bum". Zagrała w nim tytułową rolę, wcześniej natomiast napisała do niego scenariusz na podstawie popularnych książek dla dzieci autorstwa Christianny Brand. Na czerwonym dywanie pojawiła się… ze świnką na smyczy. Prosiaczki mają bowiem w tym filmie kluczowe znaczenie… Jakie? Najlepiej przekonajcie się sami. Film będzie można oglądać w polskich kinach od 28 maja.

PANI: Wszyscy pewnie pytają panią, jak gra się z dziećmi. A ja jestem ciekawa, jak się pani grało z prosiaczkami?

Emma Thompson: Było z nimi na planie sporo zabawy. Są inteligentne, ale niezdyscyplinowane… W dodatku okazało się, że rosną w zastraszającym tempie. Przez dwa tygodnie ze słodkich różowych maleństw zmieniły się w szarobure, łaciate wieprzki. Trzeba było robić im odmładzający make-up. Uwierzcie, nie były tym zachwycone… Ja na szczęście znakomicie się z nimi dogadywałam. Kocham wieś, kiedy tylko mogę wyrwać się z Londynu, jadę do mojego wiejskiego domu w Szkocji. Dlatego na filmowej farmie czułam się jak u siebie.

Świnki odmładzano, panią zaś solidnie pobrzydzono…

- Nie miałam nic przeciwko temu. Wie pani, co to za ulga nie musieć wyglądać perfekcyjnie? Są kobiety, które uwielbiają, gdy skaczą przy nich charakteryzatorzy i styliści. Ja do nich nie należę. Na zdjęciach aktorki wyglądają nieziemsko, ale bądźmy szczerzy - ten wizerunek ma się nijak do rzeczywistości. Męczy mnie przesadne dbanie o wygląd. Wolę pokazywać ludziom prawdziwą twarz, niż zawyżać oczekiwania. Kiedy wychodzę na ulicę, nie narażam się przynajmniej na pełne zawodu spojrzenia: "Ojej, to naprawdę ona?".

Nie uwierzę, że nie lubi pani tej pięknej biżuterii i wspaniałych sukien, w których gwiazdy pokazują się na czerwonym dywanie.

- Pamiętam, jaką męką było dla mnie promowanie "Rozważnej i romantycznej" Anga Lee w Stanach. Ciągle te szpilki, niewygodne suknie. Na przyjęciu po wręczeniu Oscarów, ku zgorszeniu kolegów i dziennikarzy, zdjęłam buty na wysokich obcasach i narzuciłam jakąś filcową chustkę na ramiona. Od razu poczułam się lepiej. A powinniście zobaczyć mnie w Szkocji w plastikowej, przeciwdeszczowej pelerynie! Na szczęście nigdy nie uchodziłam za piękność. I dobrze, bo niekiedy kobiety zbyt ufają swojej urodzie. Kiedy mija, zostają z niczym…

Robi pani filmy dla dzieci z myślą o swojej 11-letniej córce Gai?

- Wprost przeciwnie! To rodzaj hołdu dla mojego ojca. Umarł przedwcześnie na zawał serca, kiedy miałam 21 lat. Był dobrym aktorem, ale rozpoznawano go głównie jako narratora serialu animowanego dla dzieci "Magiczna karuzela", który puszczano w latach 60. w jednym z najpopularniejszych programów angielskiej telewizji. Tata skrycie cierpiał, że nie doceniono wielu jego teatralnych i filmowych ról. Bał się, że na zawsze zostanie głosem z "Magicznej karuzeli". Wtedy uznawano programy dla dzieci za produkcje drugiej kategorii. Dziś na szczęście to się zmieniło.

Niania McPhee udziela na ekranie lekcji swoim wychowankom. Która z nich wydaje się pani najważniejsza?

- Lekcja tolerancji. Wychowałam się w zwariowanym domu wśród aktorów, reżyserów, pisarzy i innych ekscentryków. Moi dwaj ojcowie chrzestni byli homoseksualistami, czego nie ukrywano. Babcia od 12. roku życia pracowała jako służąca. Molestował ją pracodawca, który nie mógł doczekać się potomstwa ze swoją żoną. Kiedy babcia urodziła mu syna, próbowali jej go odebrać. Przeżyła straszne chwile, ale się nie poddała. O tych trudnych sprawach zawsze mówiono u nas otwarcie. Szczerość pomaga oswoić cierpienie.

Pani też nie ukrywała depresji po rozstaniu z pierwszym mężem Kennethem Branaghem.

- Tak naprawdę przyznałam się do niej całkiem niedawno. Kilkanaście lat temu siedziałam otępiała z bólu ubrana w czarny szlafrok Kena, jedną z rzeczy, jakie zostawił w mieszkaniu. Stać mnie było jedynie na pełzanie z łóżka do komputera i z powrotem. Pracowałam wtedy nad adaptacją "Rozważnej i romantycznej". Tylko to jakoś mnie utrzymywało przy życiu.

Na planie "Rozważnej…" poznała pani drugiego męża - Grega Wise'a. To była miłość od pierwszego wejrzenia?

- Moja droga, czy naprawdę wierzysz, że prawdziwa miłość rodzi się od pierwszego wejrzenia? Od razu można poczuć do drugiej osoby tylko pożądanie, co oczywiście nie jest złym wstępem do znajomości. Pewien wróżbita przepowiedział Gregowi, że na planie "Rozważnej i romantycznej" pozna przyszłą żonę. Kiedy się spotkaliśmy, Greg w ogóle nie wziął mnie pod uwagę. Oficjalnie wciąż byłam mężatką, no i mam te kilka latek więcej niż on… Greg zaczął więc podrywać Kate Winslet. Dopiero po zakończeniu zdjęć, kiedy przestaliśmy się widywać, coś zaświtało mu w głowie. Jesteśmy zakochani tyle lat. Ken jest typem pracoholika, wulkanem energii. Greg to spokojny, ciepły człowiek. Ken jest niskim blondynem, Greg natomiast wysokim brunetem…

I jednym z najprzystojniejszych aktorów brytyjskich…

- No cóż, człowiek wyciąga wnioski z porażek (śmiech). Są przeciwieństwami, łączy ich jednak fantastyczne poczucie humoru. To według mnie niezbędna cecha. Związek z osobą jej pozbawioną musi być torturą. Nie, co ja mówię! On jest zupełnie niemożliwy! Jestem pewna, że gdyby wszyscy ludzie mieli poczucie humoru, na świecie nie byłoby zła.

Jaką jest pani matką?

- Staram się być przede wszystkim cierpliwa. Kiedy rozmawiam z Gaią, mało mówię, więcej słucham. 22-letni Tindy (adoptowany syn Emmy Thompson pochodzący z Rwandy - przyp. red.) nie mieszka już z nami. Studiuje na uniwersytecie w Exeter. Brakuje go nam. Kiedy się poznaliśmy, miał 16 lat. Pomimo że wychował się w odmiennej kulturze, jest do mnie podobny. Miałam szczęście, że na siebie trafiliśmy.

Przygotowuje się pani teraz do ponownej ekranizacji "My Fair Lady".

- Uwielbiam ten musical, ale film George'a Cukora z 1964 roku uważam za okropny! Kompletujemy już obsadę. Mogę zdradzić, że Elizę Doolittle zagra Carey Mulligan (wystąpiła w "Była sobie dziewczyna" w reż. Lone Scherfig - przyp. red.), ale nie mamy jeszcze profesora Higginsa. Na razie wybieram się na krótkie wakacje. Do Szkocji, oczywiście. W dzieciństwie tłoczyłam się z rodziną w małym mieszkanku i wtedy wyjazd na wieś był prawdziwym świętem. Głównie z powodu możliwości odetchnięcia świeżym powietrzem. Jeszcze kiedy byłam nastolatką, w Londynie ogrzewano domy węglem, dlatego też unosił się nad miastem potworny smog. Moi rodzice wspominali, że czasem był tak gęsty, że stojąc na teatralnej scenie, nie widzieli dobrze widowni. Zakaz używania węgla wprowadzono w latach 70., ale Szkocja i tak na zawsze pozostanie dla mnie rajem.

Maria Barcz

PANI 6/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy