Reklama

Wielki nieznajomy

"Miłosz to dla mnie przeżycie", pisał Gombrowicz. Ale przy czytaniu "zalecał ostrożność". "Człowiek rozdarty", mówił Herbert, "zwierzę religijne", pisał Józef Czapski. Niełatwy, pełen sprzeczności, elektryzujący. I mimo wszystko mało znany. Najlepszy dowód, że noblista dopiero teraz doczekał się pierwszej i jedynej, jak dotąd, biografii. Książka Andrzeja Franaszka oprócz tego, że nie ma żadnej konkurencji, jest naprawdę bezkonkurencyjna.

Biografię Miłosza można czytać zamiast historii XX wieku. Znajdujemy w niej dwie wojny światowe, odgłosy rewolucji październikowej, życie II RP, grozę faszyzmu i komunizmu, świat podzielony żelazną kurtyną. Spotykamy największe postaci epoki: od Einsteina do Jana Pawła II. Dowiadujemy się, jak zmieniała się Europa i Ameryka. Nie braknie też osobistych dramatów człowieka, który długo nie mógł pogodzić się ze sobą.

Z Andrzejem Franaszkiem, autorem wydanej właśnie biografii Miłosza, rozmawiamy o kilku jej epizodach.

Twój STYL: Jak długo zajmuje się pan Miłoszem?

Reklama

Andrzej Franaszek: - Dziesięć lat temu przyjąłem propozycję wydawnictwa Znak, by napisać biografię poety. Można powiedzieć: przyjąłem brawurowo i nierozważnie, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, jaki ogrom materiału będę musiał ogarnąć. Wtedy jeszcze żył Miłosz, znał mnie jako dziennikarza "Tygodnika Powszechnego" i w roli biografa zaakceptował. Co oczywiście było dla mnie później pewnym zobowiązaniem.

Gdy Miłosz żył, było panu łatwiej czy trudniej?

- Nie sposób właściwie sobie wyobrazić, jeśli się Miłosza nie znało, jakie olbrzymie robił wrażenie, jaki rodzaj presji psychicznej wywierał na ludzi, i nie tylko na takich szczeniaków jak ja. Każdy miał poczucie spotkania nie tylko z wielkim pisarzem, ale przede z niezwykłym człowiekiem. Rozmowy z nim nigdy nie były banalnym wydarzeniem. Z czasem ośmielałem się jednak zadawać mu coraz trudniejsze pytania. Miłosz w pewien sposób był zadowolony, że ktoś docieka, jak było naprawdę.

Ale rozmowy z bohaterem to przecież niejedyne źródło biografa...

- Dzięki zgodzie Miłosza mogłem spędzić trzy miesiące w Beinecke w Yale, gdzie znajduje się ogromny zbiór jego osobistych notatek, listów, rękopisów. Na szczęście poeta raczej niczego nie wyrzucał.

O życiu Miłosza wiemy sporo z jego własnych, niepoetyckich książek. Sielskie dzieciństwo opisał w "Dolinie Issy"...

- Prawdziwe dzieciństwo Miłosza było bardziej skomplikowane niż to z "Doliny Issy". Wiele w nim zmian, chaosu, niebezpieczeństw, niepewności. Jego ojciec był inżynierem i wędrował tam, gdzie wymagały tego rządowe kontrakty. Jeszcze przed I wojną światową mały Cześ odbywa na przykład z matką podróż na Syberię, by dołączyć do ojca. Niewiele z niej pamięta, ale klimat tymczasowości czy hipnotyzujące kołysanie wagonu kolejowego jadącego w nieznane na zawsze w nim pozostały.

- Potem, w czasie wojny, ojciec został zmobilizowany i rodzina podążała za przemieszczającym się frontem. Czesław wychowywał się wśród żołnierzy. Na jego oczach stary świat ginął, wybuchła rewolucja październikowa. A on nie bardzo wiedział, dlaczego ci sympatyczni, brodaci kozacy zaczęli się nagle zarzynać.

Gubi się wtedy na stacji kolejowej. Cudem zostaje odnaleziony. To doświadczenie "Orszy, złej stacji", jak zatytułował jeden z wierszy, powraca jako lęk towarzyszący mu przez całe życie.

- Ten lęk ma charakter egzystencjalny, to prawda, ale jest też umiejscowiony geograficznie. To sowieckie imperium. Niezmierzone, przytłaczające. W jego wierszach pojawia się na przykład obraz Wołgi, mrocznego giganta, na którego z lękiem patrzy mały chłopiec. Później, gdy Miłosz w latach 40. podróżował przez Rosję i widział przemieszczane na rozkaz masy ludzkie, zdał sobie ostatecznie sprawę, że najgorszą rzeczą, jaka mogłaby go w życiu spotkać, byłoby zostanie poddanym tego imperium. I że warto zapłacić każdą cenę, żeby do tego nie dopuścić. W roku 1940 uciekał przed tym losem z Wilna, tak też można odczytać jego decyzję wyjazdu do Ameryki w roku 1945 - w roli dyplomaty.

A gdzie niemalże rajska przyroda "Doliny Issy"? Gdzie opisana w niej babka Misia zadzierająca spódnicę, by ogrzać się przy piecu?

- To też było. Z jednej strony mamy poczucie kruchości, zmienności i zagrożenia. Po drugiej stronie znajdziemy wspomnienie sielskiego, litewskiego dzieciństwa zmitologizowanego w "Dolinie Issy". Ale co zaskakujące, było ono bardzo krótkie. Ten raj trwał zaledwie kilka miesięcy. Jednak, jak pisał, ten czas szczęścia dał mu ładunek siły na całe życie. Jeden z ostatnich wykładów poświęcił właśnie temu doświadczeniu. Miłosz miał niezwykle chłonną, zmysłową naturę. Po 70 latach pamiętał, jaki kolor miały kwiaty, które zobaczył, gdy pierwszy raz przyjechał do Paryża...

Może dlatego, że wychował się na wsi? Dopiero potem wyruszył zmierzyć się z miastem.

- Zawsze interesował go świat w swoim najbardziej naturalnym wymiarze. Jest takie zabawne świadectwo o jednym z pierwszych spotkań Miłosza i Herberta, którzy przez wiele lat burzliwie się przyjaźnili. Miłosz zabrał Herberta na spacer do lasu w Montgeron pod Paryżem. Herbert nie miał na to ochoty, był zmęczony, wolałby posiedzieć przy winie lub kawie. A Miłosz, starszy od niego o 10 lat, pędzi przed siebie. Pokazuje ptaki, rozpoznaje ich głosy. "To jest człowiek pierwotny - dyszy zziajany Herbert - nie mogłem z nim wytrzymać!".

W dzieciństwie Miłosza odnajduje pan jeden z najważniejszych elementów jego osobistej mitologii, czyli podział na krążącą w nim "dobrą" i "złą" krew. Dobra, od strony matki, niesie pracowitość, opanowanie, skrytość. Zła - ze strony ojca - przyzwolenie na słabość. Obie walczą o pierwszeństwo.

- To było dla mnie jedno z najważniejszych odkryć w czasie pisania tej książki. Miłosz był jak najdalszy od stabilnej, spokojnej osobowości, jaką byśmy sobie wyobrażali, patrząc na jego starość: dalekiego od świata mędrca, klasyka, który trafia do kanonu szkolnego. Przeciwnie. Życie psychiczne Miłosza było niesłychanie gwałtowne. I tu właśnie pojawia się sprawa "krwi".

- Poeta uważał, że jest w jakiś sposób skażony. Uciekał więc w nieustanną pracowitość i dyscyplinę. Bardzo lubię fragment jednego z wywiadów, w którym mówi, że był jak rowerzysta. Musiał wciąż gnać przed siebie, naciskając z całej siły pedały, bo gdyby nie naciskał, toby się przewrócił.

W Miłoszu z poczuciem niższości sąsiaduje jednocześnie przekonanie o własnej wyjątkowości. Z niego wynikała na przykład niechęć do wchodzenia w trwałe związki. Pisze pan o strachu poety przed ugrzęźnięciem w "normalnym życiu".

- On nie tylko jechał na tym umownym rowerze, ale w rzeczywistości uciekał. Trudno powiedzieć dokładnie kiedy, może dopiero w latach 70. albo nawet 80. nauczył się cenić to, co znajduje się wokół niego w konkretnej chwili. Jest taki późny wiersz o pobycie poety na Korsyce, w którym opisuje, że wreszcie potrafi się cieszyć z obecności kobiet, smaku wina. I nigdzie nie biegnie.

- Bardzo długo wydawało mu się, że świat, w którym żyje, jest tymczasowy, a prawdziwe życie dopiero się zacznie. Ma tymczasowych przyjaciół, tymczasowe kochanki, tymczasowe związki. A przecież jeden z tych związków był bardzo poważny i skończył się nieszczęśliwie.

Mówimy o najważniejszej fascynacji Miłosza z czasów wileńskich, Jadwidze Waszkiewiczównie, córce znanego wileńskiego lekarza, którą Miłosz poznał na uniwersytecie?

- Miłosz dość brutalnie z nią zerwał. W 1940 roku uciekł, stchórzył, zaręczył się z kim innym, ale towarzyszyło temu ogromne poczcie winy, które opisuje jeszcze w Rodzinnej Europie. Później stworzył na podstawie tej historii prywatny mit z gatunku "co by było gdyby": "gdybym został z Jadwigą, może moje życie byłoby lepsze". Prostsze, szczęśliwsze. Mówi o tym z perspektywy realnego życia, które ocenia jako trudne, złe, bolesne.

Może to cena, jaką płacił za swoją poezję, doskonałość wierszy?

- Mówię o tym z przymrużeniem oka jako o "pakcie z diabłem", który podpisał Miłosz. Dostał za ten cyrograf bardzo dużo: gigantyczny talent, wielkie siły fizyczne, ale pewnych rzeczy musiał się wyrzec. Przede wszystkim - osobistego szczęścia.

Mimo tej mrocznej aury za Miłoszem szalały dziesiątki kobiet. Fascynował też mężczyzn.

- To ciekawy rys jego osobowości - przyciągał ludzi, fascynował. Wiele od nich brał, a oni byli mu skłonni wiele dawać, inwestować w niego. Ale zbyt długie przebywanie w orbicie poety było po prostu... niebezpieczne. Jakoś tak się działo, że kobiety w jego otoczeniu rozwodziły się, stawiały życie na głowie, a on dedykował im wiersz i szedł dalej. Mężczyźni zresztą też ulegali temu zaczadzeniu.

Wiele zamieszania wywołała niedawno publikacja dzienników Jarosława Iwaszkiewicza z fragmentem o "chędożeniu Czesława" w wileńskiej celi Konrada.

- Nie wiem, czy doszło między nimi do homoseksualnego zbliżenia. Być może, choć ten zapis w dzienniku Iwaszkiewicza jest wbrew pozorom niejednoznaczny. Ważniejsza jest jednak ogólna tonacja ich znajomości, bardzo szczególnego związku. Zaczął się on od bałwochwalczego listu młodego poety ("Uwielbiam Pana!") do poety już uznanego, przetrwał lata i wywoływał, zwłaszcza u Iwaszkiewicza, wielkie natężenie uczuć. Przez całe stronice dziennika zastanawiał się w latach 50., "dlaczego Cześ był dzisiaj taki wzgardliwy".

- Zresztą wielu przechodziło przez podobne rozterki. Czy nie jest niezwykłe, że spotkany przeze mnie kanadyjski poeta pamięta po 40 latach każdą rozmowę z Miłoszem, każdy ich spór? I wciąż analizuje, czy Miłosz go sprawiedliwie ocenił, a może jednak się mylił. Jak silne musiało to być oddziaływanie?!

Pańska książka uświadomiła mi, że przy całym swoim "wampiryzmie", o którym pan mówi, Miłosz był wielkim poetą, religijnym.

- To mnie też w czasie pracy nad jego biografią uderzyło. Tu pozwolę sobie na ogólniejszą uwagę. Ludzie na ogół bywają letni, lubią podchodzić do różnych spraw, nawet religijnych, z dystansem. On był zupełnie inny - całkowicie serio traktował sprawy związane z wiarą. Jak sam wspominał, doskonale by się czuł we wczesnych wiekach chrześcijaństwa, kiedy ludzie w sposób (dosłownie) śmiertelnie poważny spierali się o znaczenie takiego czy innego dogmatu.

- Historyk literatury Aleksander Fiut zapytał kiedyś Miłosza, co jest w życiu najważniejsze. I otrzymał krótką odpowiedź: "Zbawienie". Jednak poeta, nauczony doświadczeniem lat 30., kiedy katolicyzm w Polsce najczęściej był kojarzony albo z radykalną prawicą, albo z rządzącą sanacją, zupełnie się swoją religijnością nie afiszował. W Stanach regularnie chodził na mszę, interesował się Soborem Watykańskim II. Zresztą nie podobały mu się niektóre reformy, zwłaszcza dopuszczenie obrządku w językach narodowych, pewnie dlatego, że nie można było usłyszeć mszy takiej jak w jego dzieciństwie i takiej samej na całym świecie. Ale przede wszystkim denerwowało go zanikanie pojęcia grzeszności. Pytał "Jeśli nawet w kościele nie ma miejsca dla grzeszników, to gdzie mają się podziać tacy jak ja?".

Skoro o zaskoczeniach - Miłosz nazywa Warszawę, do której trafia w latach 30., "krajem pierwszej emigracji".

- Bo czuł się obywatelem czy spadkobiercą tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego. Był orędownikiem idei, która chyba zresztą wraz z jego śmiercią odeszła w zapomnienie, czyli przywoływania dziedzictwa Pierwszej Rzeczypospolitej - dziedzictwa państwa tolerancyjnego religijnie, narodowo, w którym ktoś może się określić "gente Lithuanus, natione Polonus". Inaczej mówiąc - pochodzę z Litwy, ale mówię językiem polskim i wiem, że mój król mieszkaw Krakowie. Jednak tak naprawdę jestem "tutejszy". I Miłosz czuł się "tutejszy". Miał poczucie różnicy charakteru, temperamentu pomiędzy nim a Polakiem z Warszawy czy Krakowa.

I dla tego Polaka z Warszawy bądź Krakowa nie był wcale wyrozumiały. W niczym nie ustępował w tym Gombrowiczowi.

- Jego poglądy nieraz przysparzały mu wrogów, jak nikt inny potrafił skonfliktować się z wszystkimi naraz. Miłosz w swoich ocenach polskości, jaką dzisiaj znamy, a którą on nazywał lechickością, w przeciwieństwie do jego ukochanej Polski wileńskiej - przemieszanej, wielokulturowej - bywał bardzo brutalny. Pisał na przykład w jednym z listów "może ja i jestem filozofem, ale nie z wykształcenia, tylko przez swą antypolskość".

- W jego oczach przeciętny Polak był bytem nierefleksyjnym. "Nad naszym krajem - mówi - unosi się z jednej strony duch kawiarnianego stolika, który każe podchodzić lekceważąco do różnych doniosłych zagadnień, a z drugiej prześladuje go nacjonalizm, mesjanizm i opętańczy romantyzm". Co nie zmienia, oczywiście, faktu, że Miłosz zawsze pisał po polsku i traktował ten język jako swoją właściwą ojczyznę. Dla Polaków przemyślenie uwag Miłosza jest na pewno intelektualnym wyzwaniem. Nie po to, by się biczować, ale by sprawdzić, czy w jakichś punktach nie miał racji. Tak czy owak, jak pan widzi, nie był to łatwy człowiek.

Rozmawiał Jarosław Topolewski

TWój STYL 05/2011

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy