Reklama

Warto było dotknąć dna

W jego życiu zdarzały się wzloty i upadki. O balansowaniu nad przepaścią, trudnych związkach i odzyskanej wolności Tomasz Stańko, jeden z najbardziej znanych w świecie polskich jazzmanów, opowiada Annie Jasińskiej.

Przez lata uzależniony od alkoholu i narkotyków. Sam wyszedł z nałogów. Dla siebie i córki, o której mówi: "kobieta mojego życia".

Anna Jasińska: Jest pan legendą światowego jazzu, niczego już pan nie musi udowadniać. Nie ma pan pokusy, żeby przestać grać, odpocząć?

Tomasz Stańko: Wykluczone. Żadna emerytura nie wchodzi w grę. Nie widzę powodu, żeby rozstawać się z muzyką. Ciągle gram, komponuję. Mam już nawet sporo materiału na nową płytę, a teraz wyjeżdżam w trasę koncertową do Stanów. Zostanę tam zresztą jeszcze przez parę miesięcy, żeby pomieszkać sobie w Nowym Jorku. Mam tam mieszkanko.

Reklama

Dlaczego tam? To pana ulubione miasto?

- Kocham duże miasta, a Nowy Jork szczególnie. Dla mnie to współczesne Bizancjum, centrum świata. Jestem fanem sztuk wizualnych, a tam mam kilka kroków do trzech genialnych muzeów. To też idealne miasto dla singli i samotników takich jak ja. Masa knajp, klubów, dużo dobrej muzyki, jest gdzie pójść, posłuchać, co się dzieje w nowojorskim jazzie. Rano wstaję sobie o szóstej, troszkę się porozciągam jogą, potem zmęczę się bieganiem w Central Parku i rozpoczynam dzień.

A jak wygląda pana dzień?

- Luźno, bez specjalnych planów. Czasem skoczę do antykwariatu sprawdzić, czy nie ma jakiejś ciekawej rzeczy. Lubię wynajdywać piękne przedmioty, ostatnio zacząłem zbierać stare kobierce. Mam ich już chyba z piętnaście. Przez dwie, trzy godziny gram na trąbce, a potem czytam albo gdzieś wychodzę. Jestem bywalcem sklepów makrobiotycznych. Tak teraz żyję. Spokojnie.

Brzmi jak opis życia przyzwoitego mieszczanina. Tymczasem w pana biografii "Desperado", która właśnie się ukazała, widzę człowieka żyjącego przez kilkadziesiąt lat na krawędzi samowyniszczenia: alkohol, narkotyki. Pan teraz i tamten człowiek to wciąż ta sama osoba?

- Bez wątpienia. Jestem człowiekiem kontrastów. Zawsze lubiłem skrajne emocje, doświadczenia. Tytuł tej biografii trafnie mnie opisuje. We wszystkim, co robiłem, była nielicząca się z realiami desperacja, pociąg do doznań ekstremalnych. Szukałem w wódce i narkotykach jakiegoś zatracenia. I tak przez lata. Ale teraz zrobiłem zwrot o 180 stopni, wpadłem w inną skrajność i to też daje mi wielki wykop. Mam cholerną satysfakcję, że potrafiłem opanować te wszystkie diabły we mnie. Ciągnie mnie do życia w papuciach.

W książce otwarcie mówi pan o uzależnieniach i to są czasem szokujące wyznania: „Jeszcze na początku lat 90. na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Bristolu była ławeczka, gdzie siedzieli najgorsi narkomani. Chodziłem tam, żeby się dobić”. Dlaczego?

- Bo chwilami nie mogłem znieść rzeczywistości...

Był pan już wtedy cenionym muzykiem, miał pan żonę, kilkuletnią córkę. Było po co żyć.

- To nie jest takie proste. Czasami życie przeraża, nawet jeśli wokół wszystko gra. Nie wiem, dlaczego musiałem zejść na dno dna, ale musiałem. Do czegoś było mi to potrzebne. A po co jakiś święty siedział na słupie przez 40 lat? Każdy na swój sposób szuka jakiegoś oświecenia, wolności. Ja nie umiałem żyć letnio, jestem typem depresyjno- -maniakalnym, musiałem wciąż balansować między trzeźwym życiem a tym na granicy śmierci. Nigdy nie dążyłem do sielanki. Artyści tak mają. A może musiałem opanować jakieś lęki? Może musiałem coś w sobie znieczulić, żeby dziś być tym, kim jestem. W końcu życie jest dosyć straszne i przypadkowe. Jest co znieczulać.

Ale sceny z życia na ciągłym haju, które pan opisuje w książce, też są momentami straszne.

- Ja w ogóle tego tak nie czuję.

Wychodził pan pijany na miasto, w jednej kieszeni butelka wódki, w drugiej jakieś narkotyki, leki, noże, i znikał z domu na dwa, trzy tygodnie. Odwiedzał pan różne menelownie, dilerów, pił z typami spod ciemnej gwiazdy, poznanymi gdzieś w bramie na Pradze. Sam opisuje pan kilka takich sytuacji, gdy nagle otwierał pan oczy w nieznanym miejscu i mówił sobie „nie jest dobrze, lepiej stąd spadać”.

- Zdarzyło się kilka razy... Po prostu chwilami ogarniało mnie szaleństwo. Pamiętam, że w tamtych czasach wiązałem sobie chustkę na głowie jak wiejska baba, wkładałem na to kapelusz, mówiłem „jestem Peruwianka” i tak wychodziłem na miasto. Potrzebne mi było takie przebranie. Znikałem z domu i czasami byłem wtedy nieobliczalny. Raz w takim stanie szedłem Wisłostradą do Remontu (klub jazzowy w Warszawie – red.). Machałem na taksówki, ale żadna się nie zatrzymała. To rzuciłem się między jadące samochody. Mogłem się zabić, ale nawet o tym nie pomyślałem. Zrobił się karambol, straszne zamieszanie, policja... Miałem potem proces – wybronił mnie znajomy adwokat. Ale ja byłem w takim stanie, że się tym wszystkim niespecjalnie przejmowałem.

Po co pan zabierał na miasto te noże?

- Nie miałem w sobie agresji, nie chodziło o to, żeby kogoś atakować czy choćby się bronić. To był czysty odjazd, szaleństwo – tego się nie da przełożyć na racjonalne kategorie. Tak samo jak z tym przebieraniem się. Po prostu chciałem wyglądać jak Peruwianka. Nie wiem, dlaczego to wszystko robiłem, ale wiem, że człowiek twardnieje po takim życiu. Nie tylko ja tak miałem. Wielu, których spotykałem na tej ławce na Krakowskim, też.

Pamięta Pan jeszcze ich twarze?

- Oczywiście. Piękne młode dziewczyny tam przychodziły, nieśmiali chłopcy, nadwrażliwcy. Wielu pewnie już nie ma... Pani powie, że to straszne. A ja to widzę inaczej. Do dziś mam przed oczami gościa, który wchodził do bramy, żeby dać sobie w żyłę, skulony, przestraszony. A po chwili wychodził pewnym krokiem, wyprostowany, wielki – inny człowiek. Nie potrafię ocenić, czy dla niego lepsze byłoby, żeby całe życie chodził stłamszony czy żeby choć parę razy mógł poczuć się kimś. Nawet jeśliby miał przez to żyć krócej. Dla wielu ludzi to będzie kontrowersyjna opinia, ale dla mnie to wcale nie jest takie czarno-białe.

Pana córka Ania była już wtedy na świecie. Dorastała, kiedy pan miał największe odjazdy.

- Starałem się być dobrym ojcem pomimo to. Bardzo ją kochałem.

„Całe mieszkanie pełne było słoiczków ze zmieloną trawą zamoczoną w spirytusie” – to cytat z pana biografii. Ania nie miała wtedy jeszcze trzech lat. Ojciec na haju to specyficzny widok dla dziecka...

- Ja się jej nigdy nie pokazywałem w takim stanie. Jak miałem odjazd, nie wracałem do domu, wynajmowałem pokój w hotelu. Do rodziny przychodziłem, kiedy było już po wszystkim. Miałem takie cykle, że przez dwa, trzy tygodnie piłem, paliłem, a potem przez miesiąc byłem czysty. I wtedy starałem się być z Anią blisko. Brałem wózek i szliśmy na spacer do parku albo bawiliśmy się razem. Później odprowadzałem ją do przedszkola. Jako muzyk dużo byłem w domu.

Nie chciał pan zerwać z uzależnieniami, gdy urodziła się córka?

- Wtedy nie miałem takiej woli. Dopiero w 1992 zacząłem wszystko odrzucać. Najpierw silniejsze środki, potem alkohol. Ania miała już 14 lat, kiedy poczułem, że staję się niewolnikiem tych substancji, wpadam w lepką czarną dziurę, w której przestaję mieć kontrolę nad samym sobą. Nie chciałem, żeby moja córka miała ojca, który będzie niezdolnym do niczego wrakiem.

Podobno wyszedł pan z nałogów bez odwyku, farmakologii. Niektórzy uważają, że przy pewnym stopniu uzależnienia, a pan był bardzo "zaawansowany", to niemożliwe.

- Wszystko jest możliwe, choć może nie wpisywać się w normę. Miałem kontakt z terapeutą, ale przede wszystkim to była moja indywidualna walka o siebie. Różne etapy przechodziłem. Najpierw starałem się nie brać niczego z rana, zacząć dzień "na czysto". Budziłem się i jeśli miałem jakiś towar, wyrzucałem go przez okno. Dilerzy mówią, że narkoman nigdy nie wyrzuci. A ja to robiłem. Oczywiście, były różne chwile, czasami wychodzenie z nałogu graniczyło z obłędem. Wyobrażałem sobie moje uzależniania jako diabła fizycznie obecnego obok mnie. Chwytałem go rękami za rogi i walczyliśmy. Czułem w takich chwilach straszną agresję, nienawiść nie do opisania. To trudno zrozumieć komuś, kto nie miał podobnego doświadczenia, ale ja bardzo realnie czułem, jak wyrywam mu rogi, łamię kości. To mi dodawało siły. Na pewno wiele razy, w tych najtrudniejszych chwilach, myślałem o córce. Ale przede wszystkim zrobiłem to dla siebie.

Wyznał pan kiedyś, że pomimo wielkiej miłości do Ani nie umiał pan być czułym ojcem, takim, co przytula, głaszcze po głowie.

- Nikt mnie tego nie nauczył. Miałem kochających rodziców, ale nie byli czułostkowi. Pamiętam, że ojciec godzinami przesiadywał w swoim gabinecie, bo potrzebował być sam, i wtedy mu się nie przeszkadzało. Co tam robił? Nie wiem. Myślę, że potrzebował samotności, dystansu do innych, nawet bliskich. Jakiejś osobności. Ja też tak mam.

A jaką kobietą była pana matka?

- Energiczna, konkretna, ekspansywna. To ona zadecydowała, że przenieśliśmy się z rodzinnego Rzeszowa do Krakowa.

Co robili rodzice?

- Ojciec był sędzią, ale i muzykiem. Grał na skrzypcach z profesjonalnymi muzykami. Mama z wykształcenia była nauczycielką, ale prowadziła bibliotekę w szkole muzycznej. Rodzice zadecydowali, że mnie tam zapiszą, i ta decyzja zdeterminowała całą moją przyszłość.

Dlaczego pan wybrał właśnie trąbkę?

- Najpierw uczyłem się grać na pianinie, potem były skrzypce. Trąbkę wybrałem jako siedemnastolatek. To miało związek z harcerstwem. Drużynowy uznał, że skoro uczę się muzyki, to będę trąbił sygnał na różnych zbiórkach, apelach.

A skąd w pana życiu jazz?

- Jako nastolatek poszedłem na koncert Dave'a Brubecka (legendarny amerykański pianista jazzowy - red.). Przełomowy moment. Po tym koncercie polski jazz nabrał rozpędu. Mnie też ten wieczór zmienił wszystko w głowie. To był powiew wolności, anarchii, innego świata. Wtedy postanowiłem, że chcę grać jazz na trąbce. Pierwszą kupili mi rodzice. Przywiózł mi ją wujek z Londynu. To był instrument jakiegoś znanego angielskiego trębacza. Mam ją do dziś, choć aż tak bardzo nie otaczam kultem moich trąbek. Jak pani widzi, jedna leży na biurku, druga na półce.

Ile miał pan lat, gdy grał pan pierwszy koncert z Komedą?

- Dwadzieścia. To było w 1962 roku. Mój pierwszy ważny koncert. Nobilitacja, bo bardzo ceniłem Komedę, ale też coś więcej - to było jak magiczne dotknięcie. Polecił mnie syn Stefana Kisielewskiego, mój kolega i też muzyk.

Jazz w Polsce był wtedy kultową muzyką - rock and roll tamtych czasów. Wokół pana pojawiło się mnóstwo kobiet...

- Tak, ale ja nie byłem kobieciarzem. Kobiety mnie onieśmielały. To raczej one zwracały na mnie uwagę. Nie umiałem podrywać.

Jak na nieśmiałego faceta żył pan bardzo kolorowo. Z krakowskiego Hotelu Europejskiego wyrzucili pana, bo kobieta, która z panem była, wyszła nago do kiosku po zapałki.

- Pamiętam. Piękna tancerka, byliśmy wtedy razem. Tak, ona lubiła skandale. A wtedy, jeszcze zanim nas wyrzucili, to do pokoju przyszło ZOMO... Ktoś pewnie zadzwonił po milicję.

Nie bał się pan, że pana zaaresztują?

- Nie, cała sytuacja zdecydowanie mnie rozbawiła. Nigdy zresztą nie trafiłem do aresztu. Raz tylko zaliczyłem izbę wytrzeźwień.

W biografii mówi pan o swoich kobietach: "zwykle to silne suki były, bo nie lubię słabych".

- Prawda. Może dlatego dziś wolę być sam, bo w każdym związku powinien być szef. A ja sam jestem despotą, więc wiążąc się z silnymi kobietami, zawsze wchodziłem w konflikt, kto będzie liderem. Pewnie dlatego rozstawałem się ze wszystkimi, również z żoną. Teraz jestem singlem.

Jest w panu pragnienie, żeby pojawił się jeszcze w pana życiu związek, który przetrwa?

- Nie mam takich pragnień, ale w życiu wszystko się może zdarzyć. Są ludzie, którzy przekraczają siebie. Ostatnio czytałem o pewnej parze. Oboje chorzy na stwardnienie rozsiane, w strasznym stanie - nie mogli się już prawie ruszać, a pokochali się tak, że ona się rozwiodła i tuż przed śmiercią wzięli ślub. Spotkali czystą, piękną miłość i zrobili coś, czego się po sobie nie spodziewali. Nie wiem, może ja też taką spotkam?

Dla pana najważniejsza jest muzyka?

- Dla mnie najważniejsze jest życie. Dlatego nawet gdybym mógł, niczego bym ze swojej biografii nie wymazał. Liczy się i to, że piłem z menelami, i to, że grałem koncerty na całym świecie.

Pana biografia to rzeczywiście kawał historii polskiego i światowego jazzu. Mało kto pamięta jednak, że zdarzały się też panu bardzo nietypowe koncerty. Mam na myśli takie zdarzenia, jak występ w hali fabrycznej dla robotników.

- Na początku lat 70. miałem takie hipisowskie zapędy i ze znajomymi zrobiliśmy kilka podobnych projektów. Graliśmy np. w fabryce podkładów betonowych w Chodzieży jazzowe improwizacje w przerwach, gdy wyłączano maszyny. Wykorzystywaliśmy fabryczne hałasy jako element koncertu. Byłem ciekaw, czy tym nieprzywykłym do nowoczesnej muzyki robotnikom to się spodoba. I bardzo im się podobało. Okazało się, że jeśli gra się dla nich z sercem, słuchają. Grywałem też gdzieś w górach, w różnych dziwnych miejscach, ale dla mnie to były bardziej eksperymenty socjologiczne niż prawdziwe koncerty. Takie ekscentryczne pomysły.

Pan chyba lubi to, co ekscentryczne? Kiedyś kazał pan sobie wstawić garnitur złotych zębów. Pociągał pan taki styl, czy to była prowokacja?

- Na początku chodziło mi o to, żeby ratować swoje zęby. Po matce miałem bardzo silne genetyczne predyspozycje do paradontozy. Wymyśliłem sobie, że takie złote nakładki na zęby będą dobrą ochroną. Okazało się, że zrobiłem najgorszą rzecz, jaką można było zrobić. Ale ciekawe były efekty uboczne... Wyglądałem jak Cygan i nawet mi się to podobało. Zwłaszcza gdy się okazało, że u Cyganów takie zęby może sobie wstawić tylko ich król. Cyganki, których wtedy zawsze było pełno pod hotelami, mdlały na mój widok. Innych zaczepiały, mnie nie, tylko przyglądały mi się onieśmielone. A potem nagle straciłem wszystkie zęby - w tym samym roku, a nawet miesiącu co matka. Genetyka tak nas determinuje!

Dla trębacza zęby to szczególnie ważna rzecz. Jak pan radził sobie z graniem?

- Na początku w ogóle nie umiałem. Musiałem się uczyć grać od początku. Ćwiczyłem wtedy po 20 godzin dziennie. Straszna determinacja. Dla muzyka taka sytuacja to tragedia, ale mnie różne zagrożenia zawsze dodawały siły. Przekonywałem się wtedy, ile naprawdę mogę. Po dwóch miesiącach już nagrałem muzykę do filmu Louisa Male'a Skaza. I wtedy zrozumiałem też, że muzyk przede wszystkim gra głową. Z całą resztą zawsze jakoś można sobie poradzić.

Ma pan opinię dandysa. Podobno buty i garnitury ma pan szyte na miarę. Znany jest pan też z zamiłowania do kapeluszy.

- Marynarki rzeczywiście zamawiam w Krakowie, w sławnej pracowni Jerzego Turbasy. Ale z butami już sobie dałem spokój. Kupuję dobre firmowe. A poza tym teraz podobają mi się raczej takie "trampkowate". Są szaleńcy, którzy je kolekcjonują, mają po kilkaset par! Ja mam kilka. Moja córka też.

Ma pan bliski kontakt z córką?

- Bardzo, jak nigdy dotąd, bo zdarzały nam się w przeszłości trudne okresy. Ale dziś coraz częściej wydaje mi się, że stajemy się do siebie podobni. Ania to najważniejsza dla mnie kobieta i będzie nią do końca życia. Jest też moim menedżerem. Potrafi twardo negocjować kontrakty - czasem widzę zaskoczenie na twarzach ludzi z wytwórni, bo ona jest wrażliwą, delikatną osobą. Ale umie też być bardzo stanowcza, silna, i to mi się podoba.

Daje pan córce rady, jak żyć?

- Ona nie chce moich rad. Sama szuka odpowiedzi dla siebie.

Słuchacie podobnej muzyki, podrzucacie sobie książki?

- Tak, często. I to ona podrzuca mi teraz ciekawe rzeczy. Książkami też się czasem wymieniamy, choć ja mam bardzo specjalny gust. Uważam, że literatura jest dziś dużo mniej interesująca niż książki popularnonaukowe. Czytuję traktaty kosmologiczne, z których nic nie rozumiem, bo to wyższa fizyka, ale nie przeszkadza mi to. Traktuję je jak powieści. Zakrzywione przestrzenie, teoria strun albo wielości wszechświatów... Nie jestem fizykiem, więc nie muszę wszystkiego pojmować. Odczytuję to na swój sposób - poprzez wrażliwość i wyobraźnię. Mogę po takiej lekturze siąść i zagrać to, co przeczytałem. Takie rzeczy inspirują mnie czasem do komponowania.

Co pan myślał, kiedy prezydent Kwaśniewski wręczał panu Order Odrodzenia Polski?

- Powiem pani szczerze, pomyślałem, że na całej sali najfajniejsze buty to mam ja i Robert Korzeniowski, który stał tam obok mnie. Może nietypowa obserwacja, ale czułem się na tej uroczystości dość dziwnie i z tego zamieszania patrzyłem ciągle w dół. A potem poczułem, że chyba jestem już bardzo stary, skoro zdarzają mi się podobne sytuacje. Ale order przechowuję, leży w jednej z szuflad z innymi wyróżnieniami.

Kiedy czuł się pan ostatnio dumny z siebie?

- Gdy napełniłem kilka naprawdę dużych sal: tysiąc dwieście osób przyszło na mój koncert w Queen Elizabeth Hall w Londynie, tysiąc osiemset do Barbican Centre. Czasem myślę, że gdyby w tej mojej układance zabrakło jakiegoś elementu, nie byłoby tego wszystkiego, co jest teraz. Warto więc było dotknąć parę razy dna, żeby mieć dzisiaj tak wspaniały trzeźwy czas. Ale to nie jest jakaś uniwersalna prawda, tylko moja własna.

Anna Jasińska

Twój Styl, nr 6/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama