Reklama

W imię ojca...

Był sławny i bogaty. Niepodważalny autorytet. Gardził takimi mięczakami jak ja. Już wtedy życie z jego nazwiskiem nie było dla mnie łatwe. Teraz, gdy ojciec trafił do więzienia, muszę zmierzyć się z prawdą o człowieku, który ukształtował moje życie.

Kiedy w brukowcach czytam o kolejnych aferach, wiecie o czym myślę? Czy człowiek na zdjęciu złapany w upokarzającej sytuacji albo prowadzony przez policję ma dzieci? I czy są na tyle duże, by rozumieć, co się dzieje? Czy odczuwają wtedy wstyd tak palący, że jedyne, o czym marzą, to zapaść się pod ziemię, zniknąć, rozpłynąć gdzieś w powietrzu? Współczuję im. Nieważne, czy ich ojciec jest mordercą, czy brał łapówki. Wiem, przez co będą musiały przejść. Zdjęcia, nagłówki - to przecież dopiero początek...

Kilka lat temu to ja otworzyłem gazetę i patrzyłem na zdjęcie własnego ojca. Pierwsza myśl: "Nie jest do siebie podobny". Bo ciągle pamiętałem, jak wyglądał w rodzinnych albumach. Uśmiechnięty z jasnym wzrokiem. Niby gdzieś zapatrzony, ale do obiektywu ustawiony prawym, lepszym profilem. Na tamtej fotce wyglądał inaczej. Jakby ktoś obrał go z łupinki i pokazał światu, jaki jest bezbronny i słaby. Wydawało mi się, że był nagi, choć miał na sobie czarny T-shirt. Lubił w nim spać. Policja wyprowadziła go z domu nad ranem, akurat to miał pod ręką. Matka zadzwoniła do nas o siódmej. Jeszcze się trzymała, jeszcze była spokojna, ale czułem, że kiedy proszki przestaną działać, skończy się histerią.

Reklama

Ludzie myślą, że rodzina o wszystkim wie, że to niemożliwe, by nie wiedziała. A jednak... O ukradzionych pieniądzach, oszustwach, kłamstwach, jego podwójnym życiu nie wiedziałem nic, możecie mi wierzyć lub nie. Od lat nie mieszkaliśmy razem. Zresztą nie byłem z ojcem blisko. Nie spełniłem jego i matki oczekiwań. Dorota była pierwszą osobą, która zaakceptowała mnie w stu procentach. Niezależna i mądra. Romantyczka z nieśmiałym uśmiechem i żelazną wolą. Nie jest piękna, ale ma w sobie coś, co sprawia, że mężczyźni do niej lgną. Trochę się dziwię, czemu wciąż jest ze mną. Była moim jedynym wyborem, który pochwalili rodzice.

Nic dziwnego, Dorotę lubią wszyscy. A ja? Po ojcu odziedziczyłem dobry wygląd i łatwość nawiązywania kontaktów. To pomagało, ale tylko na początku. Wiecie, zawsze przychodzi moment, kiedy znajomość przeskakuje na wyższy poziom. Tylko że na tym kolejnym etapie nie miałem już niczego do zaproponowania. Panicznie bałem się, że inni odkryją, jaki jestem w gruncie rzeczy nieciekawy, zalękniony. - Strach śmierdzi - mawiał ojciec, wzór wszelakich cnót, niedościgniony idol z dzieciństwa. - Czuję czasem od ludzi ten zapach, synu.

Tamtego poranka, w dniu jego aresztowania, zobaczyłem strach w jego oczach. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że on, dumny człowiek sukcesu, tego nie wytrzyma, że coś sobie zrobi. Pomyliłem się. Przez cały proces był spolegliwy i uległy. Uśmiechał się z pokorą do sędziów, machał ręką do świadków, jakby spotkali się na spacerze, gorączkowo tłumaczył. Z tego powodu czułem niesmak, czasem większy od wstydu za jego czyny.

Do tej pory to przed nim płaszczyli się inni, to o jego względy zabiegali. To on miał władzę i pociągał za sznurki. W dzieciństwie z dumą przedstawiałem się jego nazwiskiem. - Czy jesteś synem X? - pytali z szacunkiem ci lepiej zorientowani, a ja uśmiechałem się z fałszywym zażenowaniem. - Tak ale to nie moja zasługa - próbowałem dowcipkować. Byłem mile widziany w każdym towarzystwie. Pieniądze ojca otwierały wiele drzwi. Mógł dać pracę w jednej ze swoich firm, zadzwonić do kogo trzeba.

Zanim afera wybuchła na dobre, przez chwilę łudziłem się, że to nieprawda. Kłamliwe oskarżenia konkurentów, zawiść, zwykła pomyłka. Faktów, o których czytałem w akcie oskarżenia, w żaden sposób nie umiałem dopasować do naszego życia. To przecież ojciec w dzieciństwie kazał mi odnieść do sklepu zabawkę, którą po prostu zabrałem z półki. To on wygłaszał pogadanki o uczciwości, kiedy zatajałem złe oceny w szkole. Matce robił wyrzuty o niewinne kłamstewka, w wywiadach słowa "odwaga", "prawda" odmieniał przez wszystkie przypadki. Na spotkaniu w moim liceum opowiadał, jakie to ważne nie zatracić ideałów i marzeń. Był znakomitym mówcą, potrafił wzruszać do łez.

Wierzyłem mu i ufałem, chociaż w domu widziałem innego człowieka. Zamkniętego w sobie, nieobecnego duchem, zajętego interesami, z nieodłącznym telefonem przy uchu. W szkole zaprzyjaźniłem się z synem znanego satyryka, bo jako jedyny rozumiałem, że ten wesołek może w domowym zaciszu być żałosnym typem terroryzującym rodzinę. Ale w najgorszych snach nie podejrzewałem, że mój ojciec całe swoje życie zbuduje na kłamstwie. W co naprawdę wierzył? Czy uczył mnie uczciwości, bo w głębi ducha za nią tęsknił? Czy wolał się kryć nawet przed własnym synem? Nigdy mi się nie zwierzał, a ja do dziś nie zadałem mu tego pytania.

Na początku najbardziej dotkliwe są reakcje otoczenia. Wokoło robi się pusto, znajomi przestają dzwonić. Kiedy ich spotkasz, całkiem przypadkiem oczywiście, są albo przesadnie serdeczni, albo zimni jak lód. Ale w jednym i drugim przypadku nie patrzą w oczy i czym prędzej się żegnają. Nie przekonywałem nikogo, że o niczym nie miałem pojęcia. To byłoby trochę jak zdrada, zresztą, kto by uwierzył?

Czy dzięki ojcu nie miałem wygodnego życia? Czy nie dostaliśmy w prezencie ślubnym mieszkania? Czy nie podarował Dorocie samochodu? Tylko mój przyjaciel, syn satyryka, zadzwonił raz, deklarując wsparcie. Dowiedziałem się potem, że nie był wcale tak lojalny, jak zapewniał. Ale machnąłem ręką. Nie miałem pewności, czy sam postąpiłbym inaczej. Najbardziej bolało mnie, że kancelaria Doroty zaczęła tracić klientów. Mało kto przyznawał otwarcie, z jakiego powodu. Choć zrozumiałe, że synowa aferzysty jako prawnik traci wiarygodność. W ciągu pół roku było po biznesie. Nie usłyszałem od żony słowa skargi. Już pierwszego dnia zapewniła mnie, że przejdziemy przez to razem i będziemy się wspierać. Jak zwykle dotrzymała słowa.

Zastanawialiśmy się, czy nie wyjechać za granicę, może nawet zmienić nazwisko. Nazwisko, które nosi moja dziesięcioletnia córka, a które zawsze będzie kojarzyło się ze skandalem. Nina ze szkoły wracała z płaczem. Nie tylko dzieci potrafią być okrutne. Dorośli też. Łudziłem się, że sytuacje, w których na drzwiach szafki przykleja się kompromitujące zdjęcia z gazet i podsyła obrzydliwe anonimy to obrazki z amerykańskich filmów o złej młodzieży. A to działo się w dobrej warszawskiej szkole społecznej. Gdy Dorota poszła do wychowawczyni Niny usłyszała, że dzieci mają wrodzone poczucie sprawiedliwości i trudno się dziwić, że tak właśnie reagują.

Dziękowaliśmy Bogu, że chociaż na ulicach jesteśmy nierozpoznawalni. Wystarczyło, że w sądzie ktoś splunął na mój widok, ktoś inny obrzucił nas wyzwiskami. Ale najczęściej spotykaliśmy się z obojętnością. Rozmowy milkły, gdy wchodziliśmy do sali, ludzie odwracali się do nas plecami. Postanowiliśmy wynająć psychologa, by pomógł Ninie i nam uporać się z tą sytuacją. Skończyło się na dwóch spotkaniach, bez efektów.

Gdybym teraz miał wrócić do terapeutki, zamiast o sobie wolałbym porozmawiać o ojcu. On wydaje mi się najważniejszym problemem. Tak naprawdę wciąż go nie rozumiem. W sądzie mówił o presji, strachu przed porażką, naiwności, która sprawiła, że zabrnął za daleko. Ale to mi się jakoś nie zgadza. Nie postrzegałem go nigdy jako człowieka w pułapce. Nie pamiętam jego lęku, wątpliwości. Dobrze się czuł w roli autorytetu. Nie znosił moich wahań. Sprawiał, że w chwilach słabości czułem się jak ostatni dupek. Usiłuję przypomnieć sobie jakieś pęknięcie w tym wizerunku, jakąś rysę. Bezskutecznie. Lubił podkreślać, że jesteśmy ulepieni z innej gliny. Teraz to brzmi jak komplement, tak przynajmniej twierdzi Dorota.

Wciąż zadaję sobie pytanie: kim jest mój ojciec? Cynikiem o podwójnej moralności? Człowiekiem bez skrupułów i wyrzutów sumienia? A może wprost przeciwnie, samotnikiem, który chciał chronić najbliższych przed skutkami swoich błędów? Przecież zdarzały się nam fajne chwile. Wyjazdy na narty, gdy potrafiliśmy przegadać całe wieczory. Dzień, w którym urodziła się Nina, a on wykupił dla Doroty kilka kwiaciarni. Konferencje, kiedy schodził z mównicy i mrugał do mnie okiem. Czasem czuję wyrzuty sumienia, że nie starałem się poznać go lepiej. Ale nie miałem wrażenia, że tego pragnie.

W sądzie widziałem złamanego człowieka, opowiadającego o swojej przegranej, o życiowych błędach. Na widzeniu wychudzony i z lękiem w oczach mówił, jak bardzo boi się ewentualnego wyjścia z więzienia. A jeszcze dwa dni przed aresztowaniem graliśmy razem w tenisa. Po korcie poruszał się lekko i zwinnie, przegrałem z nim. Jak zwykle. I jeszcze jedno. Może najważniejsze. Całe swoje dorosłe życie zbudowałem w opozycji do niego. Był dla mnie punktem odniesienia, kimś, do kogo się zbliżałem, by za chwilę uciekać. Skoro nie wiem, kim jest mój ojciec, skąd mam wiedzieć, kim jestem ja?

Maria Barcz

PANI, nr 4/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy