Reklama

Violetta Villas. Prawdziwa historia

Jedna z największych i najbardziej ekscentrycznych gwiazd polskiej estrady. Obdarzona niesamowitym czterooktawowym głosem, już za życia otoczona legendą, którą w znacznej mierze sama tworzyła. Iza Michalewicz i Jerzy Danilewicz w książce „Villas” przedstawiają blaski, ale też cienie jej kariery: przerażającą samotność, uzależnienie, współpracę z SB i kłopoty psychiczne. W najnowszym wydaniu odkrywają także tajemnicę jej śmierci.

Izabela Grelowska, Styl.pl: Violetta Villas do tego stopnia budowała swoją legendę, że zmistyfikowała niemal wszystkie informacje o sobie. Jak się pisze biografię takiej osoby?

Iza Michalewicz: - Było to ekscytujące, a zarazem trudne. Musieliśmy zweryfikować ogromną ilość informacji i stopniowo zdzieraliśmy kolejne maski, by przekonać się, że prawdziwa historia Violetty jest o wiele ciekawsza niż ta, którą ona sobie wymyśliła.

Już na początku jej kariery pojawia się paradoks. Cztery oktawy - niesamowity głos, talent, o którym wiedziano. A mimo to na festiwalach śpiewa banalne piosenki, nie odnosząc szczególnych sukcesów.

Reklama

- Violetta, jako wokalistka, nie trafiła na swojego autora tekstów i na swojego kompozytora. Nie spotkała nikogo, kto byłby w stanie wydobyć jej talent, tworząc odpowiednie piosenki, a sama miała raczej kiepski gust. Pochodziła z Lewina Kłodzkiego, maleńkiego miasteczka, z prostej rodziny. Ojciec był górnikiem, później milicjantem. Grywał na skrzypcach w kapeli wiejskiej. Matka była bufetową. To byli ludzie o prostych gustach.

- Violetta śpiewała to, co jej się wtedy podobało. Niewiele z jej piosenek przeszło do historii. Zapamiętane zostały "List do matki", "Oczy czornyje", "Nie ma miłości bez zazdrości", "Tylko tobie", "Mechaniczna lalka" czy "Melancholie". Słowa do tej ostatniej napisała Agnieszka Osiecka, a muzykę Wojciech Kilar. Ta piosenka, wyczarowana przez wybitnych twórców, nadal robi wrażenie, ale takich utworów jest w jej repertuarze jak na lekarstwo.

Po tych nie do końca udanych początkach wyjechała do Stanów. Mówiło się o wielkiej karierze, jaką tam zrobiła, ale z państwa opisu wyłania się raczej smutny obraz.

- Violetta Villas zrobiła w Stanach naprawdę wielką karierę. Dawała koncerty w kasynie w Las Vegas, na ogromnej scenie mieszczącej stuosobowy męski balet, na którą wjeżdżała żółtym jaguarem. Nie ma w Polsce drugiego artysty, który by tego dokonał. Pokazywała to, co kochali Amerykanie. Wielkie rewie, niekończące się muzyczne spektakle, które goście kasyna oglądali, siedząc przy stolikach i racząc się szampanem - miała dwa takie występy w ciągu wieczora. Do tego wiele godzin prób i przygotowań.

- Kończyła późno w nocy, czasem nad ranem. Kiedy pojawiły się niedobory snu, ratowała się lekami nasennymi. Wiemy o tym z pięknie napisanych listów, które wysyłała do Janusza Ekierta, swojej największej miłości. To przejmujący obraz ludzkiej samotności. Bije z nich rozpacz, wyobcowanie, tęsknota za krajem i za ukochanym. Dopiero co się przecież poznali. Zwierzała mu się ze wszystkiego. Pisała, że jest zmuszana do brania różnych środków, które pozwolą jej wytrzymać na scenie więcej godzin. Janusz Ekiert prosił by temu nie ulegała, ale ona niestety się poddała.

Artyści, którzy pracują w takim tempie, zazwyczaj muszą sięgać po jakiś doping.

- To prawda. Dzisiaj świat się zmienił i pojawiły się różne techniki, dzięki którym mogą sobie radzić z obciążeniem, napięciem i stresem. Są terapeuci, medytacja, joga. Wtedy było inaczej, a ona przyjechała zza żelaznej kurtyny, z małego miasteczka. Dla Violetty nawet Warszawa była wielkim światem. A takiego otoczenia, w jakim się znalazła w Vegas, w Polsce nie znał niemal nikt.

Została tam wyciśnięta jak cytryna?

- Tak, a konsekwencje tego ciągnęły się latami. Również związane z tym, że robiła zagraniczną karierę w czasach PRL-u, kiedy wyjazdy artystów były mocno ograniczone. Sterowała nimi Estrada Polska, w której siedziała ubecja. Za każdym ktoś chodził. Violetta dostała w końcu obsesji. Uważała, że prześladuje ją SB.

Bo jej pierwsze wyjazdy wiązały się z nawiązaniem współpracy...

- Podpisała zobowiązanie do współpracy z SB i wykiwała ich w takim stylu, w jakim żyła. Zależało jej przede wszystkim na karierze, i chciała mieć paszport wielokrotnego przekraczania granicy. Dlatego ta współpraca była warunkiem wyjazdu. Później próbowała to zakłamać na różne sposoby. "Chcieli ze mnie zrobić Matę Hari" - opowiadała w wywiadach. Oczywiście nie nadawała się na żadną Matę Hari. Zwyczajnie nie umiała współpracować z SB. Opowiadała im różne rzeczy, które nie były dla nich interesujące i z czasem z niej zrezygnowali.

Czytając ten rozdział, zastanawiałam się czy była tak naiwna czy tak wyrachowana.

- Była w tym naiwność. Zamęczała SB swoimi sprawami, aż mieli jej po prostu dość. Zależało jej na śpiewaniu, więc chciała wykorzystać SB do swoich celów. Miała pretensje, że nie umożliwiają jej kariery w Polsce. To było bardzo naiwne, więc trudno mówić o wyrachowaniu. Z drugiej strony nie była głupia. Miała intuicję. I choć żyła w swego rodzaju bańce, doskonale wiedziała, czym to pachnie. A kiedy zorientowała się, że to nie przelewki, potrafiła wyprowadzić SB w pole i opowiadać im bzdury.

Ze Stanów wróciła opierzona i pewna siebie, ale jej kariera nie ruszyła z kopyta. Amerykański wizerunek raczej jej zaszkodził?

- Amerykanie stworzyli ją na własne potrzeby, a efekt nie przystawał do ówczesnych gustów polskiej publiczności, a przede wszystkim do gustów krytyków. Dzisiaj to publika decyduje, ile płyt czy książek sprzeda twórca. Wtedy to krytycy stwarzali publiczność. A ci nie znosili Villas, bo uważali, że jest kiczowata i ma fatalny repertuar. Nikt nigdy nie odmawiał jej talentu. Jednak ze swoim fenomenalnym głosem nie odnalazła się na polskiej scenie. Usiłowała wciąż być sobą - taką, jaką stworzyli ją Amerykanie. Z burzą włosów, powiększonymi piersiami, zoperowanym nosem. Nie było w tamtych czasach gwiazdy, która zmieniałaby swoją urodę tak świadomie, jak to robiła Violetta. Tego krytycy też nie cierpieli. W ich gusta trafiała Demarczyk, bo oczekiwano, że sztuka będzie zanurzona w walce z systemem. A Violetta system miała w dupie.

Ale publiczność ją kochała.

- Tak. Blokada szła z góry. Nie było zbyt wielu chętnych do współpracy z Violettą. Również dlatego, że była bardzo trudnym człowiekiem. W ciągu całej kariery sama "strzelała sobie w kolano". Spóźniała się na koncerty nawet po dwie godziny. Kochają to zaczekają - mówiła. Kilka razy z rzędu potrafiła nie pojawić się na umówione nagrania.

Chyba tylko najbardziej zdeterminowani współpracowali z nią na dłuższą metę?

- Tak. Do tego była perfekcjonistką, nie znosiła partactwa. Miała świetny słuch, była muzycznie niezwykle uzdolniona, choć śpiewała kiczowate piosenki. Gdyby poszła w kierunku operetki, mogłaby mieć dokonania. Ale ona chciała śpiewać dla zwyczajnych ludzi, a nie bywalców oper, i ci ludzie ją kochali.

Z wielu rozmów wynika, że Violetta Villas była nieznośna. Inni, jak córka fryzjera robiącego dla artystki treski, wspominają ją bardzo ciepło, jako osobę swojską, otwartą, bezpośrednią.

- Taka była w kontaktach ze zwykłymi ludźmi, kiedy nie wyczuwała, że ktoś chce wykorzystać ją i jej talent. Jeśli widziała, że ktoś ją kocha bezinteresownie i daje jej swoje towarzystwo, nie oczekując niczego w zamian, potrafiła być wspaniałomyślna. W stosunku do całego środowiska muzycznego była niesłychanie nieufna.

Jej obawy, że zostanie wykorzystana nie były zupełnie bezpodstawne. Widać to na przykładzie małżeństwa z Tedem Kowalczykiem.

- Kowalczyk chciał, żeby śpiewała w jego restauracji i przyciągała tłumy gości, którzy zostawiliby miliony dolarów. Ale jej rozczarowania osobiste też miały swoje przyczyny. Miała złamane serce po tym jak Janusz Ekiert ożenił się z inną, bo z nią po prostu nie wytrzymał. Był w niej ogromnie zakochany. Na początku zachwycała go uroda i pewna dwoistość natury Violetty, ale później go to przerosło. Mówiła mu: "Weź sobie śledzie z lodówki", a sama szykowała się pięć godzin, podczas gdy on czekał. Nie każdy mężczyzna to wytrzyma. Z artystami wielkiego kalibru, obdarzonymi geniuszem, bardzo trudno jest stworzyć dom. A ona była obdarzona geniuszem.

Ceną jest samotność.

- To samotność, jakiej często doświadczają ludzie popularni. Po koncercie rozdają setki autografów, a potem wracają do domu, emocje opadają i zostają sami z własnymi myślami. Dobrze, jeśli mają rodzinę, albo kogoś ukochanego, do kogo zawsze wracają, ale Violetta nie poradziła sobie w sprawach osobistych. Na początku kariery zostawiła syna swoim rodzicom i wyjechała do Szczecina. Chciała śpiewać i to było najważniejsze. Później okazało się, że warto jest kogoś kochać. W tej sferze jej się nie powiodło i od lat 80. najbliższą osobą, która była na każde jej skinienie, stała się Elżbieta Budzyńska. Ona tę Budzyńską kochała jak córkę, i nienawidziła. Potrzebowała jej i wyganiała ją. Gdyby stworzyła rodzinę lub związek oparty na partnerstwie, byłoby zupełnie inaczej.

W jaki sposób Budzyńska pojawiła się w jej życiu?

- W latach 80. Witold Filler stworzył dla Violetty serię spektakli w teatrze Syrena. To był sukces i po przedstawieniach na artystkę czekały tłumy fanów. Wśród nich Elżbieta Budzyńska. Violetcie w tym czasie trochę uderzyła woda sodowa go głowy, zaczęła ustawiać cały teatr pod siebie. Uważała się za jedyną i niepowtarzalną, a wszyscy mieli jej służyć. Jeśli ktoś się na to nie godził, traciła nim zainteresowanie i zaczynała być niemiła. A Elżbieta Budzyńska jej służyła. Była na każde skinienie. Powiedziała Violetcie, że jest bezdomna i artystka ją przygarnęła.

Sporo jest opinii, że Elżbieta Budzyńska "zawładnęła" Violettą Villas. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że ktoś był w stanie mieć wpływ na artystkę o tak silnej osobowości.

- Elżbieta Budzyńska ją po prostu kochała i jeśli ktoś był "ubezwłasnowolniony" w tym układzie, to właśnie ona. Była jak służąca od wszystkiego. Dzisiaj taką rolę często pełni menedżer wielkiej gwiazdy, tyle że Elka się na menedżera zupełnie nie nadawała, bo była prostą kobietą, do tego alkoholiczką.

Wydaje się, że momentem, który mógł coś zmienić, był krótki pobyt Villas w szpitalu psychiatrycznym. Gdyby wtedy udzielono jej jakiejś sensownej pomocy, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej.

- Trafiła tam w bardzo ciężkim stanie i wyszła ze szpitala na własne życzenie, jak trochę doszła do siebie. To Violetta była osobą, która w życiu rozdawała karty. Nikt nie mógł jej niczego narzucić, nie pozwalała na to. Taką miała osobowość.

To wydanie książki poszerzyli państwo o dodatkowe rozdziały. Co w nich znajdziemy?

- Violetta Villas zmarła w 2011 roku, niedługo po ukazaniu się książki. Jej śmierć bardzo nas poruszyła. Doniesienia medialne były wstrząsające. Pisano, że miała połamane żebra, siniaki i była skrajnie zaniedbana. Wynikało z tego, że została zamordowana przez swoją opiekunkę. Syn również wystosował dość poważne oskarżenia. Napisaliśmy dwa dodatkowe rozdziały o tym, co tak naprawdę wydarzyło się w jej domu. Okazało się, że prawda jest bardziej prozaiczna, czym sami byliśmy po prostu zdumieni.

 


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy