Reklama

Tylko ty i mama

Na wielką miłość będę czekać nawet do sześćdziesiątki, ale na dziecko nie mogę, myślały. Czy przez to, że mężczyźni mnie zawiedli, mam pozbawić się szansy na macierzyństwo? - pytały siebie. Patrycja zdecydowała się na dziecko z mężczyzną, którego nie kochała. Dorota postanowiła skorzystać z banku nasienia. Samotnymi matkami zostały z wyboru.

Patrycja: Dlaczego postanowiłam zostać sama z dzieckiem? Pierwszy dzień w domu z niemowlakiem pamiętam dokładnie. Córka strasznie płacze, a jej ojciec komenderuje: "Nakarm ją". "Jadła kwadrans temu", odpowiadam. "Nakarm znowu. To nie do wytrzymania. Tak darły się gibony, które widziałem w dżungli na Sumatrze". Cała się trzęsę.

Czuję ogromną odpowiedzialność i niemoc. Próbuję przypomnieć sobie, co na temat płaczu pisała Tracy Hogg w "Języku niemowląt". Anastazja ryczy, bo jest zmęczona? Przestraszona? A może to kolka? Kładę ją na sofie i masuję brzuszek, nie jest lepiej, w końcu i mnie lecą łzy. Marcin to widzi i mówi: "Muszę kupić kurtkę, jadę do sklepu".

Reklama

Gdy zamyka za sobą drzwi, mnie przypomina się ojciec, który gdy byliśmy mali, lubił dyscyplinować słowami: "milcz, gówniarzu", a kiedy nie pomagało, bił ścierką po twarzy. Zazdrościłam przyjaciółce, która mieszkała tylko z mamą, mówiłam jej: "Nie żałuj, że nie masz ojca, nie wiesz, co się dzieje w tak zwanych pełnych rodzinach".

"Byle jaki, ważne, żeby był", tak o mężach, ojcach dzieci myślały moje babcie, które nie mogły same utrzymać rodziny i poza nią nie miały życia. Ale ja? Nie musiałam iść na kompromisy. Myślałam: "Ojciec jest bardzo dziecku potrzebny, jeśli jest dobry". Anastazja ma dwa tygodnie, kiedy przy karmieniu robi mi się słabo. Kolejne dni mam zawroty głowy. Marcin zawozi mnie do szpitala, gdzie słyszę: "Przemęczenie, niedobór żelaza. Ktoś musi być przy pani w domu, bo może pani upuścić dziecko". Ale on tego samego dnia jedzie do pracy. "Ja ci nie pomogę, nie wytrzymam tego płaczu, niech przyjedzie twoja matka". Wychodzi.

Nazajutrz proszę, żeby się wyprowadził. Marcin nie protestuje. On - 42-letni singiel, dziennikarz telewizyjny, dla którego własny komfort był najważniejszy. I ja - 35-letnia singielka, właścicielka dwuosobowej firmy projektującej strony internetowe. Spółkę założyłam w kryzysie. Wzięłam kredyt. Odważnie. Kiedy zostałam sama z córką, obawiałam się wszystkiego.

Dziecko indywidualistów

Kilka lat wcześniej. "Glamourous life", mówi przyjaciółka, matka bliźniaków, gdy widzi jak w siedemdziesięciometrowym mieszkaniu burzę ściany i łączę pokoje w jedno studio. W miejscu, w którym dziś jest pokoik Anastazji, instaluję saunę na podczerwień, oddzieloną od reszty domu japońskim parawanem sprowadzonym z londyńskiej galerii.

Czy wtedy myślę o dzieciach? Pewnie, najczęściej w Boże Narodzenie. Przejmuję się tymi, które żyją w ubóstwie, w domach dziecka, robię im paczki. O swoich? W okolicach świąt tęsknię do macierzyństwa. Ale kiedy po Nowym Roku wpadam w wir pracy, przechodzi. Po 35. urodzinach jest tak: latem Hel, Baleary, jesienią i zimą - antydepresanty. Jeśli nie łykam "cudownych tabletek", ryczę na widok koleżanki w ciąży, oglądam "M jak miłość", bo tam jest o rodzinie, a wieczorami kompulsywnie się obżeram.

"Kremy z kwasem hialuronowym, serum wypełniające zmarszczki pomogą przedłużyć młodość, ale biologii nie oszukam, mogę nie zdążyć zostać matką", myślę. Faceci? Najdłuższy związek trwa ponad pół roku. Jarek to dobry człowiek, ale nie mogę się pogodzić z tym, że jest głupszy ode mnie. Umawiam się na randki, ale z żadnym mężczyzną nie chciałabym spędzić życia. Dziecko bez miłości? Odrzucam tę opcję. Do czasu.

Ojca Anastazji poznaję na zaręczynach znajomych w Sopocie. Gorący wrzesień. O północy Marcin zabiera mnie na spacer, do drugiej w nocy stoimy przy straganie ze strzelnicą, bo się upiera, że upoluje dla mnie pluszową pandę. W końcu mu się udaje. Mówi: "Od zapachu twoich włosów kręci mi się w głowie". I opowiada: "Chcę się ustabilizować, zapuścić korzenie".

"Jest taki, jaki być powinien, ale czuję do niego jedynie sympatię", zwierzam się przyjaciółce. "Mężczyzną życia nazywałaś już Roberta, Jarka i Grześka. I co? Z żadnym ci nie wyszło. Chcesz mieć rodzinę? Musisz skończyć z mrzonkami o wielkiej miłości jak z Titanica". Marcin się stara, a ja bardzo chcę, żeby nam się udało.

Nie mówię już: "w piekarniku trzymam buty", tylko uczę się przyrządzać krewetki tygrysie według pomysłów Jamiego Olivera. Nie smaruję ciała brązująco-rozświetlającym pudrem, który brudzi pościel. Jestem bardziej naturalna. I wyluzowana. Nie dzwoni, spóźnia się? Nie panikuję, wychodzę do przyjaciół. "Nie zależy ci na nim", mówi siostra, ale ja odpowiadam: "To związek dwójki indywidualistów". Trochę śmiechu, trochę namiętności.

Ekscytacja? Gdy spóźnia mi się okres. Szampan, pierścionek z brylantem - tak Marcin okazuje radość po tym, gdy od lekarza słyszymy: "Jest pani w piątym tygodniu ciąży". A ja? Mówię: "Ze ślubem poczekajmy". Dlaczego nie wyszłam za mąż? Odpowiem słowami Emmy z powieści Jane Austen, która na pytanie, czemu nie ma męża, mówiła: "Mam pozycję i pieniądze, więc nie muszę". Dodałabym jeszcze: "i wiem, jak to się kończy".

Pamiętam, co o związku z ojcem opowiadała mama: "Kiedyś byliśmy zakochani, ale pojawiły się dzieci, problemy, z pary gołąbków staliśmy się sąsiadami". Właśnie tak zapamiętałam ich relację: żadnych wielkich kłótni i prawie żadnej bliskości. "Skoro zakochanie jest stanem przejściowym, czy warto z jego powodu wywracać życie do góry nogami"?, zastanawiam się wiele razy. Można spróbować. Dla dziecka. Kiedy zachodzę w ciążę, postanawiamy, że Marcin się do mnie wprowadzi.

A jeśli nie pokocham córki?

Cieszę się, że rośnie we mnie życie, ale coraz mniej czuję się sobą. Nie mam tyle energii, ile przed ciążą. Wystawa w Zachęcie, koncert Stinga w Poznaniu? Kiedyś bym leciała, teraz mi się nie chce. "Życie bez dziecka jest mało warte", "Dopiero jako matka poczułam się w pełni kobietą", słucham koleżanek i bardzo chcę w to wierzyć. Kupuję książki: "W oczekiwaniu na dziecko", "Pierwszy rok z życia dziecka", ale nudzę się po pierwszych kilku stronach.

Jestem organizmem, wciąż obserwowanym, prześwietlanym. Inkubatorem. Nie mogę napić się wina, zjeść sushi, wziąć tabletki od bólu głowy, zrobić mikrodermabrazji ani jeździć na rowerze. Mam być bogactwem witamin, minerałów i substancji odżywczych. Tak mówi lekarz. "Mnie, gdy byłam w ciąży, rozpierało szczęście i wzruszenie z byle powodu", to słowa mamy. Bywa, że się wzruszam, ale przez większość czasu czuję się jak godzilla, która nie może włożyć skarpetek. "Boże, spraw, żebym poczuła instynkt macierzyński", modlę się wieczorami i boję, że nie będę dziecka wystarczająco kochać.

Opłacam więc artystkę po ASP, która na ścianach pokoju córki maluje postaci z bajek Disneya. Kupuję kołyskę, huśtawkę, pozytywki, baldachim, zabawki. Przez kilka miesięcy nic dla siebie. Na usg - sama, złożyć łóżeczko dla dziecka - sama, kupić wyprawkę - sama. Do samodzielności jestem przyzwyczajona. A on? Pracuje. Bierze dyżury w telewizji, nadgodziny, "bo kryzys", "zwolnienia", bo o takim życiu marzył. Mężczyzna może pozostać singlem, nawet kiedy zostaje ojcem. Kobieta - nie bardzo.

Jasne, mogłam wybrać tak zwaną odpowiedzialną opcję - żyć z facetem, którego nie kocham, dusić żal, smutek, pretensje, doczekać lat, w którym twarz pokryją mi zmarszczki, a kości zniszczy osteoporoza. Mogłam poczekać, aż córka się wyprowadzi, usamodzielni, a ja poczuję się nic niewarta. Za dużo znam kobiet, które tak się poświęcały, a gdy dziecko wyjechało na studia, poczuły się jak odpadki.

Gdy Marcin się wyprowadza, czuję ulgę, ale jest też we mnie dużo lęku. Że przestanę być kobietą, stanę się już tylko matką, za którą nikt się nie ogląda, bo ciało zdeformowane przez ciążę zakrywa spodniami, swetrami w rozmiarze XXL. W poszukiwaniu sensu, akceptacji zawiesza się na dziecku jak pasożyt. "Nie rozumiem, czemu rozbijasz rodzinę?", zapytał Marcin w dniu, w którym się pakował.

Następne trzy dni przepłakałam. "Marnujesz dziecku życie!", słyszałam od rodziców. Odgryzałam im się uwagą na temat moherowej mentalności. Pierwszy miesiąc? Słaby. Rzadko widziałam w Anastazji "kruchą, słodką istotkę", o których rozpisywały się matki na forach internetowych. Częściej myślałam: "moje dziecko to kurczak z rozdziawionym dziobem". Nie karciłam się za te myśli, cieszyłam się, że są. Myślałam, że może pozwolą zachować zdrowy rozsądek i nie stanę się jak koleżanka, kiedyś rozchwytywana fotografka, która dziś jako matka przedszkolaków mówi: "Zdjęcia, wystawy? Już nie muszę sobie niczego udowadniać. Już mi się nie chce".

Dzień, w którym zalała mnie fala matczynej miłości? Wieczór. Nastka płacze, biorę ją na ręce, a ona od razu przestaje. Od tego czasu uspokaja się tylko w moich ramionach. Czuję, że ja i ona to jedno. Marcin obiecuje alimenty, ale ja mu nie ufam i nie mam siły na sądy. Przed ciążą nie miałam etatu, sama opłacałam ZUS, na macierzyńskim dostawałam 800 złotych. Musiałam wrócić do pracy. Zebranie z kontrahentem. Sześć osób przy mahoniowym stole. I Anastazja śpiąca w nosidełku. Zaczyna płakać. Mówię: "Przepraszam, córka zgłodniała", wychodzę, by ją nakarmić.

Tak wygląda teraz dzień. Telefon służbowy, jej płacz, moje słowa: "oddzwonię, muszę uspokoić dziecko". Na szczęście w czasach baby boomu ludzie są tolerancyjni. Budzę się z nią, zasypiamy razem. Odkąd zaczęła raczkować, nawet głowę myję na raty, bo co chwila ratuję córkę z opresji. Przyjaciółka namawia na opiekunkę, ale ja nie jestem przekonana. Pewnie, że tęsknię za czasem, kiedy mogłam złapać torebkę i po prostu wyjść z domu.

Pewnie, że tęsknię do lata, kiedy trzy tygodnie byłam z przyjaciółmi na Formenterze. Teraz wszystko się zmieniło. Nie chcę przeoczyć pierwszego kroku dziecka, pierwszego słowa, pierwszej przyjaźni w piaskownicy. Nastka dopiero oswoiła się z nieobecnością ojca, z rytmem dnia i teraz co? Mam zniknąć, wszystko jej zaburzyć? Przecież psychologowie mówią, że pierwszy rok dziecka wpływa na całe jego życie.

Wszystko dla dziecka

Moja rodzina to Nastka i grono przyjaciół: sąsiadka Marta z córką, Ewa, singielka, i Bartek, samotny tata. Spotykamy się w weekendy, a gdy muszę coś załatwić albo potrzebuję godzinę pobyć sama, mogę na nich liczyć.

Marcin wpada do córki w co drugą niedzielę, na godzinę. Dziecko bawi się na podłodze, mówi "ta-ta", a on znudzony zasypia na dywanie. "Nie przychodź, kiedy poprzedniego dnia piłeś z kolegami, czuć od ciebie gorzelnią", mówię. "Nie obrażaj mnie, to mój naturalny zapach z ust", twierdzi. I prosi: "Spędźmy święta u mojej rodziny. Oni wciąż mają nadzieję, że ci przejdzie". A ja coraz mniej się denerwuję, chce mi się śmiać. Najbardziej z mojej matki, która próbuje pocieszać: "Poczekaj, mężczyźni nie od razu odnajdują się w roli ojca, on dorośnie, jeszcze do was wróci".

Przykro mi, że ona, która wychowała naszą trójkę, pracowała, gotowała, pastowała podłogi, a w wolnych chwilach dorabiała, robiąc biżuterię, podczas gdy ojciec po pracy nie robił nic, uważa, że kobieta nie może obyć się bez mężczyzny. Nie wierzy, że ja dobrze sobie radzę bez niego. Dziwi się: "Tak manifestujesz swoją samotność: te kluby dla samotnych matek, ta chusta". A ja nie chcę, żeby dziecko cokolwiek straciło w związku z tym, że wychowuje je tylko matka. Wyprawiam jej więc pierwsze urodziny u przyjaciółki w ogrodzie, zamawiam chińskie lampiony, tort w kształcie tygrysa z Kubusia Puchatka i zapraszam 30 osób.

Koleżanki mówią, że się zmieniłam: jestem bardziej pewna siebie, radosna, spokojniejsza niż przed ciążą. Paradoks. Radzę sobie nawet, kiedy córka w sobotę wieczorem dostaje wysokiej gorączki i trzeba jechać do szpitala. Mam system ratunkowy: Marta, sąsiadka z parteru, rozwódka, mama dziesięciolatki, zawozi nas, jest przy rozmowie z lekarzem, bo wie, że ja w takich sytuacjach cała się trzęsę.

Boję się dwóch rzeczy. Że coś mi się stanie i Nastka trafi pod opiekę ojca, dlatego bardziej niż kiedykolwiek o siebie dbam: bieganie, białe mięso, warzywa, zero alkoholu, coli. Badam się regularnie. I boję się czegoś jeszcze. Że gdy ona podrośnie, odwróci się ode mnie. Powie to, co dorosła córka mojej koleżance: "Za wszystkie niepowodzenia, lęki odpowiadasz ty. Bo byłaś nadopiekuńcza, toksyczna, wychowałaś mnie bez taty".

Albo że któregoś dnia znajdzie wspólne zdjęcie z ojcem, jedno z kilku. Na przykład to, na którym on rozanielony trzyma ją na rękach, a ona malutką rączką ściska jego palec. Wzruszy się: "był taki czuły". I zapyta w złości: "Co mu zrobiłaś, że od nas odszedł?!". Boję się, że mnie nie zrozumie. Dlatego robię wszystko, żeby była szczęśliwa. Ja jestem. Jestem spełnioną kobietą, matką.

Niedawno przypomniało mi się, jak w czasie ciąży przeżywałam, że na brzuchu robią mi się rozstępy. Dziś wiem, że mogłabym je mieć nawet na twarzy, żeby tylko córka była ze mną.

Dorota: Jako nastolatka zaczynałam obiad od deseru. Mamie tłumaczyłam: "Jeśli w trakcie jedzenia zupy dostanę zawału albo w dom strzeli piorun, nie dostanę tego, na czym najbardziej mi zależy - ciasta". W życiu też nie lubię czekać. Po studiach w Paryżu wracam do Warszawy i przed 29. urodzinami zostaję szefem kilkunastoosobowej spółki. Mam narzeczonego, który się do mnie wprowadza. Na pytania rodziców: "kiedy zostaniemy dziadkami?", mamy z Wojtkiem gotowe odpowiedzi. On: "dwa tygodnie w miesiącu spędzam w Brukseli". Ja: "właśnie robię doktorat". Ale zachodzę w ciążę rok później. Wpadka.

Wielka plama krwi na dywanie, panika. Tracę ciążę w dziesiątym tygodniu. W internecie czytam, że w tym czasie dziecko ma już nos i usta. Wariuję, płaczę. Obwiniam siebie, że za dużo pracowałam, za mało spałam, nieregularnie jadałam. Obwiniam Wojtka, że nie przyleciał na ważne usg, nie cieszył się, jak powinien, i nie było go przy mnie. "Za dwa lata kończy mi się kontrakt w Brukseli. Wtedy spróbujemy znowu", mówił. Ale kolejnej próby nie ma, któregoś dnia Wojtek dzwoni z Brukseli: "Nie wiem, jak o tym rozmawiać. Sprawy się strasznie skomplikowały. Bo wiesz, tu w Belgii za kilka miesięcy zostanę ojcem". Przez następny miesiąc śpi u mnie siostra - boi się, że coś sobie zrobię.

Próba związku

Moje przyjaciółki singielki mówią: "Mam 35 lat i od czterech nikogo na stałe". Tak podkreślają, że co jakiś czas na krótko pojawia się mężczyzna. Tym się różnimy, bo w moim życiu przez kolejne osiem lat mężczyzn nie ma. Seks bez miłości dla mnie nie istnieje, a żeby się zakochać, musiałabym zaufać...

Mojej mamie zdarza się powiedzieć: "Masz 38 lat. Gdy ja byłam w twoim wieku, szłaś już do liceum". Nie wie, że ja często patrzę w lustro i widzę atrakcyjną kobietę, ale pustą w środku. Kogoś, kto nie potrafił utrzymać w sobie życia i być może już nie zdąży go dać. Dobija mnie wszechobecny baby boom. Rodzą wszystkie najbliższe koleżanki, jedna, która była sama, zachodzi w ciążę z żonatym kochankiem, ale nie po to, by go zdobyć, bo nie mówi mu o ciąży. Ona po prostu chce być matką.

Ja zostaję ciocią: Lilki, Zojki, Martynki, Henia, Franka i Janka. Czasem mam sen: mama Lilki ginie w wypadku, a ja adoptuję małą. We śnie nie płaczę, że tracę przyjaciółkę, czuję szczęście, że będę mamą, i to mnie przeraża. W telewizji słyszę: "po 35. roku o połowę spadają szanse na zajście w ciążę". "Nie jesteś gotowa na macierzyństwo? Możesz zamrozić swoje komórki jajowe. Warunek: wiek. Nie więcej niż 37 lat". "Czas już wyjść ze skorupy", mówi koleżanka i umawia mnie z kolegą, grafikiem,niedoszłym pisarzem. "Zamieszkajmy razem. Będziesz mnie pilnowała, żebym regularnie pisał", proponuje Adam po miesiącu.

Tydzień mieszkam z mężczyzną, którego próbuję pokochać, a który codziennie w slipach i skarpetkach siada przy komputerze, w tym samym stroju przed monitorem je odgrzewaną pizzę, wieczorem pije piwo i w tych majtkach i skarpetach kładzie się spać. Gdy się wyprowadzam, chodzi pod moim blokiem, czeka na klatce. "Czego chcesz? - pytam w końcu. - Boję się wrócić do pustego domu". Straszę go policją.

Bóg, internet i in vitro

Ogłoszenia w internecie: "Od kilku lat jestem dawcą w klinice niepłodności. Tam nasienie jest dosyć drogie, więc postanowiłem, że mogę oddać je również prywatnie, taniej. Moje parametry: 26 lat, 180 cm, 86 kg, 0Rh+. Przystojny!". "Specjalnie przygotowane nasienie prześlę priorytetem, będzie się nadawało do zapłodnienia. Mam dwoje dzieci, śliczne, zdrowe, każdy chce takie mieć". "Jestem żonaty, czysty, przystojny, zdrowy (pokażę badania). Pomogę ci bezinteresownie i bezpłatnie. Nie będę rościł praw do dziecka, możemy spotkać się na Śląsku". "Oddałem nasienie znanej aktorce. Jestem wysportowany i niedrogi, pomogę ci za 700 złotych. Wykształcenie wyższe techniczne". Te anonse pokazuje mi koleżanka i mówi: "Moja szefowa, 42 lata, skorzystała". Czuję obrzydzenie.

W znanym tygodniku czytam o atrakcyjnych singielkach, które szukają dawcy spermy. "Świat upada", myślę, ale gdy o moich nieregularnych miesiączkach ginekolog mówi: "To może być zapowiedź przedwczesnego zaniku funkcji jajników", wpadam w panikę. "Na wielką miłość mogę czekać i do sześćdziesiątki, ale z dzieckiem mogę nie zdążyć", myślę.

Idę na spotkanie z potencjalnym dawcą, 34-letnim członkiem Mensy. Czemu? Bo mam nadzieję, że się zakocham! Przy stoliku w restauracji on wyjmuje plik badań: morfologia, test na HIV, żółtaczkę, Helicobacter, usg narządów płciowych. Pokazuje oświadczenie, w którym zrzeka się praw do dziecka. Ale ja wiem, że w świetle prawa takie zrzeczenie jest nieważne, bo nie można się zrzec ojcostwa. On nalega na "zapłodnienie naturalne, w dobrym hotelu". Robi mi się niedobrze.

Kontakt z przypadkowym dawcą to igranie z ogniem, jak pójście do łóżka z kimś właśnie poznanym w dyskotece. Myślę o adopcji, ale nie wiem, czy zdołam pokochać dziecko, które nie jest ze mnie. "In vitro dla singielek", czytam w gazecie. Dowiaduję się o popularnej wśród samotnych kobiet klinice w Danii, gdzie przebadany dawca nie musi, jak w innych krajach, podawać nazwiska, numeru telefonu. Pełna anonimowość.

Biję się z myślami: "A może dzieci poczęte bez miłości są gorsze? Mogą nie mieć co prawda wad rozwojowych, ale emocjonalne, które dadzą o sobie znać później?". Katolickie wychowanie robi swoje: myślę o Bogu. "A jeśli ukaże mnie za pychę i fakt, że nie chcę podporządkować się jego woli?". Ale zaraz zmieniam się w deistkę, która myśli: "Bóg nie jest odpowiedzialny za to, że jestem nieszczęśliwa, że nie mam dzieci. Przygląda się wszystkiemu życzliwie z góry i czeka, aż coś z tym zrobię".

"Ten łajdak pisze na mnie donosy do pracy, chce mi odebrać Zojkę i mieszkanie", wpada z płaczem przyjaciółka. Obserwuję agonię jej związku przez następny miesiąc: awantury, wyzwiska, szarpanina, płacz dwuletniej córki. Postanawiam dziecko - tak. Mąż - nigdy.

Ojciec z castingu

Dużo rozmawiałam z dzieckiem. Jeszcze zanim wiedziałam, że będę je mieć, że będzie ich dwoje. W samolocie do Kopenhagi mówiłam w myślach: "Daję sobie jedną szansę. Jeśli nie zajdę w ciążę, nie będę już walczyć z naturą". Modliłam się do duszy dziecka, które straciłam dziewięć lat temu: "jeśli mam być matką, proszę pomóż mi teraz".

O zabiegu wiedziała tylko przyjaciółka, wspierała, ale ja chciałam lecieć tam sama. Ojciec - chyba mogę tak powiedzieć o kimś, kto przekazał moim dzieciom geny. Blond włosy, niebieskie oczy, z wykształcenia doktor socjologii. Było jak w życiu, wybrałam go spośród kilkudziesięciu. Spodobało mi się jego zdjęcie z dzieciństwa, które pokazali mi w klinice, i głos, głęboki, miękki, słuchałam go na nagraniu, w którym mówił, że lubi Björk i filmy Kurosawy.

Do dziś mam w szufladzie test z dwiema kreskami, pierwszym śladem istnienia moich dzieci. Pamiętam, jak przejęta robiłam badania krwi. "Gratuluję, ciąża", usłyszałam od pielęgniarki. Na pierwszym usg lekarz powiedział: "Będą bliźniaki". Czy się bałam, że sobie nie poradzę? Nie, gdy wracałam z przychodni do domu, czułam się podwójnie obdarowana. Brakowało mi tylko osoby, która ucieszyłaby się tak bardzo jak ja, odpowiedzialnego mężczyzny, partnera.

"Owoc namiętności, krótkiego romansu z Duńczykiem", powiedziałam znajomym, rodzicom. Mama i tata nie byli szczęśliwi, "No, jak to tak? Musimy go poznać", nalegali. Kłamałam: jest ordynatorem kliniki ortopedycznej, pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie ma czasu. Po kilku miesiącach powiedziałam mamie prawdę. Popłakała się, przez tydzień nie odzywała, w końcu zadzwoniła: "Nie rozumiem cię, ale pomogę".

Ale u mnie zaczęły się lęki. Gdy dowiedziałam się, że będą chłopcy, zaczęłam się bać, że jak syn koleżanki rozwódki zaczną mówić: "poszłem". Bo nie będzie nikogo, kto będzie mówił przy nich "poszedłem". Że nie będę potrafiła z nimi rozmawiać o ojcu. Że ta ciąża zniszczy mi ciało, o którym trener fitnessu mówił: "małe dzieło sztuki". Trzy razy w tygodniu joga, pilates, zabiegi żurawinowe, wyszczuplające masaże, pilingi. Rozmiar 36. Byłam pewna, że w ciąży będę wyglądać tak: szczupła, z przodu mała piłka. Ale tyłam, najbardziej w trzech ostatnich miesiącach. W sumie 31 kilo.

Kiedy poczułam się naprawdę silna? Tuż po porodzie. Uparłam się, że urodzę siłami natury. Była ze mną przyjaciółka, nie chciałam być sama. Wyłam z bólu, miotałam się na łóżku, ale zaraz po czułam się mocna. "Po takim przeżyciu już nikt mi nie podskoczy", myślałam. I zaczęło się.

Karmienie. Raz jedna pierś, raz druga. Raz Damian, raz Robert. Raz płacze jeden, potem zaczyna drugi. Pomieszkiwała u mnie mama, potem przyjaciółka, przystawiały mi dzieci do piersi, kiedy ze zmęczenia słaniałam się na nogach. Robiły to, co robiłby ojciec. Starsze sąsiadki plotkowały: "to ta lesbijka z bliźniakami". Ale ja cieszyłam się ze swojego życia: byłam niezależna od mężczyzny, wiedziałam, że wszelkie decyzje życiowe podejmę sama.

Nie musiałam się bać, że partner, jak mąż koleżanki, naczyta się o ekorodzicielstwie i będzie zmuszał, abym używała wielorazowych pieluch. Nie towarzyszył mi lęk, że ktoś mnie porzuci, gdy się starzeję, że zdradzi. Niewyspanie, niedojadanie, szybko chudłam i pilnowałam, żeby nie stać się matką Polką w podomce ubabranej kaszką.

Planowałam: malować się tak, jakbym szła do pracy. Wkładać szpilki na spacer z dziećmi, obwiązywać brzuch wyszczuplającym pasem, żeby być atrakcyjną, wolną kobietą z bliźniakami i żeby ludzie widzieli, że wszystko potrafię. Dawałam radę tylko wtedy, gdy chłopcy nie mieli kolek, przez resztę czasu chodziłam jak zombie. Ale bardzo cieszyło mnie macierzyństwo.

Wykorzystałam wszystkie zaległe urlopy, w pracy nie byli zadowoleni. Po powrocie zarząd zaproponował niższe stanowisko: "mniej wyczerpujące, ze względu na dzieci". Pensja niższa o 30 procent. Zabolało. Znalazłam nianię na trzy dni w tygodniu, w pozostałe dziećmi zajmowała się mama. Tak minęły trzy lata.

Czy kiedyś zrozumieją?

Szum w głowie, w uszach. To słyszę, gdy dzieci zasypiają. A czuję? Szczęście. Wieczorami planuję, że zrobię coś dla siebie, ale po całym dniu pracy bardzo za nimi tęsknię, więc wkradam się do naszego dużego łóżka, kładę gdzieś pomiędzy dziećmi, strażą pożarną a radiowozem i kolejką i obserwuję, jak śpią. Kiedy pytają: "gdzie tata?", odpowiadam: "w niebie". To chyba nie najgorsze tłumaczenie, a może nawet prawdziwe? Przecież nigdy nie dowiemy się, kim jest, nigdy go nie poznamy.

Czy kiedyś odważę się powiedzieć im prawdę, czy kiedyś mnie zrozumieją? Czasem, gdy ich obserwuję, widzę te pełne usta, inne niż moje, ich nieśmiałość i tworzę w głowie jego obraz, opowiadam im o tacie. Często myślę, że dla dobra synów powinnam się z kimś związać, bo chłopcy potrzebują męskiego wzorca, bezpieczeństwa, jakie daje ojciec.

Myślę, że jeśli polubią jakiegoś faceta, zaakceptuję wiele, nawet to, że w slipach będzie pisał powieści. Bo teraz najważniejsze są dzieci. A ja? Też, trochę. Wczoraj kupiłam cytrusowy piling do ciała za 35 złotych. Wreszcie zrobiłam coś dla siebie.

Natalia Kuc

Twój STYL 1/2012

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: macierzyństwo | dziecko | samotność
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy