Reklama

Ten jazz

Polska Diana Krall - tak pisali o niej krytycy. Jednak gdy jej najnowszą płytę "Looking Walking Being" wydała legendarna Blue Note Records, porównywanie z kimkolwiek jest niestosowne. Aga Zaryan na sukces czekała równie długo, jak na spełnioną miłość. Przyszły po trzydziestce, w tym samym momencie.

"Wielka artystka. Idealne połączenie Niny Simone i Joni Mitchell" - tak po koncertach w Europie piszą zagraniczni krytycy. "Niewiarygodne, że taką muzykę robi się w tej części Europy" - mówią szefowie Blue Note Records. Jest marzec 2010. Aga Zaryan, 34-letnia warszawianka, trafia do słynnej wytwórni. Wcześniej nie udało się to żadnemu polskiemu artyście.

Kiedyś Ella Fitzgerald, Miles Davis, teraz ty w Blue Note Records. Długo świętowałaś?

Aga Zaryan: - Mój narzeczony otworzył mi drzwi mieszkania z szampanem w ręku, mówiąc, że musimy coś uczcić. Byłam w siódmym niebie! Kiedy wysyłaliśmy materiał do Nowego Jorku, wiedziałam już, że tu, w Warszawie nagraliśmy płytę na dobrym poziomie. "Looking Walking Being" powstała według pomysłu mojego i muzyków, bez ingerencji producentów. Nie celebruję długo sukcesów. Po wyjściu ze studia, skończonej trasie koncertowej myślę, co dalej.

Reklama

Ojciec muzyk był aż tak wymagający?

- Zaszczepił mi permanentne i motywujące niezadowolenie z siebie. Od niedawna dopiero zaczynam chyba rozumieć, że odniosłam sukces.

Nazywa się Agnieszka Skrzypek, Zaryan to pseudonim, ale o nim opowie, gdy zaczniemy rozmawiać o miłości. Jest córką anglistki i pianisty. Jej historia zaczyna się w czterdziestometrowym mieszkaniu na Mokotowie. Sporą część zajmuje tu fortepian ojca.

Córka muzyka grała na…

- Na niczym nie grałam. Tata mnie nie uczył, do niczego nie zmuszał, nie wysłał do szkoły muzycznej. Był zajęty koncertami. Wszystko, co robiłam w życiu, było moim własnym pomysłem. Codziennie grałam, ale na korcie, w tenisa. W wieku 14 lat zostałam mistrzynią Warszawy juniorek. Przed naszym domem był kort, mama na nim bywała dla przyjemności. Ja chyba chciałam coś udowodnić sobie, a może tacie?

Po tym mistrzostwie powiedział: "Jestem z ciebie dumny, córeczko?".

- Nigdy z siostrą nie byłyśmy córeczkami tatusia, on zawsze chciał mieć syna. Ojcowie koleżanek mówili im: "Jesteście fajne, najlepsze", zazdrościłam, bo tak nie miałam. Jeśli tata coś powiedział, to krytycznie. Dzięki niemu w muzyce wciąż chcę się rozwijać, nie umiem czuć się za wygodnie.

A jakieś miłe wspomnienia?

- Dzięki tacie z dzieciństwa pamiętam muzykę. Prokofiewa, Chopina, Rachmaninowa. Ojciec dużo ćwiczył w domu, więc nauczyłam się zasypiać przy dźwiękach fortepianu. Nie lubił drogi na skróty, swojej pasji podporządkował życie. Sporą część dzieciństwa spędziłam w Manchesterze, bo ojciec dostał tam stypendium. Wyjechał pierwszy, a my z mamą dołączyłyśmy po roku. Tam urodziła się moja siostra Tonia. Jako kilkulatka wiedziałam, że twórczość Wondera nie kończy się na "I Just Call To Say I Love You". Słuchałyśmy Hendriksa, Marleya, Zeppelinów, Vana Morrisona.

Ambitnie jak na kilkulatkę.

- OK, był jeszcze Limahl. Wzruszałam się, widząc teledysk, w którym chłopiec leciał na tym wielkim psie. Miałam nawet przez jakiś czas fryzurę "na Limahla", potem był czas fascynacji Depeche Mode. Jednak najważniejsze muzyczne inspiracje wyniosłam z domu.

Zaaklimatyzowałaś się w Manchesterze?

- Tak, byłam mała, chodziłam kilka lat do angielskiej szkoły i trudno było mnie odróżnić od tamtejszych dzieci. Jednak moje najsilniejsze wspomnienie to szok, że nie możemy wrócić do Polski. Był rok '81, jechaliśmy do Warszawy na Boże Narodzenie, niedługo potem mieliśmy wrócić na stałe. Na jeden dzień zatrzymaliśmy się u rodziny w Szwecji. Pamiętam, że tata dzwonił do mojej babci do Warszawy, gdy nagle połączenie zostało przerwane. Na drugi dzień z gazet dowiedzieliśmy się, że w Polsce ogłoszono stan wojenny, więc wróciliśmy do Anglii. Wycięłam domek z kartonu, a na jego dachu przyczepiłam dwie flagi: polską i tę z napisem Solidarność.

Ile miałaś lat?

- Sześć. W moim domu wciąż się o Polsce rozmawiało. Nie rozumiałam, co się działo, ale wiedziałam, że coś niedobrego i trzeba reagować.

Kiedy wróciliście?

- Stan wojenny opóźnił wszystko o dwa lata. Rodzice w Anglii żyli wygodnie, mama uczyła dzieci, tata grał, jednak tęsknili za bliskimi. Mówili mi: "Nie można być obojętnym na to, co się dzieje w kraju, tam jest twój dom". To we mnie zostało. Potem, już w Polsce, jako 14-latka zapisałam się do sztabu technicznego Tadeusza Mazowieckiego, dumnie ustawiałam krzesła w auli Politechniki Warszawskiej. Na lekcjach historii dyskutowałam z nauczycielką na temat przedstawiania naszej historii w prawdziwym świetle. Zależało mi na pamięci o powstaniu warszawskim.

Dlaczego to było takie ważne dla nastolatki?

- Pochodzę z rodziny o tradycjach opozycyjnych. Dziadkowie byli powstańcami. Babcia sanitariuszką i łączniczką, dziadek walczył. Czułam, że jestem winna hołd wszystkim, którzy na ten zryw się zdecydowali. Dziś powstanie różnie się ocenia, ale w tamtych czasach był to niezwykły dowód bohaterstwa. Trzy lata temu nagrałam płytę "Umiera piękno" ku czci bohaterów 1944 roku. Wybrałam m.in. wiersze ówczesnych poetek. Potem był koncert, który zagraliśmy na placu Wolności przed Muzeum Powstania Warszawskiego. Siedem tysięcy ludzi, las głów, cztery pokolenia, w pierwszych rzędach dawni powstańcy. Ze wzruszenia trzęsły mi się kolana. Wyniosłam z domu poczucie sprawiedliwości i sensu walki o prawdę. W liceum był nawet moment, że chciałam zostać dziennikarką, żeby być blisko ważnych wydarzeń.

Co ze śpiewaniem? Nic o tym nie mówisz.

- Jako dziecko urządzałam domowe teatrzyki, lubiłam śpiewać podczas podróży samochodem, później brałam udział w akademiach szkolnych. Miałam silny głos. Byłam nadpobudliwa, chaotyczna, niespokojna, ale gdy śpiewałam, czułam spokój. Po maturze zdałam do szkoły muzycznej drugiego stopnia przy Bednarskiej na wydział piosenki. To był jeden z pomysłów na siebie, równolegle przygotowywałam się do egzaminów do szkoły aktorskiej. Nie znałam jeszcze Niny Simone, Carmen McRae, jazz kojarzył mi się głównie z trąbką Milesa Davisa. W ogóle jeszcze niewiele o sobie wiedziałam. Najsilniejsze wspomnienie z okresu dorastania to rozwód rodziców.

Opowiesz?

- Miałam 15 lat. Nie było dantejskich scen, podburzania dzieci, ale bolało. Pamiętam smutek mamy. Gdy zostałyśmy we trzy same w mieszkaniu, siadałam z nią wieczorami w naszej małej kuchni, gadałyśmy szczerze o życiu i relacjach damsko-męskich. Zawsze była nam oddana i liberalna. Zawsze na "ty" z moimi chłopakami. Była i jest przyjaciółką. Te rozmowy na lata zdeterminowały moje myślenie o związkach. Byłam uciekającą panną młodą. Dziś mam 34 lata i jak Bóg da, za dwa miesiące wezmę ślub.

Na jej pierwszych dwóch płytach dominują ballady o straconej miłości. W wywiadach mówi: „Śpiewam o tym, co znam”. Drugą, "Picking Up The Pieces”, wydaje jako Aga Zaryan. Na temat tego pseudonimu krążą dwie anegdoty. Jedna mówi, że został wymyślony na cześć dziadka Agnieszki Jana Zarańskiego. Druga, że to pamiątka po minionej miłości.

No więc kim był Zaryan?

- To część jego nazwiska, poznaliśmy się w Nowym Jorku (śmiech). Kiedy nagrywałam "Picking Up The Pieces", chciałam, żeby płyta miała szansę ukazać się na Zachodzie. Agnieszka Skrzypek to nie było nazwisko do wymówienia przez obcokrajowców. Stałam się więc Agą Zaryan, chwilę potem się rozstaliśmy. Nie ma po co o tym mówić, związek burzliwy i bez znaczenia. No, może poza tym, że nazwisko przyniosło mi szczęście. Aga Zaryan została doceniona.

Burzliwych historii bez znaczenia było więcej?

- Więcej było związków kilkuletnich. Byłam seryjną monogamistką. Pamiętałam słowa mamy w kuchni, w której siedziałyśmy, gdy byłam nastolatką. Mówiła: „Związki tak bardzo wciągające emocjonalnie, że czujesz, jakby cię piorun poraził, serce wali i nie wiesz, co się dzieje, szybko się wypalają i nagle orientujesz się, że nic nie zostało”. Moje relacje zaczynały się od płomienia, potem, gdy gasły, widziałam nagle innego człowieka. Uciekałam. Bałam się deklaracji, których się ode mnie oczekiwało.

Związek nie mógł konkurować z jazzem?

- Nigdy nie było tak, że poświęcałam związki dla grania. Miłość albo praca? To sztuczny dylemat, wymówka dla tych, którzy boją się być blisko drugiej osoby. Miałam czas na miłość, po prostu moment był nieodpowiedni. Nie byłam gotowa na dozgonne przysięgi.

W jakim momencie poznałaś swojego przyszłego męża?

- Zamknęłam pewien trudny etap, chodziłam na terapię, już wiedziałam, czego nie chcę i co jest dla mnie ważne, uspokoiłam się emocjonalnie. Miłość? Nie czekałam na nią, choć czułam, że bez niej bywa ciężko.

I wtedy zjawił się on.

- Tak.

Brzmi jak scenariusz z poradnika dla singielek: „Przestań szukać, on sam cię odnajdzie”.

- Uważam, że to, czy z kimś tworzymy szczęśliwy związek, zależy od nas, od tego, kim jesteśmy w danym momencie, a nie od tego, kogo spotykamy. Mój ukochany jest wyjątkowy, ale gdybym teraz miała w sobie tyle lęku, niepokoju, ile kiedyś, jestem prawie pewna, że też by się nam nie udało. Widać musiałam przejść długą drogę, żeby się pozbyć swojego bagażu.

Zadzwonił, napisał, zaczepił po koncercie?

- Pierwszy raz spotkaliśmy się w studiu, w którym on pracował, a ja nagrywałam płytę. Socjolog z wykształcenia, były muzyk rockowy. Wpadliśmy sobie w oko, ale na tym się skończyło. Po kilku latach zadzwonił, zaprosił na kawę, rozmawialiśmy godzinami. Dobrze się czułam w jego towarzystwie. Dbał o mnie, ale w taki delikatny, nienarzucający sposób. Zakochiwałam się stopniowo. Wreszcie zamieszkaliśmy razem, bo nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Po roku został moim menedżerem.

Dochodzi kolejne pole konfliktu – wspólna praca?

- Kłótni nie ma, od kiedy mamy biuro poza domem i staramy się nie rozmawiać zbyt dużo w domu o pracy. Bezcenne jest to, że o moje sprawy dba ktoś bliski, kto mnie nie oszuka i komu mogę zaufać. Dajemy sobie sporo wolności. Dla mnie bardzo ważne są moje przyjaciółki, z którymi lubię się spotykać wieczorami. Siostra, z którą niedługo jadę na tygodniowe wakacje. Gdy Tomek idzie z kolegami na piwo, nie wydzwaniam o północy: „Gdzie jesteś?”. Wiem, że zna drogę do domu. Jestem spokojna. Dosyć długo myślałam, że spotkanie dwojga ludzi powinno być połączeniem połówek pomarańczy, rycerza z księżniczką. Kiedy jest miłość, problemy rozwiązują się same. Z wiekiem już wiem, że to nie tak. Życie ze mną bywa trudne. Emocjonalność pomaga mi w muzyce, ale w życiu...

Lecą szklanki?

- Rzadko bywam furiatką. Chodzi raczej o to, że najpierw wybucham, a później przychodzi zdrowy rozsądek. Nie zamiatam pod dywan, w moim domu nie ma cichych dni, obrażania się. Idę na konfrontację, wywlekam niedopowiedzenia, piorę brudy z przeszłości do bólu, który czuję sama. Muszę wszystko do końca wyjaśnić. Dzięki temu nie mam wrzodów. Mimo to czuję, że czasem przesadzam. Wciąż staram się wdrażać w życie maksymę: „Rozum nad emocjami”. Niestety, miewam w sobie jakąś destrukcję, która w jednej chwili sprawia, że w głowie mam piekło.

Ktoś tak emocjonalny nie potrzebuje w związku fajerwerków, tego płomienia, o którym mówiłaś wcześniej?

- My go mamy również, kiedy śmigamy na nartach i oglądamy zaśnieżone góry, kiedy podróżujemy po zjawiskowej pustyni Joshua Tree w Kalifornii. Razem. Moim fajerwerkiem jest to, że jesteśmy obok siebie. On jest moim kochankiem, najlepszym przyjacielem i przyszłym mężem. Szukam w życiu równowagi. Nie chcę niczego więcej. Uwielbiam nasze bliższe i dalsze wyprawy.

Dlaczego ślub jest taki ważny?

- Chcemy podkreślić ważność i rangę naszego uczucia. Spotkamy się z rodziną, przyjaciółmi i przy nich będziemy sobie przysięgać dozgonną miłość na dobre i na złe. Jedyna taka chwila w życiu. Wierzę w romantyczną siłę ślubu. Jest kolejnym ważnym krokiem w rozwoju uczucia.

Jak będzie wyglądać uroczystość?

- Pobierzemy się w Tatrach, które kochamy. Zatańczymy do "Overjoyed" Wondera. Sukienki jeszcze nie mam, szyje ją znajoma. Chcę, żeby była do kolan, nie dłuższa.

Jesteś gotowa na macierzyństwo?

- Dorastam do decyzji, ale nadal jestem trochę przerażona. Chcę się na nie zdecydować świadomie i z pełnym przekonaniem.

Twoja płyta ma szansę wkrótce ukazać się w innych krajach, czeka cię promocja, koncerty. Tego się boisz?

- Najbardziej stresuje mnie fakt, czy będę dobrą matką. Nie boję się, że macierzyństwo popsuje zawodowe plany. Na sukces pracowałam 12 lat. To nauczyło mnie pokory i cierpliwości. Wiem, że w życiu wszystko pojawia się w najlepszym momencie. Nie zdobyłam pozycji w ciągu jednego sezonu, w kolejnym jej nie stracę. Dobrze będzie kiedyś zniknąć na jakiś czas i poświęcić uwagę komuś innemu niż ja sama. Na razie, jeśli chodzi o muzykę, sporo przede mną.

Jazz odkrywa przypadkowo. W szkole muzycznej, w klasycznym repertuarze nie czuje się spełniona. Chce zdawać na PWST, ma już przygotowane wiersze. Wtedy od kolegi dostaje przegraną kasetę Elli Fitzgerald. Nie pamięta tytułu albumu, pamięta standard „Black Coffee”. To zmienia jej myślenie o muzyce. Dostaje się do studium jazzowego. Niedługo potem po raz pierwszy wyjeżdża do USA na warsztaty. Kilka lat później zaśpiewa w prestiżowych amerykańskich klubach. Joe’s Pub w Nowym Jorku i Blues Alley w Waszyngtonie.

Nowy Jork. Miłość od pierwszego wejrzenia?

- Tak! Słyszałam, że każdy, kto kocha jazz, jest związany z tym miastem. Nie miałam na taksówki, nikt mnie nie odbierał z lotniska, wszystko wyliczone co do grosza. Z walizkami tarabaniłam się przez miasto. Doszłam na Times Square. Kilka godzin później dostałam skurczu szyi od chodzenia z zadartą głową i patrzenia na wieżowce. Byłam tylko trzy dni, bo później leciałam na warsztaty do Kalifornii. Niczego nie kupowałam, biegałam po Manhattanie, podziwiałam architekturę. A potem pojawiła się szansa na dłuższy pobyt. „Masz talent, pomożemy ci dostać stypendium na naukę w Nowym Jorku”, usłyszałam od wokalistek, które uczyły mnie na warsztatach w Kalifornii. Zadzwoniłam do tej szkoły. Kosztowała kilkadziesiąt tysięcy dolarów, moje stypendium – kilka tysięcy, a jeszcze musiałabym się utrzymać. Marzenie. Nierealne. Wróciłam do Warszawy. Po roku poleciałam znowu. Załapałam się na jam session na Manhattanie. Chodziłam po klubach jazzowych, pubach. Do dziś energię, inspirację czerpię z Nowego Jorku, tam jazzem się oddycha.

Twój debiut – koncert w warszawskim klubie Akwarium.

- 1998 rok, zaraz po dyplomie na Bednarskiej. Byli przyjaciele, mama, siostra, mnóstwo kuzynów, cioć – mam dużą rodzinę, taką włoską, wspierającą.

Zaczęłaś występować w warszawskich klubach, w pianobarach. Dało się z tego żyć?

- Śpiewałam za grosze, czasem ktoś z publiczności postawił mnie i pianiście wino. Ale za dnia byłam Miss Agnes – tak mówiły do mnie dzieci, których uczyłam angielskiego w szkole językowej, założonej przez mamę. Prowadziłam nawet jedną z jej filii. Wieczorem wracałam do domu, rzucałam w kąt plecak z klasówkami, wkładałam długą sukienkę, malowałam usta. Nocami śpiewałam. Uczyłam się nowego repertuaru.

Nie myślałaś, żeby nagrać coś komercyjnego?

- Tu nie chodziło o to, żeby robić cokolwiek i być sławną, tylko żeby to był jazz. Dostałam propozycję nagrania popowej płyty, która ponoć miała się łatwo sprzedać. Nie chciałam. Nie wyobrażam sobie, że po czterech taktach wychodzę na scenę, kręcę tyłkiem, śpiewam z playbacku, a potem udaję wielką artystkę. To żenujące. Jazz daje możliwości interpretacji, otwiera wyobraźnię, pozostawia niedosyt. Ma być prawdziwy, a nie schlebiający gawiedzi. Nie umiem śpiewać o dupie Maryni i zastanawiać się nad tym, która stacja będzie promowała moją płytę.

Twoja debiutancka płyta "My Lullaby" dostała nominację do Fryderyka, ale się nie sprzedała.

- Fryderyka wtedy, jak zwykle, zgarnął Stańko (śmiech). Ja nie miałam menedżera, nikt tej płyty w Polsce nie promował. Ale była w dystrybucji w Japonii, dostała dobrą recenzję.

Załamania?

- Zaliczyłam kilka trudnych momentów związanych ze zmęczeniem podwójnym życiem: nauczycielki i jazzmanki. Bywało, że miałam dość. Jednak wolałam śpiewać po nocach w klubie, uczyć dzieci angielskiego, niż obstawiać chórki u gwiazd, których muzyki ciężko mi było słuchać.

Od twojego debiutanckiego koncertu w Akwarium do pierwszego komercyjnego sukcesu związanego z wydaniem "Picking Up The Pieces" minęło osiem lat. Sporo.

- W jazzie kariery nie robi się tak szybko jak w popie. To nie jest muzyka dla eterycznej kobietki, czekającej, że ktoś ją przeprowadzi przez świat. Żaden mężczyzna nie przepychał się w moim imieniu łokciami. Po koncertach w samochodzie lądowała perkusja, kontrabas, a ja między nimi wciśnięta gdzieś w kąt. Składam bębny muzykom. To jest męski świat, w którym kobieta na uznanie pracuje długo.

W jej mieszkaniu na ścianie wisi wielki plakat Billie Holiday, zdjęcia Abbey Lincoln i pianisty Theloniousa Monka. Na półkach mnóstwo anglojęzycznych biografii muzyków. Dwa pokoje. Salon z kuchnią, gdzie stoją kolumny, z których ostatnio często leci muzyka z płyty Petera Gabriela nagrana z orkiestrą symfoniczną. Z okien widać stary Żoliborz, dachy domów, drzewa.

- Kupiłam to mieszkanie dla tego widoku, „paryskiego”.

Domatorka? A masz opinię osoby, która bardziej od domowego ceni nocne życie towarzyskie.

- Wszystko się zmienia (śmiech). Muzycy jazzowi zaczynają żyć higieniczniej, biegają, rzucają picie. Ja nigdy nie wpadłam w żadne uzależnienie. Nie mogę sobie na to pozwolić, jeśli chcę śpiewać. Zdarza mi się balować całą noc, ale kiedy mam ważne koncerty, wysypiam się. Trochę uczę się żyć „po domowemu”. Na przykład wciąż robię pranie. Zapominam wyjąć z pralki i rozwiesić, więc często muszę prać od nowa. Uczę się gotować. Kiedyś brzydziłam się przyrządzać mięso, teraz mi przechodzi, ale gdy są goście, zamawiam jedzenie z indyjskiej restauracji, czasem proszę siostrę o przepis na pastę. Ale to też słabo wychodzi, bo nie mam podzielnej uwagi. Nie mogę jednocześnie gadać, gotować makaronu i sprawdzać, czy nikomu nie brakuje wina.

Od kuchni ważniejsza jest garderoba?

- Zajmuje połowę sypialni. Jest w niej wiele ciuchów, które kupuję w paryskich second-handach albo w nowojorskim UrbanOutfitters, albo tam, gdzie mi się coś spodoba. Metki nie mają znaczenia. Ostatnio jakiś portal wypomniał mi, że na Fryderykach wystąpiłam w sukience z sieciówki. Była piękna, jedwabna, kupiłam ją w Berlinie. Nie wiem, o co chodzi? Może o to, że powinnam ubierać się w rzeczy naszych znanych projektantów (śmiech).

Śpiewasz jazz, nie musisz być celebrytką.

- Cieszę się też, że moja publiczność nie wymaga, żebym pojawiała się na premierach perfum, sztućców i torebek tylko po to, by mogli o mnie czytać na ostatniej stronie kolorowych gazet. Zawsze mnie dziwi, jak ludzie znajdują na to bywanie czas. Pracuję tak intensywnie, że ledwo wystarcza mi czasu dla bliskich.

Twoje największe marzenie?

- Jest taki nowojorski klub Village Vanguard, który pamięta największych. Wchodzi się przez malutkie czerwone drzwi. Scenę dzieli gruba, aksamitna kurtyna. Ludzie przy stolikach piją drinki w ciszy, to sanktuarium muzyki. Kilka lat temu byłam tam na koncercie Tommy’ego Flanagana, pianisty Elli Fitzgerald. Płakałam. Marzę, żeby zagrać kiedyś w Village Vanguard. Ale właśnie otwiera się przede mną najbardziej ekscytujący rozdział: małżeństwo.

Natalia Kuc

Twój Styl 10/2010

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Aga Zaryan
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy