Reklama

Tak jak w kinie

Ich pociąg dojechał do Hollywood. A mit, że nie można się tu przebić, okazał się mocno przesadzony. Agata napisała właśnie scenariusz dla Agnieszki Holland. Kasia ma szansę produkować film Romana Polańskiego. Kostiumy projektu Mony trafiły do Muzeum Walta Disneya, a piosenki Natalii znalazły się na ścieżce dźwiękowej kilku filmów. Cztery Polki, które przyjechały do Ameryki z biletem w jedną stronę, opowiadają o swojej regule przetrwania.

Hollywood, szósta rano

27-letnia Katarzyna Nabiałczyk jest asystentką Bretta Ratnera, znanego producenta i reżysera. W jego zespole spełnił się jej amerykański sen. Zaczynała od załatwiania cateringu dla ekipy filmowej. Dzisiaj opiniuje scenariusze i bierze udział w spotkaniach z szefami studiów filmowych.

- Nasze biuro jest tam, gdzie my - śmieje się Kasia, gdy wsiadamy do limuzyny przed budynkiem Universal Studios. - Zaraz się przekonasz, ile spraw można załatwić podczas jazdy. I rzeczywiście widzę, że nie lubią tracić czasu. - Kim jest facet, z którym mnie umówiłaś? - pyta Brett zza kierownicy. - To Norman, aktor - tłumaczy Kasia. - Chodzi o twoją produkcję - przypomina cierpliwie.

Reklama

Szef jest roztargniony, asystentka musi panować nad jego planem dnia, pamiętać, z kim ma się spotkać. Teraz dzwoni z Paryża zaprzyjaźniony amerykański reżyser. Potrzebuje na miejscu aktorki. Kasia otwiera laptopa, szuka kandydatek. "Co powiesz na Melanie Laurent? Mam telefon do jej agentki". - Kasia, nie widziałaś moich kropli do oczu? - Ratner jest mistrzem zaskakujących pytań. Ale Kasia wie, gdzie są.

Dojeżdżamy do rezydencji reżysera, od razu czuję, że to Beverly Hills: tu fotel Polańskiego, tam fotografie Helmuta Newtona, jakaś pamiątka po Ingrid Bergman, byłej właścicielce domu... Kasia zostawia szefa z gościem i wreszcie może mi opowiedzieć o swojej drodze do Hollywood.

- Byłam na ostatnim roku stosunków międzynarodowych, ale marzyłam o łódzkiej Filmówce. Zostałam wolontariuszką na łódzkim festiwalu Camerimage 2007, żeby poznać ludzi. I wtedy pod moją opiekę trafił przewodniczący jury Brett Ratner. Byłam jego tłumaczką, ale tak naprawdę zajmowałam się wszystkim. Pod koniec festiwalu na cle utknęły jakieś dokumenty Ratnera. Sprawa wydawała się beznadziejna, ale ja się zawzięłam i tak długo negocjowałam z urzędnikami, aż wydali przesyłkę.

Słowa Bretta, że przydałaby mu się taka asystentka w Los Angeles, potraktowałam jak żart. On jednak przed odjazdem zapisał mój numer pod hasłem: "Kasia, my future assistant". Niedługo potem Kasia dostaje e-mail ze Stanów - Ratner proponuje jej pracę. Tylko że ona chciała studiować w Łodzi. "W Hollywood nauczysz się więcej" - przekonuje Brett. Nie pyta "czy", tylko "kiedy" może przyjechać. To wygląda zbyt pięknie.

Znajomi ostrzegają: "Uważaj, nie wiesz, o co mu chodzi. Kim w ogóle jest ten gość?". Ona robi wywiad - ważny reżyser, robił X-mana, teledyski Madonny... Kupuje bilet do Los Angeles. "Jeśli coś pójdzie źle, wracam następnego dnia", postanawia. Na lotnisku czeka samochód z szoferem. W domu reżysera gościnny pokój.

- Pracę miałam zacząć następnego dnia - wspomina Kasia. - Nie spałam. Beverly Hills, szósta rano. W domu Ratnera ma być kręcony teledysk. Kasia musi zapomnieć o jet-lagu, rozlokowć w domu ekipę. Setki pytań, spraw do załatwienia. Zdjęcia się przeciągają. Ona nawet na chwilę nie schodzi z planu, idzie spać po 24 godzinach. - Wystraszyłam się, że to tutaj norma - wspomina Kasia.

Specjalistka od wszystkiego

"Brett Ratner residence, słucham?", mówi do telefonu kilkadziesiąt razy dziennie. Odbiera wszystkie połączenia, każda sprawa trafia najpierw do niej. Dom Bretta to właściwie biuro firmy. Kasia nim kieruje, organizuje pracę służby, wyprawia przyjęcia. Pierwsze było już po tygodniu pracy. - Zaniemówiłam, gdy w progu stanęła Salma Hayek, później Stevie Wonder, Paris Hilton, Oliver Stone... - opowiada.

Uczy się w biegu, podpatruje trzy inne asystentki Bretta. Obowiązków przybywa. - W poniedziałek streszczam szefowi scenariusz, we wtorek organizuję spotkanie z Alem Pacino, w środę lecimy na plan do Nowego Jorku...

Po paru tygodniach poważna rozmowa z Brettem. I oferta studiów na wydziale producenckim New York Film Academy. - To był dowód, że marzenie o Hollywood to nie sen. Brooklyn, zima, na dworze minus 15. Kasia od dwunastu godzin pracuje na planie filmu Tower Heist, produkcji, której gwiazdami są Ben Stiller i Eddie Murphy. Rano obudziła reżysera, by nie zaspał na zdjęcia, zawiozła na plan, zamówiła dietetyczne jedzenie. Teraz śledzi pracę ekipy, wyłapując na monitorze szczegóły, które przeoczył reżyser. Jest jego dodatkową parą oczu.

Na pamiątkę zostaje jej filmowy "klaps" z wpisem Stillera: "Kasia, you are great". - Dlaczego to ja, dziewczyna z Polski, zostałam asystentką producenta w Hollywood? - zastanawia się Kasia. - Kariera w amerykańskim stylu to nie bajka. Tu każdy ma szansę, pod warunkiem że da z siebie więcej niż inni. Gdy Brett spotkał mnie w Łodzi, zaimponowało mu, że znam cztery języki. Że jestem uparta.

Niedawno powiedział, że widzi mnie już w roli kierownika produkcji. Chce zrobić film według powieści Krystiana Bali Amok. Brett chciałby, żeby reżyserem był Roman Polański, a wtedy film byłby kręcony w Polsce. Miałabym szansę czuwać nad całą produkcją. Znam Łódź, polskie realia, no i sporo potrafię. Pracowałam na to kilka lat.

Po rozmowie Kasia zaprasza mnie do Universal Studios. Jest kłopot, by tam wjechać, trzeba mieć dokument ze zdjęciem, a ja zostawiłam paszport w hotelu. - Weźmiemy auto Bretta, ma przyciemniane szyby, a strażnicy wpuszczają je bez kontroli - mówi Kasia. Limuzyna sunie powoli. Ochrona podnosi szlaban. Zostałam przemycona do fabryki snów. - Nie ma rzeczy niemożliwych - mówi Kasia z satysfakcją, gdy wysiadamy przed jedną z filmowych hal.

Uzdrowicielka scenariuszy

Serial Human Trafficking o handlu kobietami, według scenariusza Polki Agaty Dominik, naprawdę wstrząsnął Ameryką. Senat zaostrzył kary wobec ludzi uprawiających ten proceder, a Agata do dziś dostaje listy od widzów, którzy dziękują jej za ten film.

Na Sunset Boulevard w Beverly Hills Agata mija gigantyczne plakaty reklamujące Human Trafficking. Żaden film według jej scenariusza nie zdobył takiego rozgłosu. A ona nigdy nie miała tylu konferencji prasowych. Za chwilę rozpocznie się kolejna. Agata siada obok Miry Sorvino i Donalda Sutherlanda, odtwórców głównych ról. Jednak najwięcej pytań dziennikarze mają do niej: "Poznała pani rodziny porwanych kobiet?", "Konsultowała się pani z agentami federalnymi?", "Czy w scenariuszu opisała pani własne doświadczenia?"

O filmie dyskutuje się w gazetach i w... Senacie, który pod wpływem wywołanej serialem debaty zaostrzył kary dla handlarzy ludźmi. A w życiu Agaty wszystko przyspiesza. Jest wziętą scenarzystką. Nasze spotkanie w Los Angeles przez chwilę wisi na włosku. - Pracuję nad czterema projektami, piszę po 16 godzin dziennie. Nie wiem, czy znajdę czas - słyszę. W końcu Agata zaprasza mnie do "pisarni", jak mówi o swoim domu w Westwood, intelektualnej dzielnicy Los Angeles.

W ascetycznym kąciku do pracy na jej biurku równo ułożone bruliony z notatkami. - Przyjechałam do USA po studiach na warszawskim wydziale wiedzy o teatrze na PWST - zaczyna opowieść. - Bez pomysłu na siebie. Próbowałam projektować ciuchy, sprzedawałam produkty Herbalife. Po trzech latach poczułam, że czas ucieka. Zawsze marzyłam o pisaniu, w Ameryce było to jednak nierealne - mój angielski wydawał mi się "nieprofesjonalny".

Ale kiedyś, dzięki znajomym, Agata dostała zlecenie na recenzje filmowe dla pisma "Santa Monica Monthly". To była męka. Pierwsza kartka - do kosza. Druga, trzecia, pięćdziesiąta - podobnie. Debiutancką recenzję pisała dwa tygodnie, ale w końcu została wydrukowana. A Agata, już pewniejsza siebie, zapisała się na kurs oceny scenariuszy. Została asystentką w małej agencji literackiej. - To tylko tak lekko brzmi, ale czułam się jak w dżungli - przyznaje. - Raz kazano mi zadzwonić do autora. Połączyłam się i poprosiłam, by... przeliterował swoje nazwisko! - wspomina Agata.

- Nie wiedziałam, że to sławny pisarz. Był oburzony. Poleciały na mnie gromy... Kilka lat uczyła się od kolegów, nim została agentką scenarzystów, a potem "script doctorem", czyli uzdrawiaczem scenariuszy w studiu TriStar/Columbia.

Pierwsza poważna misja? Na stół Agaty trafia Jerycho, scenariusz Marlona Brando. Aktor napisał go z myślą o sobie w roli głównej. - "Zadzwoń do tego bufona - słyszy Agata od szefa. - Powiedz mu, że nie jest Szekspirem". Zbiera się do tego pół dnia. Gwiazdor zaczyna od ataku: - "Co, szef kazał ci powiedzieć, żebym skrócił tekst? Przekaż mu, żeby się wypchał!". Ale zaczynają rozmawiać.

Agata tłumaczy, że zmiany mogłyby scenariuszowi wyjść na dobre. Brando pyta, skąd przyjechała, potem śpiewa jej po rosyjsku "Oczy czornyje". W końcu zaprasza ją do domu. Razem robią korektę. "Szkoda, że Brando nigdy nie schudł na tyle, by zagrać w swoim filmie - wzdycha Agata. - Scenariusz był niezły".

Talent to za mało

- Słyszałaś o wojnach scenariuszowych? - Agacie błyszczą oczy. - Dzięki nim wzięłam udział w wielkiej transakcji. Połowa lat 90. W Hollywood jest moda na kupowanie niepublikowanych jeszcze książek do adaptacji. Studio TriStar interesuje się powieścią "Private Lies" Warrena Adlera. Chce ubiec konkurencję. Agata, dyrektor kreatywny, dostaje zadanie: w jedną noc ma ocenić potencjał 400-stronicowej książki. Zaczyna wyścig z czasem i zmęczeniem. Żeby zdążyć do rana, musi czytać 30 stron na godzinę. A potem jeszcze przygotować ocenę.

Ona czyta, a jej studio negocjuje z właścicielami praw autorskich. Szefowie chcą wiedzieć, czy warto ubić interes, Agata jest dopiero w połowie książki. Dzwoni do nich z komunikatem "keep bidding" (licytujmy dalej). Napięcie rośnie. Rano z podkrążonymi oczami przedstawia pomysł na adaptację książki i nieprzytomna idzie odespać noc. Następnego dnia w gazecie "Variety" czyta na pierwszej stronie: TriStar/Columbia zapłaciło rekordową kwotę za prawa do ekranizacji "jej" książki.

- Wydali milion dolarów, choć nikt poza mną nie czytał tego tekstu! - Agata do dziś nie może w to uwierzyć. W środowisku jej nazwisko staje się marką. Uchodzi za speca od adaptacji. W końcu postanawia pracować na własne konto. W Hollywood to spore ryzyko. Przerabia na scenariusze 12 książek (np. "Makbeta" dla Agnieszki Holland).

- Nowy Jork z lotu ptaka, najazd na dach budynku, zbliżenie komina, za nim leży trup - Agata zawiesza teatralnie głos. - Gdy opowiadasz o scenariuszu, to grasz. Patrzysz producentom w oczy. Nikogo nie możesz pominąć. Żeby się sprzedać, potrzebny jest talent aktorski i spokój pokerzysty. Nic nie powinno cię zaskoczyć. Streszczałam raz znanej producentce film o Holocauście. Dochodzę do postaci gubernatora Franka rezydującego na Wawelu podczas okupacji, a ona pyta: "Dlaczego ten polski król tak źle traktował rodaków?". Zamurowało mnie, ale nie mogłam jej dać do zrozumienia, że jest ignorantką. W kilka minut wyłożyłam jej historię II wojny światowej. - opowiada Agata.

- Godzinę przed takim spotkaniem łykam połówkę valium. Przetrwają najsilniejsi. W Hollywood jesteś warta tyle, ile twój ostatni film... Nie da się żyć bez stresu, jeśli wiesz, że do realizacji trafia najwyżej dwa procent scenariuszy. Pracuję tu od 20 lat. I zawsze, gdy uda mi się sprzedać projekt, mam wrażenie, że zdarzył się cud. Ale warto mieć marzenia - dodaje.

- Niedawno byłam u Ridleya Scotta, reżysera "Gladiatora", z projektem adaptacji Faraona Prusa. Chciałabym zrobić z tej historii thriller polityczny. Ridley był zaciekawiony. Teraz w Hollywood jest moda na seriale historyczne. Kto wie, może się uda...

Hollywoodzki salon gwiazd

Gościła Liz Taylor i urządzała oskarowe party Jana P. Kaczmarka. Dom Natalii Safran w Beverly Hills pełni rolę artystycznego salonu. Modelka, była Miss Wielkopolski, pisze piosenki do filmów i właśnie nagrywa debiutancką płytę.

Pod otoczoną parkanem rezydencję w Beverly Hills zajeżdża mikrobus. Wysypują się turyści. - Ladies and gentlemen - zaczyna przewodnik - przed nami willa, w której Laurence Olivier i Vivien Leigh przeżyli swój burzliwy romans. Błyskają flesze. Dom Natalii jest stałym punktem wycieczek po Hollywood.

- To część miejscowego folkloru, Los Angeles żyje z turystów - wyjaśnia Natalia. - Rozumiem ich ciekawość. Kiedyś i dla mnie był to świat znany tylko z ekranu. Ale i bardzo bliski - dodaje. - Mój tata prowadził poznański DKF Kinematograf 75, a ja czytałam na projekcjach listy dialogowe. Nie przypuszczałam wtedy, że kiedyś zamieszkam w domu legendarnej gwiazdy...

Połowa lat 90. Poznań. Wybory Miss Wielkopolski. Podobno ma na nie przyjechać "słynny agent z Paryża". 18-letnia studentka iberystyki staje do konkursu i... wygrywa. A łowca talentów, jak w bajce, proponuje jej wyjazd do Paryża. Rodzina wyraża zgodę. - Pierwszą pracę dostałam szybko, potem było gorzej - wspomina. - Biegałam z castingu na casting, żeby usłyszeć "dziękujemy".

Ale szybko się uczy. I nie rezygnuje. Chodzi na pokazach Oscara de la Renty, Lacroix, YSL, Chanel. Agencja proponuje jej kontrakt w Stanach. - Trafiłam najpierw do Nowego Jorku, potem do Los Angeles. Wciąż dorabiałam jako modelka, ale zapisałam się na studia aktorskie w szkole Lee Strasberga. Zagrałam w paru filmach, ale życie od castingu do castingu mnie frustrowało. W Hollywood krąży żart: "Co robisz? - Jestem aktorem. - A w której restauracji pracujesz?".

Któregoś dnia moja przyjaciółka zabrała mnie na przyjęcie. Tam poznałam Petera Safrana. Był producentem i szefem agencji, która opiekowała się Bradem Pittem i Jennifer Lopez. Przyjęłam zaproszenie na randkę. Kilka miesięcy później Natalia i Peter biorą ślub w Santa Barbara. Od tego czasu minęło 10 lat. Pięć lat temu przyszła na świat ich córka Lou Lou. Natalia wciąż gra. Latem zobaczymy ją w filmie "Flypaper", ale na pierwszy plan wysunęła się jej druga pasja - muzyka.

Gwiezdny piknik

W domu Natalii zamieszanie. Peter szykuje się do wyjazdu do Cannes, Natalia za kilka dni leci do Polski, produkuje tam swoją solową płytę. - Zawsze chciałam śpiewać - przyznaje. - Byłam w szkolnych chórach, uczyłam się nawet śpiewu operowego. Brat, Mikołaj Jaroszyk, namówił mnie na komponowanie piosenek. Nagraliśmy kilka utworów...

Natalia podarowała swoje nagrania paru znajomym. Utwór "Hey You" spodobał się producentowi romantycznej komedii "Nienawidzę Walentynek". Potem piosenka znalazła się na ścieżce dźwiękowej filmu "New in Town" ("Za jakie grzechy" z Renée Zellweger).

"Słyszałaś o portalu Sellaband? - pyta któregoś dnia Mikołaj. - To witryna internetowa, gdzie muzycy umieszczają utwory, żeby zebrać fundusze na płytę. Wrzucimy nasze piosenki?" Tak Natalia zaczyna kolejną muzyczną przygodę. Fanów jej utworów przybywa szybko, w ciągu dwóch miesięcy 471 osób z całego świata wpłaca w sumie 50 tysięcy dolarów. Teraz już nie ma odwrotu, płyta musi powstać.

Natalia zamienia domową bibliotekę w studio muzyczne (książki dobrze tłumią dźwięk). Nagraniem kieruje Pete Strobel, dźwiękowiec, który pracował dla Toma Jonesa i Marka Knopflera. Podglądam, jak nagrywa z Natalią piosenkę "Wonderboy". Północ, a ona proponuje kolejną powtórkę. - "Nie wiem, co chcesz zmieniać", kręci głową Peter, ale Natalia ma wrażenie, że może być lepiej. Kończą o drugiej w nocy.

A Natalia opowiada mi, jak przeniosła do Hollywood tradycję otwartego domu. - Tak było u rodziców w Poznaniu: pełno gości, ktoś siadał przy pianinie, inni śpiewali. W Stanach ludzie bardziej się izolują, więc gdy powiedziałam Peterowi, by część spotkań z aktorami i agentami przeniósł do nas, był zaskoczony. Okazało się jednak, że to działa. W nieoficjalnej atmosferze w wieczór zdarzało się załatwiać sprawy, które wcześniej wymagały kilku spotkań. A domowe życie było pełne niespodzianek.

Gdy Peter produkował dla MTV program Puffa Daddiego, raper zjawił się u nich z 20-osobową świtą. Na kolejnym przyjęciu charytatywnym fundacji Natalii gościli Liz Taylor. Goście osłupieli, gdy stanęła w drzwiach. Była z dwoma opiekunami, którzy pomagali jej chodzić, ale czarująca, sypiąca anegdotami o Burtonie. - Skoro Hollywood kupiło pomysł "salonu artystycznego", poszłam krok dalej - śmieje się Natalia. Zaczęła organizować domowe koncerty akustyczne. Wspólnie z agencją Artists Den (Jaskinia Twórców) wyszukuje ciekawych muzyków i zaprasza na występy "unplugged". Właśnie rozmawia z Leonardem Cohenem, by jesienią zagrał... dla jej gości.

Kalkuta-Warszawa-Kalifornia

Kiedy w 1995 roku Mona May zaprojektowała stroje do komedii Clueless, dziennik "New York Times" donosił, że nieznana dziewczyna z Polski zakończyła epokę grunge. A Mona od razu weszła do pierwszej ligi hollywoodzkich kostiumologów.

- To nasza garderoba - Mona, ubrana z londyńska, w kapelusik i trampki na obcasie, prowadzi mnie przez wielką halę w południowym skrzydle Universal Studio. - Myszkuję tu godzinami, gdy przygotowuję kostiumy do filmu. Wędrujemy wzdłuż rzędów balowych sukien, strojów disco, piżam i mundurów. Po lewej kosze motokrosowych butów, po prawej ściana szuflad z bielizną i sterta cielistych poduszek. - To są fat pads, wkładki, których używa się, żeby kogoś pogrubić - wyjaśnia mi Mona.

Wchodzimy do pokoju przymiarek. To ogromne oszklone pomieszczenie pełne manekinów, bel z tkaninami i dodatków. - Jesteśmy w najbardziej "demokratycznym" miejscu Universalu - śmieje się Mona. - Na przymiarkę do mnie nawet największe gwiazdy muszą się pofatygować osobiście. Dziś przychodzi Jodie Foster...

Do przymierzalni przylega małe biuro obwieszone fotosami aktorów z filmu American Reunion, nad którym pracuje Mona. A ona się martwi, bo wyjazd na plan do Atlanty już pojutrze, a nadal nie wiadomo, jakie kostiumy ma mieć jedna z głównych aktorek. Dla relaksu pytam o nietypowe, jak na dziewczynę z Polski, nazwisko. - To pamiątka po byłym mężu - wyjaśnia. - A imię jest skrótem od Mondira.

Rodzice, Polacy, dali mi hinduskie imię, bo urodziłam się w Kalkucie. Tata był dyplomatą. Gdy wróciliśmy do Warszawy, zapisali mnie na zajęcia plastyczne. Wtedy poczułam się artystką i chciałam wyglądać inaczej niż reszta świata: na komunię zamiast sukienki zażyczyłam sobie białego garnituru. I tak wystąpiłam w kościele. Jako nastolatka wyjechała z matką do Berlina. Później, samodzielnie, do Stanów. Studiowała w Fashion Institute w Kalifornii.

Związek z filmem? - Kolega, student reżyserii, poprosił mnie o ubranie aktorów do jego etiudy. - wspomina. Nie było budżetu, więc Mona improwizuje: ubrania z second-handu, trochę czerwonej farby... Studencki film grozy wypada dobrze, a ona już wie: chce być kostiumologiem. Po kilku niezależnych produkcjach kupuje furgonetkę i jeździ nią na plany filmowe.

- Byłam człowiekiem orkiestrą: agentką, kierowcą i zaopatrzeniowcem, szwaczką, a czasem nawet psychologiem. Kiedy nie ma wielkiego budżetu, zamiast kupić garnitur od Versace, trzeba przerobić najtańszy z pobliskiego sklepu tak, by aktor wyglądał rewelacyjnie. Jeśli ktoś w moim zawodzie chce odnieść sukces w Hollywood, musi być gotowy na improwizacje. I beztroskie "nie ma sprawy" nawet w beznadziejnych sytuacjach - opowiada Mona o swojej regule przetrwania w USA.

"To film stworzony dla ciebie, czujesz ten styl", słyszy Mona od reżyserki Amy Heckerling, która kompletuje ekipę do filmu "Clueless" o bananowej młodzieży z Beverly Hills. I nie przypuszcza, że właśnie dzięki debiutującej kostiumolożce film będzie głośny. - W Stanach panował styl grunge, dziewczyny nosiły bure spodnie i koszule w kratę. Ja inspirowałam się tym, co widziałam na ulicach Berlina, Londynu. Podpatrywałam Jeana-Paula Gaultiera, szukałam kreacji w europejskich second- -handach, bo w Kalifornii nikt jeszcze nie słyszał o vintage - tłumaczy.

"Clueless" wywołał w Stanach estetyczny przewrót. Amerykański "Vogue" opublikował nawet sesję mody inspirowaną kostiumami Mony, a wymięte flanelowe koszule z dnia na dzień zniknęły z szaf nastolatek. Mona przeszła do filmowej pierwszej ligi. - To fragment mojego kostiumu dla Susan Sarandon w filmie "Enchanted" ("Zaczarowana") - Mona wyciąga z portfolio kawałek tkaniny. - Był ręcznie malowany. Powstawał kilka miesięcy. Susan była zachwycona, a to nie zdarza się często.

Ubieranie aktorów jest trudne. Są wrażliwi na swoim punkcie, mają mankamenty, które boją się ujawnić. Gdy ubierałam Geenę Davis, odkryłam, że ma kanciaste, szerokie ramiona, co przy jej wzroście wymaga zmiękczenia. Zaproponowałam jej fasony a la lata 40.: wąska talia, spódnica rozkloszowana. Wypadła świetnie.

Mona podobno jest najlepsza na rynku, jeśli chodzi o... korygowanie strojem biustów. - Powiększam albo zmniejszam na zamówienie - mówi ze śmiechem. - Mam specjalne staniki i poduszki maskujące. To moja pilnie strzeżona tajemnica! Ale nie jedyna...

Jedziemy do jej domu w Downtown, dzielnicy hollywoodzkiej bohemy. Wewnątrz orientalny wystrój, zapach kadzideł: - Od czasu pobytu w Indiach uwielbiam Wschód wyjaśnia Mona. - Co roku jeżdżę na trekking po Nepalu i ładuję tam baterie. Potem cieszę się na myśl o powrocie do Los Angeles, do pracy, która jest dla mnie wszystkim. Gdybym nie projektowała, czułabym się niespełniona.

Grażyna Saniuk-Woźniak

Twój STYL 9/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Hollywood | kariera
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy