Reklama

Świat to za mało

Zdobyła Mount Everest, wystartowała w rajdzie Paryż-Dakar. Jeszcze chwila i Martynie Wojciechowskiej zabrakłoby celów. Ale urodziła dziecko. To wycisza, każe się zastanowić, co jest ważne. Nie szuka już przygód. Jedzie w świat rozmawiać z kobietami. Od każdej dowiaduje się czegoś o życiu.

Ostatni raz widziałam ją kilka miesięcy przed urodzeniem małej Marysi. Żyła i pracowała tak, jakby nie była w ciąży. Właśnie zdobyła jeszcze jeden szczyt do Korony Ziemi. Czy macierzyństwo zmieniło Martynę? - myślałam, idąc na kolejne spotkanie. Nie sądziłam jednak, że tak bardzo. Jest spokojna, zdystansowana. Wciąż ma kalendarz zapisany na rok do przodu, ale już bez problemu przekłada terminy. Nie zrobi czegoś dziś, zrobi jutro. Bardziej niż na sobie skupia się na innych. To dlatego jej nowa książka i program mają tytuł "Kobieta na krańcach świata". Dziewięć spotkań z kobietami w najodleglejszych miejscach ziemi. Dziewięć poruszających historii. Niby odległych, ale bliskich.

Reklama

Twój Styl: Opisujesz kobiety z zupełnie innego świata. Boliwijską zapaśniczkę, dziewczynę sapera z Kambodży... Czy osoby z tak odmiennych kultur w ogóle mogą się zrozumieć? Czy znalazłyście coś wspólnego, co dziennikarkę z Europy łączy z prostymi kobietami, które nigdy nie opuściły swojej miejscowości?

Martyna Wojciechowska: To może nie najważniejsze, ale... w rozmowach wyszło, że wszystkie chcemy być atrakcyjne, choć każda na swój unikalny sposób. My w Europie wstrzykujemy sobie botoks albo powiększamy piersi. Dla kobiet w Birmie ideał piękna wiąże się z długą szyją, więc zakładają na nią obręcze. W Etiopii "upiększają" sobie wargi, wkładając w nie gliniane krążki. Ostatecznie jednak dla wszystkich, bez względu na szerokość geograficzną, szczęście oznacza dzieci, dom, poczucie bezpieczeństwa. I kobiety same o to walczą, są coraz bardziej zapracowane, życie ich nie oszczędza, więc twardo stąpają po ziemi. Coraz częściej muszą przejmować role zarezerwowane dla mężczyzn, jakby mogły polegać tylko na sobie.

TS: A mimo to są dyskryminowane i całkowicie zależne od facetów. Powiedziałaś którejś z bohaterek: zbuntuj się, zmień coś w swoim życiu?

Martyna Wojciechowska: Czasem bym chciała, ale nie na tym polega moja rola. Dziennikarka nie powinna ingerować w świat, który opisuje. Choć muszę przyznać, że zachowanie pozycji obserwatora bywa czasem trudne. W Boliwii kręciliśmy odcinek o Carmen Rojas, Indiance zapaśniczce. Bierze udział w zawodach Cholitas, występując na ringu w tradycyjnym stroju: falbaniastej spódnicy na halce, wyszywanej chuście i w meloniku. Problem w tym, że ona walczy także z mężczyznami. Wszystko ma przypominać barwny, kiczowaty cyrk. I w pewnym sensie przypomina... Wydawało mi się, że walki są zabawą. Jednak przekonałam się, że Carmen, walcząc z silniejszym od niej facetem, nie ma szans. Kiedy przeciwnik po raz piąty naprawdę uderzał jej głową o ścianę, chciałam to okrucieństwo przerwać. Zdałam sobie jednak sprawę, że nie mam prawa. Publiczność, która emocjonowała się starciem, rzucając w zawodników pomarańczami, nie pozwoliłaby. W obyczajach tych ludzi to czysta rywalizacja. Jedyne, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to wyjść z hali, gdzie odbywało się widowisko, ale komentując zdarzenie przed kamerą, nie potrafi łam powstrzymać łez. Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy.

TS: Zabrakło Ci odwagi? Racja była po Twojej stronie. Może trzeba było jednak pomóc?

Martyna Wojciechowska: To jest takie myślenie pani z Europy. Pamiętaj, że my, ludzie Zachodu, stanowimy 16 procent z sześciu miliardów ludzi na świecie. A uważamy, że nasze zasady moralne, kodeks postępowania, religia są najlepsze, że powinny obowiązywać wszędzie. Tymczasem nie jesteśmy pępkiem świata! Oczywiście, że trzeba reagować, na przykład spowodować, by w Afryce skończono z obrzezaniem dziewcząt. Ale można to zrobić tylko przez globalny ruch, który zmieni mentalność na tamtym kontynencie, a nie chaotyczne jednostkowe działanie. Byłam kiedyś świadkiem ceremonii obrzezania w Tanzanii. Jako dziennikarka byłam tego ciekawa. Jednak jako kobieta chciałam powiedzieć: stop, przestańcie. Tylko co dalej? Doprowadziłabym do tego, że nieobrzezana dziewczyna nie znalazłaby męża, więc byłaby nieszczęśliwa.

TS: Od kobiet, które poznałaś, różni Cię wszystko: status, wykształcenie, życiowe aspiracje. Czy jednak jest w nich coś, co Europejce może imponować?

Martyna Wojciechowska: Życiowa pokora, godność i pogodzenie z tym, co je spotyka. Choć mam świadomość, że teraz brzmi to jak truizm. Zapaśniczka Carmen już po walce na ringu zmyła krew z twarzy, wygładziła zaplamione ubranie i wysoko podniosła głowę. Widziałam, że jest obolała, cierpi. Ale mówiła: Martina, nic się nie stało, taki jest porządek świata, w którym żyję. Najważniejsze, że walcząc, mogę zarobić pieniądze i utrzymać synów. Dla nich mogłabym robić gorsze rzeczy. Carmen jest samotną matką. Mieszka w pokoju z klepiskiem. Dobudowała go własnymi rękami do domku swojej matki, kiedy postanowiła uciec od męża, który katował ją przez lata. Ma w sobie tyle siły... Wierzę, że sobie poradzi. Może kiedyś uda jej się wyrwać z miejsca, w którym tak wygląda zaakceptowany przez nią i nieakceptowany przeze mnie porządek świata.

TS: Jako dziennikarka wchodzisz w życie swoich bohaterek, a potem jedziesz dalej. Czy był ktoś, z kim trudno było Ci się rozstać?

Martyna Wojciechowska: Kambodża to jeden z najbardziej zaminowanych krajów świata - co miesiąc ginie 70 osób, 300 zostaje rannych. Rozmawiałam tam z kobietami, które pracują w oddziałach saperów. Szczególnie zapadła mi w pamięć Chea Vanny, o której myślę codziennie. Ma 33 lata, czyli właściwie jest moją rówieśniczką. Urodziła trójkę dzieci, od ośmiu lat jest wdową. Żeby utrzymać rodzinę, zgłosiła się do tej pracy, bo płacą 200 dolarów miesięcznie. W realiach Kambodży, gdzie ludzie potrafi ą przeżyć dzień za dolara, to mnóstwo pieniędzy. Chea wygląda jak porcelanowa lalka, jej uroda, delikatność kompletnie nie pasują do tego, czym się zajmuje. Przez tłumacza spytałam, czy się nie boi, że zginie, że osieroci dzieci. A ona, jakby chciała zagłuszyć strach, zaczęła przekonywać: "Jestem dobrze wyszkolona. Nic mi się nie stanie. Mogę wykonywać każdą pracę. Wszystkiego się nauczę". Stopień jej determinacji, by zapewnić byt dzieciom, które może widywać zaledwie raz w miesiącu, i brak perspektyw był porażający. Dziewczynę z Polski buntowałabym: możesz coś zmienić. W zetknięciu z problemami Chei byłam bezradna.

TS: Nie sądzisz, że kobietom z biednych krajów tym trudniej zaakceptować swoją sytuację, im więcej wiedzą o życiu takich osób jak Ty?

Martyna Wojciechowska: Coraz mniej jest miejsc, gdzie ludzie mogą żyć po swojemu, gdzie nie ma pokus "zachodniej" kultury. W Wietnamie miałam się spotkać z Bien Nguyen. Mieszka w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, w zatoce Ha Long. Jeśli ktoś tam był, oglądał Indochiny albo pamięta fi nałową scenę Jutro nie umiera nigdy, wie, o czym mówię. Domek Bien, w którym żyje z mężem, dziećmi, rodzicami, zbudowany jest na łodzi. Byłam pewna, że bohaterka to prosta rybaczka w słomkowym kapeluszu i zniszczonym stroju. Ku mojemu zaskoczeniu przywitała mnie zadbana, zgrabna kobieta, ubrana w obcisłą koszulkę z logo Versace i dopasowane dżinsy Gucciego, bo przecież Wietnam słynie z podróbek... Do tego miała długie, pomalowane na różowo paznokcie. I w takim oto stroju przygotowywała karmę dla ryb, które hoduje w klatkach pod podłogą pływającego domu! Bien marzyła tylko o dwóch rzeczach: żeby kiedyś zamieszkać na lądzie i mieć tak jasną skórę jak moja. Ja natomiast wiele bym dała za jej oliwkową karnację! Czy taka już jest natura kobiet, że niemal zawsze chcą wyglądać inaczej, niż wyglądają?

TS: A Ty w zetknięciu z którąś z bohaterek pomyślałaś: "też tak bym chciała"?

Martyna Wojciechowska: Trochę zazdroszczę Daphne Sheldrick. To biała Kenijka, która mieszka na terenie parku narodowego w Nairobi i od 50 lat ratuje życie dzikich zwierząt. Najpierw z mężem była strażniczką w Parku Narodowym Tsavo. Po jego śmierci w 1977 roku założyła sierociniec dla słoni i nosorożców, których matki są najczęściej zabijane przez kłusowników. Z wyglądu przypomina brytyjską gospodynię domową: ma siwe, ułożone włosy, nosi sukienki w kwiatki, ma maniery angielskiej damy. Rozmawiając z Daphne, myślałam, że to niesamowite mieć w życiu misję i oddać się jej bez reszty. Robić coś naprawdę pożytecznego w skali świata, bo bez takich ludzi jak ona dzikie zwierzęta mogą po prostu wyginąć.

TS: Twoje rozmówczynie opowiadają przed kamerą o intymnych sprawach. Znalazłaś sposób, by je ośmielić, "otworzyć"?

Martyna Wojciechowska: Zawsze najpierw opowiadam o sobie. Ale nie mówię o zdobyciu Everestu czy rajdzie Paryż-Dakar, bo to nieistotne w ich świecie historie, zbyt odległe. Żartuję więc, że nie znoszę gotowania, ale lubię jeść. Mówię, że czuję się za gruba, bo po ciąży nie potrafię schudnąć i trochę mnie to frustruje. Rozmawiamy też o urodzie, upiększaniu i o ciuchach, bo to są akurat powszechnie poruszane tematy w damskim towarzystwie. Ale jest jeszcze jeden temat-wytrych: macierzyństwo. Otwiera wszystkie drzwi, bo tak jak one jestem matką i to wystarcza, żeby się porozumieć. Pokazuję zdjęcia mojej Marysi i mówię, że mieszkam z nią sama. To sprawia, że kobiety z różnych stron świata rozumieją mnie bez słów.

TS: A one się nie dziwią? Nie radzą: Martyna znajdź sobie dobrego męża?

Martyna Wojciechowska: Trudno uwierzyć, jak wiele kobiet wybiera życie bez partnera albo jest na nie skazane. Nawet na tak "maczystowskim" kontynencie jak Ameryka Południowa. W Argentynie bohaterką reportażu była Edit Tripel, 23-letnia drobna blondynka. Jest gaucha, czyli kobietą kowbojem. Do jej obowiązków należy m.in. kastrowanie byków. Miała kiedyś chłopaka, ale go zostawiła, bo nie pozwalał jej grać w piłkę nożną. Edit jest przekonana, że mężczyźni ją ograniczają i nie mogą niczego dać, więc świadomie wybiera życie w pojedynkę. Bien z Wietnamu, gdyby tylko mogła, rzuciłaby męża i poradziła sobie bez niego lepiej, bo i tak wszystko spoczywa na jej głowie. Pytała, czy w Polsce jest dużo rozwodów. A potem chyba ze smutkiem dodała: "W Wietnamie niestety ich nie ma, bo nasza kultura na to nie pozwala". Chyba żadna ze spotkanych podczas realizacji programu kobiet nie powiedziała: partner jest niezbędny, bo we dwójkę żyje się lepiej. To trochę przerażające.

TS: Czy Twoje bohaterki próbowały Ci "sprzedać" swoje mądrości życiowe?

Martyna Wojciechowska: Przyznaję, że ich klarowny i często mało skomplikowany sposób życia nawet mi imponuje. W tamtym świecie czas płynie wolniej. Ja przez wiele lat się szarpałam. Próbowałam być superkobietą, stworzyć wspaniały dom, udany związek. Ale też robić karierę, startować w rajdach, zdobywać najwyższe szczyty. Po prostu zjeść cały świat. Może byłam zbyt zachłanna? Jednak wiek i macierzyństwo zrobiły swoje. Dojrzałam. Jestem pewna, że kilka lat temu nie potrafiłabym rozmawiać z moimi bohaterkami tak otwarcie i szczerze. Nie umiałabym też wczuć się w ich losy, bo do tego potrzeba życiowego doświadczenia. Jako matka inaczej patrzę na ich historie i wybory.

TS: A czego w tych rozmowach uczysz się o sobie?

Martyna Wojciechowska: Z każdej podróży wracam z przekonaniem: mam wspaniałe życie. Ale żeby złapać perspektywę, nie muszę jechać do Afryki czy Azji. Wystarczy jedna wizyta na oddziale onkologii i rozmowa z matką, która ma śmiertelnie chore dziecko, czy rozmowa z kimś, kto mieszka w zlikwidowanym pegeerze. Nauczyłam się, że trzeba dzielić problemy przez cztery i nie warto żyć zbyt zachłannie. Kiedyś wydawało mi się, że świat się zawali, jeśli nie pojadę na zdjęcia do programu, choć mam zapalenie płuc. Teraz już wiem: nie zawali się. Dziś nie wspinałabym się na Elbrus podczas ciąży. On przecież by poczekał, jeszcze zdążyłabym na niego wejść.

TS: Czy Twoje bohaterki też coś dla siebie wzięły?

Martyna Wojciechowska: One tylko chciały podzielić się swoją historią. Byłam zaskoczona tym, że żadna z nich nie chce wyrwać się ze swojego świata i emigrować, na przykład do Stanów. Jasne, myślą o lepszym życiu, ale w znanych im realiach. Edit, dziewczyna z argentyńskiej pampy, ma szalone ambicje. Uważa, że przed nią kariera, do której podchodzi poważnie. Chce się rozwijać, startować w zawodach gauchów. Zaskoczyło mnie, że w życiu, które ja nazwałabym wiejskim, wręcz nudnym, można się tak realizować! Byłam też pod wrażeniem energii Bien z Wietnamu. Ona tak wiele chce. Jestem pewna, że gdyby 15 lat temu przyjechała do Polski i otworzyła knajpę albo sklepik, dziś byłaby już milionerką. Ale ona postanowiła być szczęśliwa tam. Rozmawiała: Magda Jaros

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy