Reklama

Silniejsze od macho

Jeszcze niedawno ich państwami rządzili wojskowi dyktatorzy. One zdobyły władzę w demokratycznych wyborach. Od mundurów wolą dobrze skrojone kostiumy. Zamiast wydawać rozkazy, negocjują, fotografują się z tłumem i rozmawiają z wyborcami. Dilma Rousseff jest prezydentem Brazylii, Michelle Bachelet - Chile, Cristina Fernández de Kirchner - Argentyny. Co zrobiły, że pokochały je miliony ludzi?

Dilma Rousseff

- Tortury? Nikt nie wychodzi po nich bez szwanku. Ludzie nie mają pojęcia, jak reaguje organizm człowieka poddany biciu i elektrowstrząsom - Dilma Rousseff, która niedawno po raz drugi została prezydentem Brazylii, wie, o czym mówi. W latach 70., gdy krajem rządzili wojskowi dyktatorzy, a ona działała w antyrządowej opozycji, trafiła na trzy lata do więzienia, gdzie poddawano ją torturom. Nazwano ją wtedy "brazylijską Joanną d’Arc", bo jako jedna z nielicznych nie wydała nikogo z kolegów.

Siła spokoju

Presji tortur nie wytrzymał wtedy m.in. jej ówczesny mąż i kolega z podziemia Carlos Franklin Paixão, który próbował popełnić w więzieniu samobójstwo. Dilma krzyczała albo milczała, ale nie wyznała nic. Z wyjątkiem jednej sytuacji, w której - jak się później okazało - ograła swoich oprawców. Torturowali ją wtedy niemal bez przerwy przez 45 dni. W końcu oświadczyła, że ujawni miejsca, w których kontaktują się z sobą członkowie opozycji, i kazała się zaprowadzić do kilku parków w stolicy. Miała wskazywać opozycjonistów umówionym gestem. Spędziła kilka dni, spacerując po parkowych ścieżkach, i nie wskazała nikogo. W ręce tajnej policji trafił wówczas jedynie przypadkowy mężczyzna, który chciał ją poderwać.

Reklama

Gdy znów znalazła się w izbie tortur, była jeszcze bardziej nieugięta niż wcześniej. Po trzech latach wypuszczono ją na wolność, dowiedziała się jednak, że ma zakaz wstępu na Federalny Uniwersytet Minas Gerais, gdzie wcześniej studiowała ekonomię. Była wycieńczona, schorowana, ale nie zastraszona. Zwróciła się do kilku innych uczelni i udało jej się skończyć ekonomię na uniwersytecie w Rio Grande do Sul. W międzyczasie urodziła córkę i rozwiodła się z jej ojcem (Carlosem Paixão). Pytanie, jak przez lata godziła samotne macierzyństwo z aktywną działalnością w różnych partiach lewicowych, zbywa wzruszeniem ramion: "samotnych ojców nikt nie pyta o takie sprawy". Wiadomo, że pomagała jej matka, siostra, brat i były mąż.

Choć Dilma była szanowaną opozycjonistką, nic nie wskazywało, że zrobi karierę jako polityk. Mówiono, że jest zbyt zasadnicza, by zaskarbić sobie sympatię ludzi. Że ma naturę rewolucjonistki, ale nie dyplomaty. Opinii tych nie podzielał szef zalegalizowanej w końcu Partii Pracy, charyzmatyczny Luiz Lula da Silva, który w 1999 roku został prezydentem Brazylii. Dogadywali się świetnie, mimo że on był prostym robotnikiem, który ledwo co umiał pisać (choć swoim talentem oratorskim porywał tłumy), a Rousseff pochodziła z bogatej klasy średniej, czytała filozofów i uwielbiała operę. Wychowała się w pięknej rezydencji, miała guwernantki, które uczyły ją francuskiego i gry na pianinie. Odziedziczyła nawet kilka nieruchomości. Lula podziwiał w niej to, że choć mogła wygodnie żyć, narażała się przez lata w walce z dyktaturą. Imponowało mu też, że wygrywała w polemikach z politykami i ekonomistami.

Nie sposób było ją zbić z tropu, choć w Brazylii ludzie władzy wychowani w kulturze macho przyzwyczajeni byli do tego, że głos kobiety nie ma zbyt wielkiej wagi. Nie doceniali tego, że lata spędzone w więzieniu dały Dilmie niespotykaną pewność siebie i autorytet. Szybko została najbliższym doradcą prezydenta da Silvy, najpierw jako minister ds. energetyki, a potem jako szefowa jego gabinetu (brazylijski odpowiednik naszej funkcji premiera). Była też jedyną osobą, która mogła dzwonić do niego o każdej porze z każdą sprawą. Lula, po zakończeniu swojej podwójnej kadencji (za jego prezydentury Brazylia stała się mocarstwem w regionie), bez wahania wskazał Rousseff jako swoją następczynię, mówiąc: "Będzie we wszystkim lepsza ode mnie".

Walkę o najwyższy urząd wygrała dwukrotnie (w 2010 i 2015 roku). Kiedy ktoś przypomina jej, że w młodości marzyła o karierze w balecie, uśmiecha się pobłażliwie: "Skoro nic z tego nie wyszło, widać miałam niewystarczającą urodę do występów na scenie". Na zdjęciach z młodości pani prezydent rzeczywiście nie wygląda na baletnicę. Jest pulchna, zazwyczaj ma zaciętą twarz, którą maskują duże okulary z grubymi szkłami. Widać też, że wolała spodnie i kraciaste koszule od sukienek. Ale już podczas pierwszej kampanii prezydenckiej zmieniła wizerunek. Nie jest tajemnicą, że przeszła serię operacji plastycznych, zrzuciła kilka kilogramów, zaczęła nosić dobrze skrojone kostiumy i buty na obcasie. Nauczyła się z wdziękiem uśmiechać i prawić dyplomatyczne komplementy. Ale jej podstawową siłą nadal jest charakter, a nie polityczny marketing.

Gdy podczas pierwszej kampanii prezydenckiej wykryto u niej raka, nie zrezygnowała z ubiegania się o urząd. Na spotkania z wyborcami jeździła w peruce (czego nie kryła), bo musiała się poddać chemioterapii. A pytania o zdrowie bagatelizowała stwierdzeniem: "są sprawy istotniejsze". Choć od lat chroni swoją prywatność, stała się już w Ameryce Południowej kimś w rodzaju szanowanej celebrytki. Kolorowa prasa śledzi jej wypowiedzi, komentuje stroje i fakty z życia prywatnego (Dilma utrzymuje przyjazne kontakty z byłym mężem i jego dziećmi, ma też dobre relacje z dorosłą już córką). Ale nawet przeciwnicy polityczni, którzy wytykali korupcyjne skłonności ludziom z jej otoczenia, przyznają, że ona sama jest poza podejrzeniami.

Jej największa klęska to piłkarski mundial zorganizowany w Brazylii w 2014 roku. Miał być triumf, tymczasem pani prezydent podczas półfinałowego meczu na oczach świata musiała robić dobrą minę do bardzo złej gry brazylijskiej reprezentacji, która przegrała z Niemcami siedem do jednego. Gdy notowania Rousseff po tej klęsce poszły w dół, powiedziała: "Może jednak od wyniku meczu ważniejsze jest to, że bezrobocie w Brazylii nie sięga dziś nawet pięciu procent?". Dilma, nazywana od lat w swoim kraju "żelazną damą", ma jedną słabość. To Gabriel Rousseff Covolo, jej pięcioletni wnuk. "Tylko przy nim potrafię czasem zapomnieć, że jestem prezydentem dwustumilionowego kraju - wyznała w jednym z wywiadów. - Ale najwyżej na chwilę".

Michelle Bachelet

"Kto by pomyślał, przyjaciele i przyjaciółki, że Chile wybierze na prezydenta kobietę?!" - powiedziała wzruszonym głosem Michelle Bachelet, gdy świętowała zwycięstwo w swoim studiu wyborczym. W jej przypadku wydawało się to szczególnie zaskakujące, bo w młodości nie miała politycznych ambicji. Za czasów prezydenta Salvadora Allende była długowłosą hipiską, ubierała się w kwieciste suknie i grała na gitarze w zespole Las Clap Clap.

Uwielbiała koszykówkę i należała do szkolnego chóru. Jej predyspozycje przywódcze przejawiały się tylko w tym, że przez kilka lat z kolei wybierano ją na przewodniczącą klasy w liceum. Rodzinę miała nietypową. Ojciec, generał sił powietrznych, nie wprowadził w domu wojskowego drylu. Był ciepłym, uśmiechniętym człowiekiem, który po pracy chętnie zajmował się Michelle i jej młodszym bratem. Gotował, a nawet sprzątał, gdy żona, archeolog, wyjeżdżała na seminaria naukowe.

W życie córki wtrącał się rzadko i tylko w ważnych sprawach. Wyperswadował jej np. socjologię i skłonił do studiowania medycyny. Spośród 160 osób przyjętych w 1970 roku na Chilijski Uniwersytet Medyczny Michelle Bachelet miała najlepszy wynik. W 1973 roku spokojne życie przerwał zamach stanu, w wyniku którego władzę w Chile przejął generał Augusto Pinochet. Ojciec Michelle, w przeciwieństwie do większości ówczesnych generałów, nie przyłączył się do puczu. Trafił więc do więzienia, gdzie został zamordowany. Uwięziono też jego żonę i dzieci.

Bachelet nie lubi opowiadać o tym, jak przez miesiąc przetrzymywano ją w celi z oczami zaklejonymi czarną taśmą. A w pomieszczeniu obok głodzono jej matkę. "Przeżyliśmy, choć wielu naszych przyjaciół nie miało tyle szczęścia co my" - to wszystko, co ma dziś do powiedzenia na ten temat. Nie wspomina nawet, że wśród zamordowanych był jej ówczesny chłopak. Zwolnienie z więzienia załatwił Michelle i jej rodzinie jeden z byłych przyjaciół ojca, który przeszedł na stronę Pinocheta. Musieli jednak uciekać z Chile.

Najpierw mieszkali w Australii, potem w Berlinie, gdzie Bachelet poznała pierwszego męża, chilijskiego architekta José Davalosa. Gdy w ich kraju ustały wreszcie krwawe prześladowania opozycji, wrócili tam razem już jako rodzice małego Sebastiana. Potem urodziła im się jeszcze córka, ale mimo to po kilku latach się rozstali. Jakiś czas później Michelle, wtedy już dyplomowana doktor pediatrii, wyszła za mąż za lekarza Anibala Henríqueza, z którym też miała córkę. Ale i to małżeństwo zakończyło się rozpadem. Jej przyjaciele twierdzą, że przez zbyt duże zaangażowanie w pracę. Nigdy nie miała czasu na spotkania towarzyskie czy choćby telefoniczne pogaduszki.

Gdy w latach 90. zapisała się do Partii Socjalistycznej, szybko została tam dostrzeżona jako osoba, na której można polegać. Miała dobre pochodzenie - jej ojciec został uznany za bohatera. Zdobyła też szacunek partyjnych kolegów tym, że mówiła, co myśli, nawet gdy były to poglądy mało popularne. Niedługo potem zaskoczyła wszystkich. W wieku 50 lat podjęła studia z obronności na Narodowej Akademii Studiów Politycznych i Strategicznych. A potem zdobyła elitarne stypendium na Akademii Wojskowej w USA. Po powrocie z Ameryki, gdy jej partyjny szef Ricardo Lagos został prezydentem, objęła tekę ministra zdrowia, a niedługo potem zamieniła ją na stanowisko ministra obrony narodowej (jako pierwsza kobieta w tej roli w całej Ameryce Południowej).

Do pracy przychodziła pierwsza i często wychodziła ostatnia. Jej troje dorosłych dzieci narzekało, że matkę częściej widuje w telewizji niż przy rodzinnym stole. Bachelet wprowadziła do polityki nowy styl: była rzeczowa, ale też spontaniczna. Umiała rozmawiać z wojskowymi, co było dotąd słabą stroną wielu cywilnych polityków w Chile. Podczas wyborów prezydenckich w 2006 roku była zdecydowaną faworytką (uznano ją za najbardziej godnego zaufania polityka w kraju). Gdy zakończyła się jej kadencja w 2010 roku, popierało ją ponad 80 procent obywateli. Nie ubiegała się wtedy o reelekcję tylko dlatego, że konstytucja Chile nie pozwala, by ta sama osoba sprawowała rządy przez dwie kadencje z rzędu. Ale kiedy stanęła do wyborów w 2014 roku, wygrała je bez wysiłku. Obiecała wtedy m.in., że zreformuje szkolnictwo wyższe, które w Chile jest droższe niż w USA.

Ludzie wciąż jej wierzą, a ona chce przejść do historii jako ktoś, kto ich nie zawiódł. Jeśli na coś narzeka, to jedynie na to, że doba nie ma 30 godzin. "Moje córki twierdzą od lat, że jestem uzależniona od pracy - powiedziała w jednym z wywiadów. - Niestety, wiem, że to prawda. Ale jeśli chce się po sobie zostawić coś istotnego, takie drobiazgi jak życie prywatne nie mogą stać na przeszkodzie".

Cristina Fernández de Kirchner

Cristina Fernández de Kirchner zrobiła to, co teraz jest celem Hillary Clinton - przekonała wyborców w swoim kraju, że nadaje się nie tylko na pierwszą damę (była nią w latach 2003-2007), ale też na prezydenta. I gdy wygasła kadencja jej męża Nestora Kirchnera, w demokratycznych wyborach wygrała walkę o urząd prezydenta Argentyny. Cristinę i Hillary łączy również to, że obie ukończyły prawo i przez lata rozwijały własne kariery polityczne niezależne od mężów. Kirchner (od swoich inicjałów nazywana też CFK) poza tym, że prowadziła kancelarię adwokacką, reprezentowała też w senacie prowincję Santa Cruz. Od Hillary różni ją jednak skromne pochodzenie.

Cristina jest córką kierowcy autobusu i gospodyni domowej. Wychowywała się na przedmieściach miasteczka Tolosa, w niezbyt bezpiecznej okolicy. Jej matka miała jednak ambicję, by Cristina została pierwszą w rodzinie kobietą z dyplomem uniwersytetu. A że prawo wydawało się jej najbardziej prestiżowym kierunkiem, przekonywała córkę, że to jedyna droga do szczęścia. "Od najmłodszych lat słyszałam od matki, że mam być silna, niezależna od mężczyzn i mieć dobry zawód - wspomina w wywiadach argentyńska prezydent. - Po latach doszłam do wniosku, że warto było słuchać tych rad". Za mąż wyszła szybciej, niż chcieli jej rodzice.

Miała 21 lat, gdy zakochał się w niej bez pamięci kolega ze studiów. Po latach Nestor Kirchner wyzna, że Cristina była nie tylko najpiękniejszą dziewczyną na roku, ale też najbardziej ambitną osobą, jaką poznał. "Na temat swojej przyszłości snuła równie śmiałe wizje co ja. I bardzo mnie to w niej pociągało. Gdy z nią byłem, miałem poczucie, że razem możemy osiągnąć wszystko". Cristina szybko urodziła dwójkę dzieci, syna Maxima i córkę Florencję. Ale nawet przez chwilę nie było mowy, że z tego powodu nie dokończy studiów czy że będzie siedzieć przy dzieciach w domu. Obroniła dyplom i razem z mężem wyjechała do Santa Cruz. Szybko stała się gwiazdą wśród lokalnych elit.

Była bardzo elokwentna, autorytarna i jeśli tylko zaangażowała się w jakiś spór, zazwyczaj go wygrywała. Czasem była to "bitwa" o zbudowanie placu zabaw dla dzieci z dzielnicy, kiedy indziej o usunięcie ze stanowiska skorumpowanego lokalnego polityka. Jako adwokat na sali sądowej miała opinię bardziej walecznej i skuteczniejszej od męża. Ale początkowo to na jego karierę polityczną pracowała, grając rolę idealnej małżonki. Chociaż w czasie, gdy była pierwszą damą, prasa bardziej zajmowała się jej ekskluzywnymi kreacjami niż poglądami, wielu komentatorów uważało ją za szarą eminencję w tandemie Kirchnerów. Mąż konsultował z nią wiele politycznych decyzji. Gdy w 2007 roku Nestor Kirchner ogłosił, że nie będzie się ubiegał o reelekcję, Cristina zgłosiła swoją kandydaturę.

Podczas kampanii stało się jasne, że jest świetnie zorientowana w sprawach polityki zagranicznej i gospodarki. I że jest twardym graczem. A nawet bezwzględnym. Gdy jej przeciwnicy próbowali wytykać jej zamiłowanie do drogich garsonek, butów i torebek, mówiła: "Ludzie nie głosują na mnie, bo ktoś nazwał mnie »królową Cristiną«, tylko dlatego, że wiem, jak radzić sobie z zadłużeniem Argentyny i jak negocjować z naszymi sąsiadami". Jej rządy od początku uznawano jednak za kontrowersyjne. Inicjowała coraz to nowe programy socjalne dla obywateli, nie przejmując się ostrzeżeniami ekonomistów ani ciągłym wzrostem cen w Argentynie. A od dyplomatycznych negocjacji wolała groźby, np. że odbierze Brytyjczykom Falklandy. Mówiono, że jej duma graniczy z arogancją. Ale wynik wyborczy z 2011 roku potwierdził jej popularność - ponownie wybrano ją na prezydenta Argentyny.

Przed końcem drugiej kadencji notowania Cristiny Fernández de Kirchner spadają już jednoznacznie. Coraz częściej oskarżana jest o zbyt autorytarne decyzje, nepotyzm, próby cenzurowania opozycji, manipulowanie wymiarem sprawiedliwości. A zamiast królową Cristiną nazywana bywa Lady Botox, bo jej ostatnie operacje plastyczne nie należą do udanych. W tegorocznych wyborach zastąpi ją ktoś inny, bo argentyńska konstytucja nie zezwala prezydentom na trzecią kadencję. Ale niezależnie od wszystkiego CFK przejdzie do historii jako pierwsza Argentynka wybrana w demokratycznych wyborach na stanowisko prezydenta. I pierwsza, która sprawowała ten urząd dwukrotnie. Co nie wszystkim się udaje.

Anna Jasińska

Twój Styl 11/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy